O trudnym wyborze pomiędzy łańcuszkiem starych mądrości i klubem martwych męskich VIP-ów i o tym, jak z niego wybrnąć.
Poszukiwanie mądrości jest cechą, którą lubię u homo sapiens. Chcemy wiedzieć, jak być człowiekiem i dobrze przeżyć życie – czy to nie piękne? Szukamy tej wiedzy u mądrzejszych od siebie, często w odległej przeszłości – wiekowe przesłania wydają się ucukrowane jak figa, a przez to bardziej wiarygodne niż życiowe wskazówki pana Mietka spod czwórki. Idealnie zaś jest wtedy, kiedy stare mądrości rozchodzą się nieoficjalnie: z rąk do rąk, łańcuszkiem. W taki sposób zaczęły kiedyś krążyć po Polsce Desiderata (w wersji spolszczonej: Dezyderata) – przygarść zaleceń na temat dobrego życia, o których długo myślano, że są anonimowe i pochodzą z XVII w. Łaciński tytuł oznacza „pożądane, upragnione, postulowane”. Przypuszcza się, że w kontrze do Dezyderatów Zbigniew Herbert napisał Przesłanie Pana Cogito.
Ukryte pragnienia dzieci kwiatów
Kariera Dezyderatów nad Wisłą zaczęła się w roku 1972 – po wydaniu książki Kazimierza Jankowskiego Hipisi. W poszukiwaniu ziemi obiecanej. Autor – lekarz, zwolennik psychiatrii humanistycznej – widział ruch hipisowski jako „formę zbiorowej ucieczki od nieakceptowanej rzeczywistości do pożądanego, wymarzonego świata kochających się, pozbawionych zakłamania ludzi” i miał dla niego wiele zrozumienia. Hipisów uważał za ofiary kapitalizmu, a ich „odpadnięcie od społeczeństwa” – za reakcję na brak poczucia więzi w amerykańskich rodzinach z klasy średniej. „Na targowisku hipisowskim w Topanga Canyon można kupić Desiderata. Są to przemyślenia nieznanego autora, znalezione w starym kościele w Baltimore i bardzo popularne wśród klientów targowiska. Oddają one dobrze być może wciąż jeszcze ukryte, ale powoli odkrywane pragnienia wielu z tych młodych ludzi” – pisał o swoich bohaterach. Ostatnie akapity książki Jankowskiego wypełniły te właśnie ukryte pragnienia dzieci kwiatów, czyli przytoczone w całości Dezyderata – w pięknym i do dzisiaj najlepszym przekładzie Andrzeja Jakubowicza. Nic dziwnego, że książkę czytano jak hipisowską biblię.
Hymn Piwnicy pod Baranami
Jak głosi legenda, w 1979 r. w Krakowie Piotr Skrzynecki i Zygmunt Konieczny znaleźli kartkę z przekładem Jakubowicza na drzwiach szpitala psychiatrycznego, w którym mieli spotkanie z pacjentami. Z miejsca zachwycili się tekstem, a prostą i uroczystą muzykę do znaleziska skomponował krótko potem Piotr Walewski. Tak powstał jeden z najważniejszych hymnów Piwnicy pod Baranami, wykonywany do dzisiaj jako finał i kulminacja każdego występu. „Publiczność od lat wierna Piwnicy czeka na ten hymn i bez Dezyderatów nie wyobraża sobie sobotniego misterium. Również debiutanci na widowni są oczarowani i wzruszeni” – powiedziała mi związana z kabaretem Patrycja Krauze.
W czasie karnawału Solidarności pieśń Jakubowicza–Walewskiego podróżowała z Piwnicą po całej Polsce, potem reklamowała Kraków jako Europejską Stolicę Kultury i rozbrzmiała w czasie pogrzebu Jerzego Turowicza w Tyńcu. Zespół odśpiewał ją Janowi Pawłowi II w czasie audiencji w Watykanie, krążyła też wśród katolickich pielgrzymów, uczestników oaz i grup modlitewnych, choć ceną współistnienia hipisowskich pragnień i Kościoła było dostosowanie tekstu do doktryny (na pocztówce Edycji św. Pawła z oryginalnego: „Żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje” pozostało: „Żyj w zgodzie z Bogiem”). Generalnie Dezyderata są obecne wszędzie tam, gdzie człowiek znajduje się w egzystencjalnych opałach: w szpitalach psychiatrycznych, więzieniach, grupach terapeutycznych i na mityngach Anonimowych Alkoholików. Barbara Pietkiewicz w „Polityce” nazwała je „najpiękniejszą w PRL modlitwą do szczęścia”. Drukowały je „Tygodnik Powszechny” i „Przekrój”. W końcu wyszło też na jaw, że Dezyderata są młodsze, niż sądzono, i mają autora – Maxa Ehrmanna.
Dziecko Wszechświata
Dla przywrócenia pamięci o Ehrmannie najwięcej zrobił u nas Marian Sworzeń w książce Dezyderata. Dzieje utworu, który stał się legendą (2004, ze wstępem Kazimierza Jankowskiego). Urodzony w 1872 r. w Terre Haute w stanie Indiana Max Ehrmann z wykształcenia był prawnikiem, ale w wieku 40 lat poświęcił się rozmyślaniom i pisaniu. Wychowany w zasobnej i stabilnej emocjonalnie rodzinie niemieckich metodystów był religijny, jednak na swój sposób – nie wierzył w nieśmiertelność duszy i odrzucał teologię wszystkich wyznań, spośród których szczególnie niepojęty wydawał mu się rzymski katolicyzm. Spodziewał się, że Ameryka w przyszłości będzie buddyjska, a pod względem przekonań politycznych był socjalistą (o kapitalistach wypowiadał się per „bandyci biznesu”), choć nie akceptował rewolucji jako metody. Jego żona Bertha Pratt King należała do sufrażystek (formalne małżeństwo zawarli dopiero przed śmiercią Maxa). Ehrmann korespondował z brytyjskim seksuologiem Havelockiem Ellisem, seks uważał za najbardziej boską z pasji człowieka i wiele zrobił dla oświaty seksualnej; opowiadał się też za kontrolą urodzeń, sądził bowiem, że niekontrolowana rozrodczość – oprócz nacjonalizmu, zawodowej armii i kapitalizmu – jest główną przyczyną wojen. Sam nie miał dzieci. Lubił czytać Marka Aureliusza, Epikteta, Montaigne’a, ale też Stary Testament, Schopenhauera i Maupassanta (tego ostatniego – za zmysłowość). W gabinecie miał popiersia Dantego i Szekspira, na biurku przycisk do papieru w kształcie Buddy, a za oknem – drzewa. Czując się „dzieckiem Wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy”, na strychu urządził sobie obserwatorium, skąd oglądał ciała niebieskie.
Napisane na początku lat 20. Dezyderata są kwintesencją przeżyć i przemyśleń Ehrmanna oraz najsłynniejszym jego dziełem. Bertha Ehrmann opublikowała je w roku 1948 – trzy lata po śmierci męża – w zbiorze jego wierszy. Z książki trafiły na plebanię kościoła św. Pawła w Baltimore, gdzie wielebny Frederick Kates umieścił je – bez nazwiska autora – w kompilacji tekstów religijnych, którą ułożył dla parafian. W zbiorku znajdowała się informacja o kościele wraz z datą jego fundacji: „Old Saint Paul’s Church, Baltimore AD 1692”. To z tego modlitewnika – za pośrednictwem magazynu amerykańskich metodystów „Together” i „Reader’s Digest” – wywędrowały w świat „anonimowe” Dezyderata „znalezione w starym kościele św. Pawła w Baltimore, datowane 1692 r.”.
Do szczęścia czy do ciemnego kresu?
„Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy” – kto raz to usłyszał, ten nigdy nie zapomni. Ehrmann mówi głosem ściszonym i nie narzuca się ze swoim „ja”, choć miałby powód do dumy: rozwiązał przecież zagadkę harmonii. Ale nie: zostawia, co ma najlepszego, a sam się usuwa. Znika za swoimi słowami. Pierwsze zdanie poematu jest jak drzwi do medytacji – uspokojenie i cisza umożliwiają wszystko to, co zostanie powiedziane później. Chce się przez te drzwi – za nim – przejść. Pomimo (albo z powodu) warczących od rana kosiarek, wiertarek, silników, a także zgiełku mediów, polityki i historii.
Tęsknota za ciszą narasta w miarę, jak tej ostatniej ubywa. Wolność od dźwięków cywilizacji jest dzisiaj takim samym luksusem jak wolność od jej świateł. Mało kto z nas słyszał, jak brzmi prawdziwa cisza (mniej więcej tak jak utwór 4’33’’ Johna Cage’a: jest pełna naturalnych dźwięków). Ehrmann ma na to lekarstwo: w Dezyderatach uczy, jak odnaleźć ciszę w sobie. Wie, że kto ją w sobie znajdzie – a raczej nauczy się odnajdować ją za każdym razem, kiedy ta cisza mu się zgubi – temu niestraszne będą zgiełk i zamęt. Bo cisza jest w nas. I choć finałowe „Bądź radosny – dąż do szczęścia” wskazuje raczej długą drogę pełną potknięć i upadków niż ekspresową nirwanę, to jednak w tym miejscu człowiek z Europy Środkowo-Wschodniej zaczyna się trochę wstydzić.
Czy nie uczono nas – tę lekcję powtarza Herbert w Przesłaniu Pana Cogito – że obowiązek wobec poległych i pomordowanych stoi ponad szczęściem jednostki? Że nie wolno nam myśleć o miłości wiecznej jak trawa, skoro tyle pokoleń przed nami oddawało życie za zbiorowe wartości? „Ocalałeś nie po to aby żyć/masz mało czasu trzeba dać świadectwo” – ponuro napomina Herbert. Szczęście to zdrada. „Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu” – mówi Pan Cogito – a tam już czeka na ciebie wzniosła klęska i „grono zimnych czaszek”: klub martwych męskich VIP-ów. Co prawda i Herbert dostrzega piękno natury, ale uważa, że przyroda nas nie potrzebuje, więc nie mamy wobec niej obowiązku.
Jak z tego wybrnąć? Ehrmann czy Herbert? Cherchez la femme – kobiety potrafią godzić sprzeczności, bo tego wymaga od nich życie. Umie to też Rebecca Solnit, amerykańska eseistka i aktywistka, która w książce Nadzieja w mroku pokazuje, jak łączyć pamięć i obowiązek z troską o siebie. Bez patosu, zwyczajnie – jak matka, która ogarnia własne sprawy, ale też rodzinę i dom – Solnit w dzień walczy o klimat i globalną sprawiedliwość (pamiętając o swoich poprzednikach), a wieczorem medytuje pod gwiazdami. Z korzyścią dla obu tych form istnienia, które razem budują harmonię. Bądź radosna, dąż do szczęścia, a wtedy i świat będzie miał z ciebie więcej – tak mógłby brzmieć żeński dezyderat ponad podziałami.