O świcie tego dnia nie wiedziałam jeszcze, że moje życie zamknęło za sobą drzwi i na zawsze połknęło klucz, że nie cofnie się nawet o krok, że od tej chwili będę bez przerwy stała na palcach i że moje palce poznają, co znaczy być zawieszonym w próżni.
O piątej rano ostatniego piątku mojego życia Ward, zaledwie ośmioletni chłopiec, podszedł do mojego łóżka i wyciągnął paluszki w stronę mojej twarzy. Kiedy otworzyłam oczy, wyszeptał:
– Mamusiu, nie pozwoliłem ci mnie opuszczać.
Brzmiało to ostatecznie, niczym kula wystrzelona w moje serce. Jego zaczerwienione oczy zdradzały, że w ogóle nie spał.
Mój Boże, przecież on jeszcze jest za młody na bezsenność! Przytuliłam go do piersi i spytałam:
– Od kiedy to Rasha cię opuszcza?
Milczał, milczał i nie odpowiadał. Nawijał tylko moje włosy na palec, aż w końcu zasnął.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiamy sobie, kiedy wypowiedziane zostały słowa, które złamały nam serce. Mówimy sobie wtedy: „Do jasnej cholery, Boże, mogłam je chwycić i nawrzeszczeć na nie, żeby choćby odpowiedzieć ciosem za cios, nic ponadto”.
Moje życie przeleciało mi przed oczami niczym film w przyspieszonym tempie. Film, który podobno widzi się tylko na krótko przed śmiercią. Cóż, umówmy się zatem na wstępie, że śmierć nie przychodzi tylko raz.
***
Tym razem nie znajdowałam się poza kadrem jak osoba, której coś może dotyczyć tylko teoretycznie. Stałam z prawej strony, a mgła strachu niepostrzeżenie skradła wszystkie inne strony.
Przerażony krzyk zdziwienia, klucz ciążył mi w dłoni, jakby był cięższy od armaty, a ja biegłam przez kadr w stronę krzyku, który się nie wydostał.
W jaki sposób życie może się skurczyć do kilku sekund? Zaledwie sekundy, ja – matka – biegnę z drugiego końca ulicy i krzyczę, trzymając w ręku jedynie klucz. Wszystkie inne elementy sceny zniknęły, został tylko mój głos. Biegnę jak lwica, jednak te kilka metrów, które nas jeszcze dzieli, wydaje się tak długie, jak odległość między początkiem a końcem świata.
Ward… To tylko Ward… To tylko moje życie, widziałam przez krótką chwilę, jak biegnie w stronę ulicy, kiedy szukałam klucza. Rozpędzony samochód wdarł się nagle w kadr i nie mrugnęłam nawet okiem, kiedy wyrzucił całe moje życie w powietrze. Leciało chwilę, potem spadło i grzmotnęło o maskę.
Koniec sceny.
Mój krzyk i twarz Warda. Naprawdę biegłam, straciwszy serce, w stronę zwłok mojego syna, zakleszczonych między kołem samochodu a chodnikiem. Koło odtoczyło się, a główka Warda uderzyła o asfalt. Kiedy samochód się zatrzymał, osierocona łza popłynęła mi po policzku. Nie ma czasu na płacz. Podniosłam Warda i położyłam go w samochodzie nieznajomego zabójcy, którego potem nazwie Panem w Niebieskim Swetrze. W samochodzie powtarzałam ze spokojem kogoś, kto i tak stracił głos: „Nie pozwoliłem ci mnie opuszczać”. Wtedy Ward otworzył oczy, zobaczył swoją twarz zalaną krwią i powiedział: „Mamusiu, trzeba plasterek na moją główkę”.
Teraz Ward śpi spokojnie przy mnie, pokryty wszystkimi bliznami i siniakami mojego serca, które pozostawił po sobie ten nie tak odległy dzień. Ten dzień zmienił także moje życie. Nie mogłam krzyknąć mu w twarz: „Do diabła z tobą!”, byłam zajęta, stałam twarzą w twarz ze śmiercią ukrytą w białych oczach Warda.
Nie mogę pozbierać myśli. Krzyk, roztarta plama wymiocin na moim sercu.
***
Żołnierz stojący przy szlabanie spytał:
– To twój tatuś? – Ward potwierdził skinieniem głowy. Ward, nieznający dotychczas postaci i koloru nienawiści, po prostu skinął głową.
– Jakie zwierzątka znasz?
– Kotki, owieczki, koniki, rybki, pieski – odpowiedział z dziecięcą radością.
– A umiesz szczekać?
Cisza powoli owinęła wnętrze samochodu. Niech świat się na jedną chwilę zatrzyma, oto ważny moment w historii okrucieństwa – dziecko osobiście dowiaduje się, czym jest nienawiść, mimo że nie rozumie, co się wokół niego dzieje.
– Zaszczekasz czy nie? Bo jak nie, to wyciągniemy tatusia, żeby zaszczekał i pokazał ci, jak to się robi.
Ward nie zrozumiał, ale twarz ojca dała mu do zrozumienia, że to nie żarty.
– Psze pana, a czemu mamy z tatusiem szczekać? – Pytanie to do dziś nie opuściło jego głowy.
– Mamusiu, czemu pan chciał, żebyśmy zaszczekali? I co mu tatuś powiedział, jak wyszedł? I czemu dał mu pieniądze? I czemu zaczął płakać, jak odjechaliśmy?
Stałam odwrócona do niego plecami i ostrożnie myłam naczynia. Nie ma na świecie dość wody, żeby zmyć z mojej twarzy sól, która wysypała się z moich oczu.
***
Klub sportowy. Niedaleko od domu i od szkoły moich dzieci. Dzieli nas zaledwie jedna ulica. Lepiej nie oddalać się zbytnio od domu, żeby nie zostać uwięzionym na kilka dni w innej dzielnicy. Wszyscy żyjemy w ciągłym towarzystwie wojny. My towarzyszymy wojnie, ona towarzyszy nam. Gubisz się, to jedna z jej znanych sztuczek. Jej jednak nie można zgubić, więc nie staraj się jej przechytrzyć.
Klub sportowy. Uprawiam właśnie moje hobby – rozładowywanie elektronów wojny, które z każdą chwilą mieszają się z moją krwią – kiedy nagle słyszę grzmot wybuchu. Wszyscy padają na ziemię. Jedna myśl wrzeszczy w mojej głowie: „Ward jest w szkole, do wybuchu doszło gdzieś w okolicy”. W moim mieście przyzwoitość to podstawa, nauczyłam się tego, zanim jeszcze dowiedziałam się, jak się nazywa. Jednak dopiero kiedy dotarłam do domu, zauważyłam, że wybiegłam z klubu i przedarłam się przez ulicę i dym prawie naga.
Szukałam wzrokiem źródła dymu i modliłam się do wszystkich bogów, żeby nie była nim szkoła. Nasze tragedie takie zazwyczaj bywają, ich szaleństwo dotyka tych, którzy nie mają z nimi nic wspólnego.
Znalazłam klasę Warda i zobaczyłam stłoczone na środku sali dzieci. Spodnie Warda były mokre i gorące jak jego strach i jak rozerwane członki mężczyzny, który nie umarł, choć zobaczył na własne oczy cud: jego stopy leżały po przeciwległych stronach ulicy, on zaś został sam jeden, opuszczony, na środku, a przed oczami przelatywał mu w przyspieszonym tempie film jego życia.
***
To tylko moje życie… Śpi teraz przy mnie i nie pozwolił mi opuścić siebie tym razem.
Rankiem w ostatni piątek mojego życia powiedziałam mężowi, że wezmę Warda ze sobą w podróż, której celu nie znam. Podzielimy się na dwa zespoły. Jeden zespół ucieknie, uda się na przygodę, spróbuje odkryć wąską ścieżkę do nowego początku w tym wielkim świecie. Drugi zespół pospiesznie pozbiera za nami wspomnienia, spakuje je do walizek i będzie nam kibicować, żebyśmy dotarli do miejsca, w którym zaczniemy od nowa, gdzie nie będziemy musieli żegnać się codziennie przy wyjściu z domu, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć.
– Rasha, mamy przecież tylko tysiąc trzysta dolarów, nie starczy na przemyt dwóch osób z Turcji.
– Nie bój się, jak będzie trzeba, to go najwyżej połknę.
Z tym samym spokojem spakowałam mały plecaczek Warda i powiedziałam mu: „Nie pozwoliłeś mi cię opuszczać, a ja nie pozwolę ci przegrać życia. Przed nami długa przygoda!”.
Zaplanować coś to jedno. Zupełnie czym innym jest pojąć to.
Kiedy planuje się ucieczkę z kraju, wszystkie szczegóły są proste tylko w głowie. Poza nią wżynają się głęboko za oczy, pod świadomość, w twarz. Każda stacja, na której się zatrzymuję, zostawia po sobie kreskę na twarzy. Jak dni liczone na ścianach przez dawno zapomnianych więźniów. To tylko liczby, po których się skacze. Mimo to nie opuszczą nas, będą za nami podążały i wyrysują się nam na twarzach niczym tatuaż. Szybciej się wtedy starzeje, a powrót nie należy do dostępnych opcji.
Srogo się myliłam, kiedy wyobrażałam sobie, że wojna pozwoli mi uciec do Europy, o której wcześniej nawet nie śmiałam marzyć, bez zapłacenia za to. Nie ma potrzeby zadawania sobie pytań w stylu: czym zawiniłam ja osobiście? Czemu wojna przyszła do mnie? Nie jest się już widzem, wojna przestaje być historią, którą ogląda się tylko w filmach. Złota zasada widza – to, co widzisz, dzieje się tylko innym ludziom – rozprysła się na zawsze w drobny mak.
Wojna to, w prostych słowach, coś, co podpala ziemię pod wszystkimi. Potem biegają z płonącymi stopami. Mój sąsiad, Niemiec, powiedział raz: „Pogoda zmieniła się w ciągu ostatnich kilku lat”. Bałam się mu powiedzieć, że z powodu naszych płonących stóp nie przestanie już padać.
***
Na syryjsko-libańskiej granicy powiedziałam Wardowi po raz ostatni:
– Popatrz, jaka wielka jest Syria. Chyba będziemy za nią tęsknić.
– Mamusiu, jestem głodny.
Chciałam zasiać w jego małej główce myśl, która pozostałaby tam na zawsze, ale jego głód był silniejszy od ogromu krajobrazu i kraju, który opuszczamy jako uchodźcy.
W tureckim porcie Mersin rozpostarłam rękę, żeby Ward przybił mi piątkę swoimi małymi paluszkami, i spytałam:
– Jest tu jakiś bohater gotowy na przygodę?
– Tutaj, lwiątko!
Kiedy opowiedziałam mamie, że chcę zabrać Warda ze sobą, spytała:
– Nie boisz się, że utoniecie?
– Nauczę go trzymać się mojej szyi. Jeśli utonę, niech utonie ze mną. Przynajmniej razem zamkniemy oczy i już więcej nie dopadnie go bezsenność.
Usiedliśmy na chodniku, żeby zjeść kanapki. Policzyłam pieniądze. Teraz już nie ma żartów. Jesteśmy sami jak palec w kraju, który połyka każdego, kto zamknie oczy choćby na kilka sekund.
Pojechaliśmy potem do Bodrum, miasta niedaleko greckiego terytorium. Umówiłam się tam z Ahmadem, przemytnikiem, który zgodził się umożliwić nam przeprawę pontonem w cenie tysiąca dolarów za głowę.
Ahmad jest Syryjczykiem. Potem dowiedziałam się, że był agronomem. Przypadkiem został przemytnikiem ludzi na tutejszej morskiej granicy. Kiedy siedzieliśmy nad brzegiem i piliśmy kawę, powiedział mi:
– Jesteś pierwszą pisarką, którą poznałem. Kiedyś chciałem uciec jak wy wszyscy, ale nie miałem ani centa. Nie stać mnie było na podróż na drugą stronę życia.
Ahmad był kolejną niespodzianką w moim odwróconym do góry nogami życiu. Zawsze myślałam, że przemytnicy w niczym nie są do nas podobni. Ale Ahmad zna smak porażki – dlatego nigdy mi jej nie zaserwuje.
Tak oto zły człowiek został moim kołem ratunkowym. W przeciągu kilku dni zostałam przyjaciółką przemytnika i niespodziewanie zaczęłam pomagać mu w planowaniu morskich przepraw. Co raz trzeba je było odwoływać, a to pogoda się załamała, a to pojawiały się w okolicy łodzie tureckiej straży granicznej. Mąż pytał codziennie przez dwadzieścia dziewięć dni, kiedy przeprawimy się przez morze. Nie wiedział, że skusiło mnie odkrywanie światów, do których będzie mi dane zbliżyć się tylko raz w życiu. Ludzie, których już nigdy nie spotkam, i postaci uwodzące, by wejść do ich ciemnych półświatków. Zaczęłam więc kłamać i opóźniać przeprawę dzień za dniem w nadziei, że policzą nas za jedną głowę, a nie za półtorej, jak to na samym już początku zaproponował przemytnik.
Dwudziestego piątego dnia zasypiałam już w moim pokoju w tanim hoteliku, który rezerwują przemytnicy dla swoich klientów, kiedy Ahmad zapukał do drzwi. Spytał mnie, czy Ward śpi i czy mogłabym towarzyszyć mu przy pewnej ważnej sprawie, w której nikt inny poza mną nie może mu pomóc.
Chciał, żebym poszła z nim przekazać pieniądze tureckiemu szefowi przemytników. Żaden ponton nie opuści Bodrum, jeżeli on nie dostanie swojej części zapłaty. W końcu dożyłam tej wymarzonej chwili. Znałam oczy Ahmada, ale niezmiernie bardziej pragnęłam zobaczyć mężczyznę, który znany był z tego, że zatapiał pontony na pełnym morzu, jeżeli wypuszczający je przemytnik nie zapłacił haraczu. Chciałam zobaczyć oczy człowieka przywykłego do patrzenia, jak umierają marzenia innych ludzi.
Nie zastanawiałam się. Powiedziałam od razu, że jestem gotowa, zamknęłam w pokoju śpiącego Warda i poszłam za Ahmadem.
Zanim wyszliśmy z hotelu, Ahmad wręczył mi zwinięty plik studolarówek. Zaśmiałam się i powiedziałam:
– Z taką fortuną mogłabym uciec!
– Zbierzesz, co zasiejesz – odpowiedział ze spokojem człowieka, który zna się na rzeczy.
Ta lekka groźba nie odebrała mi chęci do wyjścia. Spytałam go, dlaczego to właśnie mnie wybrał do tego zadania, jak może zaufać mi, obcej osobie, bardziej niż swoim pomocnikom?
– Jesteś kobietą. Tutejsza policja dobrze się zastanowi, zanim zacznie przeszukiwać kobietę. – Jednak błędnie zakładałam, że aż tak mi ufa. Nie szkodzi, przygoda to przygoda. Po chwili dodał:
– Pójdziemy do wykwintnej restauracji. Będziesz mogła wypić turecką kawę, na którą tak narzekasz, od kiedy się tu zjawiłaś. Ale gębę masz zamknąć na kłódkę, ani słowa w żadnym języku, obojętnie jakim. Cokolwiek by się nie działo.
Czy to niepokój skrada się pod moją skórą?
Weszliśmy do restauracji i usiedliśmy przy wolnym stoliku obok okna. Zgodnie z planem wytyczonym przez Ahmada zamówiłam dla siebie kawę. Przyjrzałam się twarzom ludzi, szukając martwych oczu. Nikt jednak nie przypominał osoby, którą chciałam zobaczyć. Spytałam Ahmada o szefa przemytników. Zaśmiał się i powiedział, że on nie czeka na nikogo, to my na niego czekamy. Rzeczywiście, po kwadransie Ahmad wstał zmieszany i skierował się w stronę stołu, przy którym siedziało dwóch mężczyzn. Byli tak daleko, że nie mogłam dojrzeć ich oczu. Podniosłam się, ale Ahmad zacisnął szczęki, dając mi do zrozumienia, że lepiej, żebym została na swoim miejscu.
Zostawił mnie samą z ręką w kieszeni, w której schowałam zwinięte dolary. Lustrowałam twarze ludzi cieszących się życiem bez strachu przed kimkolwiek. Wyciągnęłam z torebki lusterko i spojrzałam na moją twarz. Nie byłam podobna do nikogo z nich. Byłam uchodźczynią, starającą się otworzyć wrota światów napawających strachem.
Ahmad wrócił i kazał mi natychmiast wstać. Nie oglądając się za siebie, poszliśmy w stronę drzwi. Kiedy wyszliśmy, złapał mnie pod ramię, jakbyśmy byli na randce, i powiedział, że ktoś nas obserwuje. Nie dał mi szansy ani czasu na strach, nie dał mi nawet przyspieszyć kroku. Wyspacerowaliśmy jak dwoje zakochanych, z pieniędzmi w kieszeni.
Nagle wybuchło w mojej głowie pytanie: „Co stałoby się z Wardem, gdyby nas aresztowali?”.
Nie odważyliśmy się odwrócić, a ja nie odważyłam się powiedzieć mu, o czym myślę. Nie wolno mi było wybuchnąć płaczem. Chciałam wrócić do tego podłego hotelu, jakby to był mój własny dom. Jedyne czego chciałam, to zobaczyć twarz Warda.
Wydusiłam z siebie tylko jedno, powiedziałam Ahmadowi, że życie nie jest amerykańskim filmem. Nie da się opowiadać kawałów, kiedy ucieka się przed policją.
Droga powrotna dłużyła się, a Ahmad cierpliwie znosił moje milczenie. Nie chciałam tłumaczyć mu, że w macierzyństwie straszne przygody są jak dziecko, które zostawiło się same w pokoju, zamknąwszy drzwi na klucz.
Przed drzwiami hotelu przeprosił mnie za strach, na który mnie naraził. Powiedziałam, że może mi to zadośćuczynić, jeśli zorganizuje przeprawę dla mnie i Warda w ciągu kilku dni i policzy za nas jak za jedną głowę.
Tak też się stało. Po czterech dniach powiadomił mnie, że mamy się pakować, bo nocą pojedziemy na punkt. Punkt to dziki fragment wybrzeża, z którego odbijają pontony w kierunku nowego nieznanego.
Tam, na wybrzeżu, z dala od wszelkich świateł, uklękłam, żeby uchwycić każde spojrzenie Warda, i powiedziałam mu, że nasza przygoda się zaczęła. Najważniejsze zasady bohaterów to: nie wydawać żadnych odgłosów, stosować się dosłownie do wszelkich moich poleceń i trzymać się mnie bez względu na to, co się dzieje.
– A jak nasz ponton przygody się wywróci, zawieszę się mocno na twojej szyi i popłyniesz ze mną na drugi brzeg. Znów uratujesz mi życie.
– Zawsze cię uratuję. W końcu jestem twoją mamusią.
Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, zalało nas światło reflektorów samochodowych. Sześćdziesiąt klęczących ciał, sześćdziesiąt ramion zakrywających oczy przed ostrym światłem, sześćdziesiąt serc zapłakało.
Jedno słowo rozpełzło się niczym płomień po stosie słomy – policja.
Ward zwrócił do mnie zbladłą twarz i spytał, jak gdyby odkrył oszustwo, które starałam się przed nim cały czas ukryć:
– Będą nam kazali szczekać?
W pewnych chwilach nie jest się zdolnym oddychać. Co dopiero po takim druzgocącym pytaniu! Na pewno wpada się wtedy na najgłupszą z odpowiedzi albo zadaje wzrokiem najgłupsze z pytań, patrząc na strużkę moczu spływającą po jego udzie.
Słyszałam o nielegalnych imigrantach, oglądałam filmy o ich ucieczce. Wszystko to filmy o innych ludziach – teraz jestem bohaterką filmu o sobie samej.
Scena jest zaciemniona. Światła radiowozu. Wszyscy zasłaniają przed nimi oczy. Nie ze wstydu za swój karygodny postępek, jak wydawało nam się jako widzom, ale z rozpaczy, głębokiej jak nasza – rozpaczy bohaterów tej sceny. I Ward, który już nigdy nie uwierzy, że przygoda to coś przyjemnego.
Spójrz na nas z góry. Zobaczysz rozpaczliwą scenę. Nie uwierzysz, że to my.
Zgodnie z naszym zwyczajem rozwiązywania wszelkich kłopotów kierownik przemytników posmarował funkcjonariuszom. Nie zdziwiliśmy się na widok policji targującej się o los sześćdziesięciu teoretycznych zwłok.
Radiowóz odjechał. Założyliśmy kamizelki ratunkowe. Upewniłam się, że moje papiery i nasze paszporty są w torebce zawieszonej pod koszulką na mojej szyi i że mam jeszcze sto pięćdziesiąt dolarów w staniku. Wszystko przy ciele. Trzymam Warda, jesteśmy gotowi. Weszliśmy do pontonu, usiadłam przy burcie niedaleko silnika i posadziłam sobie Warda między nogami.
Ward jest spięty, ale spokojny. Otaczają nas twarze, które pokochaliśmy, z którymi zżyliśmy się w ciągu naszego miesięcznego pobytu w Turcji.
Człowiek może przyzwyczaić się do pożegnań do tego stopnia, że już nie są bolesne. Jesteś tylko przechodniem w pajęczynie związków międzyludzkich, odchodzisz dalej i oni odchodzą.
Silnik rusza, morze jest ogromne, Ward zasnął z podniecenia. Pogoda ciepła. Wiele głosów, ale bardzo cichych. Razem brzmią jak przewlekły zgrzyt. Księżycowa noc. Tak sobie mówię. Twarz młodego mężczyzny, którego ignoruję, obserwuje moje rozkojarzenie.
Morze jest ogromne, grecka straż wybrzeża, megafony, machanie rękami, kołysanie pontonu. Ogarnia mnie poczucie, że już dojrzałam koniec, że cała ta napięta misja się skończyła, że można się odprężyć.
Jednak ton ich głosu nie jest, wbrew naszym oczekiwaniom, przyjazny. Morze jest ogromne, straż wybrzeża podle każe nam wyrzucić silnik za burtę. Abu Hasan kieruje pontonem. Siedzę przy jego stopie, którą położył obok pompy paliwa. Ward między moimi nogami budzi się od hałasu. Budzi się zdziwiony, jego wzrok zapewnia mnie, że już nigdy nie uwierzy, że przygoda to coś dobrego i przyjemnego.
Potem już tylko głosy:
We are from Syria. Children. Children. Stop. Stop. Motor. Children. Syria. Stop. Please.
Lekki zwrot łodzi straży wybrzeża wywołuje falę, która ma zdusić nasz silnik. Misja wykonana.
Abu Hasan nie przywykł ufać rządowi. Nie zaufa mu i teraz. Nie zawróci, choćby miał nas wszystkich pociągnąć na drugi brzeg wpław.
Kiedy silnik zgasł, straż wybrzeża nas zostawiła. Morskie fale same wypchają nas na wody terytorialne Turcji.
Morze jest ogromne, silnik zgasł, sześćdziesiąt zawiedzionych twarzy, przestraszony Ward, noc nadal ciemna.
Abu Hasan każe nam wiosłować butami, żebyśmy nie zgubili kursu i żeby nie cofnęły nas fale. On w tym czasie spróbuje odpalić silnik.
Morze jest ogromne. Kobieta w dziewiątym miesiącu płacze i skarży się niebu na swój los. Nikt nie jest w stanie patrzeć na wspólną śmierć tych ludzi. Dlatego nie patrzymy sobie w twarz.
Czas płynie powoli. W końcu Abu Hasan odpala silnik i znowu słyszymy jego ryk. Silnik pracuje, ponton znów wpłynął na wody terytorialne Grecji. Greckie wybrzeże ukazało się w oddali, zaczęło świtać.
Jeden z pasażerów, ten siedzący naprzeciwko mnie, krzyknął: „Delfiny!”. Widocznie przepływały za moimi plecami. Instynktownie chciałam wstać i odwrócić się, ale Ward przycisnął moją stopę do siebie i nie pozwolił mi. Nie chciał też wstać razem ze mną. Biedny Ward, dość już ma przygód, i do diabła z delfinami i dziecięcymi marzeniami.
Świt rozjaśnia się, brzeg jest coraz bliżej. Znów straż wybrzeża, ta sama łódź, ten sam megafon, ale ton ostrzejszy, obrzydły głos, trzech funkcjonariuszy trzyma grube liny do wiązania statków. Tym razem nie zatrzymujemy się. Ich duża łódź goni nasz mizerny pontonik, aż w końcu zatrzymują nas spadające na nasze głowy liny.
Ogromna konsternacja, między nami niespokojne morze. Abu Hasan wrzeszczy, wszyscy wrzeszczą, Ward płacze. Młody mężczyzna naprzeciwko mnie daje znak głową, że trzeba szybko zrobić teatrzyk. Zaczęliśmy krzyczeć jak inni.
Jeden z nich chwycił linę i zaczął ciągnąć nasz ponton w stronę łodzi. Młody mężczyzna prosi mnie, żebym wstała i upadła na jego ręce. Jego kolega zrobi zdjęcia, a funkcjonariusze straży jak zwykle się przestraszą. Mężczyzna przy burcie wykorzystuje moment zetknięcia się pontonu z burtą łodzi i rzuca swoje małe dziecko na pokład. Jaka rozpacz zmusza nas do takich rzeczy?!
Wszyscy krzyczą. Wszyscy błagają. Funkcjonariusze są wściekli. Ja stoję. Nie potrzeba mi zawrotów głowy, bo cały ponton się buja. Nie potrzeba mi krzyczeć, bo nieumyślnie złamałam serce Warda strachem. Cały ponton zwraca się w stronę krzyku Warda, funkcjonariusze, morze, świt – wszystko zwraca się w stronę Warda.
Słyszałam, jak ten sam krzyk wydobył się z mojego gardła w dniu, kiedy potrącił go samochód. Jego głos był pełen strachu, jak mój głos tamtego dnia.
Poranek rozjaśnił się całkiem, ukazały się twarze ludzi. Tam, na pokładzie łodzi straży wybrzeża zimno jest dotkliwe, pokład łodzi jest biały. Funkcjonariusze nadal krzyczą. Wszyscy skłębili się, żeby uciec przed zimnem.
Zimno o poranku jest ostre. Biel pokładu łodzi jest ostra. Cienka, żółta strużka spływa do stóp Warda.
Tym razem brzeg wydaje się bliższy.
15.08.2017
Tekst został napisany w ramach projektu fundacji Peter-Weiß-Stiftung für Kunst und Politik e.V. pod tytułem Ankunft. Literarische Reportagen von geflüchteten Autoren i przedstawiony na Międzynarodowym Festiwalu Literatury w Berlinie we wrześniu 2017 r. Ukazał się drukiem pod tytułem Mamusiu, nie pozwoliłem ci mnie opuszczać w kwartalniku artystyczno-literackim „Arterie” 1/2017, nr 25.