Zaczyna się jak kawał: przychodzi aktor na casting, a tu dokument. Film Kitty Green to na pierwszy rzut oka reportażowa sztampa: klasyczny ciąg tzw. gadających głów. Przez ekran przelatują kolejne twarze, różni ludzie mówią coś do kamery, a ich osobiste kawałeczki prawdy mają na końcu zsumować się w jeden wielki, hmm, kawał Prawdy. Tyle że zamiast świadków albo chociaż znawców tematu do głosu dopuszczeni są… aktorzy: gapie, osoby postronne, dziesiąte wody po kisielu. Zamiast stawiać kropkę nad „i”, Casting na JonBenet pozostawia nas więc w obliczu ziejącej dziury wątpliwości. Kino dokumentalne przyzwyczaiło nas do wygodnej pigułki prawdy, do uspokajającego „tak było”. Ten film uspokoić nie chce.
Zaczyna się nie tylko jak kawał, ale i jak thriller: żądanie okupu, ciało, pierwsi podejrzani. Twórcy wzięli historię, która wydarzyła się naprawdę – choć brzmi jak rodem z filmu – po czym nakręcili na jej podstawie film z udziałem aktorów, który mimo to jest dokumentem. Wyszło coś pomiędzy Okruchami życia w środę o dwudziestej, Miasteczkiem Twin Peaks a portretem Ameryki jako kraju zrobionego z kina. Kraju, gdzie fikcja oraz rzeczywistość chyba próbują się prześcignąć i trudno powiedzieć, kto prowadzi. Inscenizacja wydarzeń, inaczej niż w filmach Errola Morrisa, słynnego dokumentalisty inscenizatora, jest tu nie tyle środkiem do celu, ile celem samym w sobie. Temat spektaklu? Sam spektakl.
Casting na JoBenet to bowiem film zarazem metakinowy i metaamerykański. Żeby przybliżyć tajemnicze okoliczności śmierci tytułowej dziewczynki, twórcy organizują przesłuchanie. Ogłaszają, że szukają odtwórców ról głównych postaci dramatu: ofiary, jej rodziców, prowadzących śledztwo policjantów, głównych podejrzanych. Ostatecznie to oni – aktorzy – opowiadają nam do kamery całą historię, tkając ją z zasłyszanych faktów, plotek, domysłów, uprzedzeń i stereotypów. Oni podsuwają też kolejne, mniej lub bardziej prawdopodobne, hipotezy rozwiązania zagadki: dziewczynę zabili ojciec, matka, brat, sąsiad pedofil, święty mikołaj… Już same pierwowzory bohaterów są jak z amerykańskiego obrazka: odnoszący sukcesy biznesmen z miasta Boulder, jego żona – była miss, idąca w jej ślady córka laleczka. Uczestnicy castingu to zaś istny amerykański barok: pochód eksmissek, drobnych przedsiębiorców i zawodowych mikołajów. Są też: seksedukator przybliżający kulisy S&M, były skazaniec, który postanowił zostać aktorem, oraz mężczyzna podobny zarówno do Jeffa Bridgesa, jak i Krisa Kristoffersona. Castingowa średnia rodem z Mam talent!, ale i próba statystyczna narodu.
Nie spieszmy się jednak z łatwymi wnioskami i uogólnieniami typu „Ameryka jest taka bądź śmaka”. Twórcy sprytnie usuwają nam grunt spod nóg, pokazują mechanizm narodzin klisz i uogólnień. A przy okazji odsłaniają kulisy tworzenia kinowych sensów. Przed naszymi oczami przewijają się kolejni ojcowie JonBenet, kolejne matki JonBenet, kolejne JonBenet, a każda nowa twarz niesie ze sobą nieco inny bagaż znaczeń. Patrząc, uświadamiamy sobie odwieczny dylemat, przed jakim staje reżyser: jak zmieniłby się film, gdyby zagrali w nim inni aktorzy? Który wątek wybrzmiałby inaczej, jak rozłożyłyby się sympatie widowni? Kolejne wersje obsady okazują się kolejnymi wersjami prawdy.
Pytanie tylko: po co ta cała szarada? Co mamy z tego, że grupa chętnych do wystąpienia przed kamerą osób pospekuluje sobie na temat zbrodni, o którą co najwyżej ledwie się otarły? A może należy odwrócić pytanie? Co mają z tego one same? Bo przecież nie chodzi tu jedynie o parcie na szkło, o próbę podpięcia się pod cudzą tragedię w pogoni za pięcioma minutami sławy. Niemal każdy z rozmówców reżyserki przyznaje, mniej lub bardziej wprost, że sprawa JonBenet dotknęła go osobiście, poruszyła w nim jakąś czułą strunę. Tytułowy casting nieoczekiwanie przyjmuje zatem formę terapii. To też bardzo po amerykańsku: trochę kozetka psychoanalityka, trochę konfesyjny talk-show, gdzie można rozprawić się z własnymi demonami w świetle jupiterów. Od snucia teorii spiskowych rozmówcy gładko przechodzą więc do zwierzeń, dzielenia się traumami. Wyliczankę: rak, przemoc domowa, śmierć bliskiej osoby, alkoholizm, choroba psychiczna, puentuje znamienne: „to jest Boulder, trzeba z tym żyć”. Równie dobrze mogłoby jednak być: „to jest Ameryka”. Względnie: „to jest życie”. Jakoś trzeba z nim żyć.