Co się wydarzyło w San Francisco
i
San Francisco, fot. Paxson Woelber (licencja Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)
Przemyślenia

Co się wydarzyło w San Francisco

Rozmowa z Magdą Działoszyńską-Kossow
Anna Wyrwik
Czyta się 20 minut

San Francisco. Dziki brzeg wolności to zbiór historii, tematów, wątków i bohaterów łączących się w opowieść o mieście, o którym Jack Kerouac napisał „the end of the land sadness end of the world gladness[1]”.

Magda Działoszyńska-Kossow przeszła San Francisco wzdłuż i wszerz, od plaży nad Pacyfikiem po porty w zatoce, wybrała się na południe do Doliny Krzemowej i na północ do winnic w Napa, odwiedzała księgarnie, bary, muzea, domy i ulice, na których żyją bezdomni. Prześledziła dzieje miasta od jego początków do czasów współczesnych na kartach książek i szukając w mieście śladów historii. A potem to wszystko zebrała w reportażu ukazującym miasto wyjątkowe pod każdym względem. Miasto, które jest niczym koniec zachodniej cywilizacji, ale jednocześnie jej początek, bo to tam tak wiele z tego, co znamy i mamy, się zaczęło. O tym mieście, tym kraju, jego przeszłości, teraźniejszości oraz prognozach na przyszłość nie tylko tam, bo przez to i na świecie w ogóle, z reporterką, autorką San Francisco. Dziki brzeg wolności, Magdą Działoszyńską-Kossow rozmawia Anna Wyrwik.

Anna Wyrwik: Ile razy byłaś w Stanach?

Magda Działoszyńska-Kossow: Kiedyś policzyłam, że spędziłam tam w sumie ponad dwa lata życia. Najdłuższy pobyt to była wymiana studencka na jeden semestr na uniwersytecie w Chicago. Kilka razy byłam na Work and Travel, parę razy turystycznie jeszcze jako nastolatka z rodzicami, parę własnych wyjazdów krajoznawczych i później te do San Francisco. Łącznie myślę, że z 12–15 razy. No i – co myślę ważne – przez sześć lat studiowałam anglistykę, a potem amerykanistykę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

San Francisco było dopiero za którymś razem?

Tak. Byłam tam z rodzicami, mając 15–16 lat, jeszcze niewiele kumając i nie wiedząc, że jestem w tak wyjątkowym miejscu, które kiedyś odkryję dla siebie zupełnie na nowo. Potem pojechałam z przypadku, bo pracowałam w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej”, ale zza biurka, co mnie frustrowało i miałam silną potrzebę odświeżyć sobie Amerykę. W wyszukiwarce tanich lotów pojawiło się San Francisco za 700 zł z Berlina – zrządzenie losu, bo ono nie było na moim radarze. Dopiero w terenie odkryłam te wszystkie ciekawe płaszczyzny i to, że za trudną teraźniejszością kryje się gruba historia. Pierwszym impulsem do zainteresowania się tym miejscem był tak widoczny problem bezdomności – i można go zrozumieć dopiero, jak się tę historię dobrze pozna. Zaczęłam czytać, zgłębiać i okazało się, że tam jest materiał na całą książkę, w której w dodatku będę w stanie powiedzieć właściwie wszystko, czego się przez te wszystkie lata o Ameryce nauczyłam.

Może San Francisco nie jest dobrym miejscem na początek przygody z Ameryką, ale takim, do którego trzeba dojrzeć, najpierw tę Amerykę poznać i dopiero pojechać tam?

Myślę, że tak, bo droga do zrozumienia wyjątkowości tego miejsca prowadzi przez historię całej Ameryki. Trzeba ogarnąć dużo materiału, by mieć poczucie, że to, co się tam widzi, ma jakiś sens, a widzi się wiele rzeczy szokujących i zastanawiających. Faktycznie dla osób, które zderzają się z tym miastem turystycznie na pierwszy ogień, to może być jakaś abstrakcja i stąd potem biorą się komentarze w stylu „nigdy więcej” czy „nie takie, jak na zdjęciu”. Pocztówkowy obraz sprzedawany przez biura podróży niewiele mówi o tym mieście, tak jak pocztówki na ogół niewiele mogą powiedzieć o skomplikowanym organizmie, jakim jest miasto.

Pisarz Beat Generation, o której piszesz w jednym z rozdziałów, Jack Kerouac w jakiejś notatce do W drodze porównywał Wschód z Zachodem i ten pierwszy to dla niego intelektualizm, tradycja, te momenty, gdy pisze, a ten drugi to dzikość, szaleństwo, spontaniczność i te momenty, gdy podróżuje. To jest zresztą częścią całej legendy podróży Amerykanów ze Wschodu na Zachód. Co takiego jest w tym Zachodzie i w tym San Francisco, które jest jego symbolem?

Był moment, gdy San Francisco było tym najdzikszym z Zachodów w tym sensie, że przez duże nagromadzenie ludzi intensyfikowały się tam różne zjawiska kojarzone z tym tzw. Dzikim Zachodem. A Zachód dla Ameryki był końcem pogranicza, przestrzenią, którą – prący w tamtym kierunku biały człowiek – postrzegał jako dziką i wolną do zagospodarowania. To były przepastne tereny, w których nie obowiązywał żaden – w zachodnim rozumieniu – porządek, można było na nowo wymyślać świat i siebie. Oczywiście ofiarami tego procesu stali się rdzenni mieszkańcy – porządek ich świata został całkowicie zburzony. Niemniej jednak San Francisco było i wciąż jest miejscem, gdzie ludzie próbują uciec od swego dotychczasowego życia, by zacząć na nowo, by odnaleźć jakiś alternatywny porządek, który wciąż jest tam możliwy do odszukania czy zbudowania. W dzisiejszym świecie późnego kapitalizmu jest to trudne, natomiast na poziomie duchowym wciąż możliwe.

San Francisco nie jest w Polsce tak popularne, jak choćby Nowy Jork czy Los Angeles. Zastanawiam się, w jakim stopniu twoja książka się w Polsce odnajdzie. Impulsem do pisania było zjawisko bezdomności, czy więc pisałaś ją też po to, by Polakom odmitologizować Amerykę, w którą od zawsze są ślepo zapatrzeni?

Zawsze miałam problem z podejściem Polaków do Ameryki. Myślę, że wiedza o niej jest bardzo powierzchowna, a podejście albo bałwochwalcze, albo nienawistne, brakuje tej wiedzy i głębszego zrozumienia. Dominują rozmowy o stereotypach, a już wypowiedzi typu: „ci głupi Amerykanie, co oni tam mają, grubasy, które zajadają hamburgery” działają na mnie jak płachta na byka. Myślę, że dla kogoś – nazwijmy to – o wąskich horyzontach Ameryka może być przytłaczająca, ze swoimi kontrastami, ze swoją skalą wspaniałości, ale i okropności, które w takim San Francisco są zamknięte jak w pigułce. Sądzę, że przeciętny Polak lubi nienawidzić Amerykę, umniejszać ją, by poczuć się lepiej, bo to pozwala mu nie mierzyć się ze swoimi kompleksami np. pochodzenia z jakiegoś małego środkowoeuropejskiego kraju, który nie zapisał się w losach świata aż tak, jakbyśmy chcieli myśleć. To prowadzi nas do odpowiedzi na to pytanie o zainteresowanie książką – myślę, że może ona zaciekawić tych bardziej wnikliwych, ciekawych świata i podłoża różnych zjawisk społecznych. To, co działo się w San Francisco, zawsze było zwiastunem jakichś przemian zachodzących w zachodnim świecie. Piszę o laboratorium zmian i laboratorium przyszłości, którym San Francisco często jest nazywane. Tam dzieje się to, co później dziać się będzie tu, tylko że tam najpierw i bardziej. Warto się temu San Francisco przyglądać, bo ono jest takim barometrem tego, co dzieje się z naszym światem.

Gdybyś miała Polakowi czy Europejczykowi w prosty sposób opisać różnicę pomiędzy Europą i Ameryką…

Myślę, że Ameryka jest wszystkim tym, czym Europa nie może i nie ma odwagi być – ze wszystkimi tego dobrymi i złymi konsekwencjami. My np. nie mamy odwagi być tak aroganccy i impertynenccy na arenie międzynarodowej jak Amerykanie. I może dobrze. A czasem Ameryka jest obecna tam, gdzie Europa się uchyla itd. Zaznaczam, że chodzi mi o obie strony medalu. Niemniej sposób istnienia w świecie Ameryki jako potęgi politycznej – skoro już użyłam tego przykładu – jest anglosaski w swoich korzeniach i źródłach, a przecież Anglosasi to Europejczycy, chodzi więc o przedłużenie… Zrąb kulturowy jest jeden i ten sam. Mam wrażenie, że my lubimy stawiać grubą krechę między Europą i Ameryką, jakbyśmy nie chcieli brać odpowiedzialności za to, co nam się w niej nie podoba, a tego, co dobre i wzniosłe nie zauważać, bo przecież i u siebie mamy tego pod dostatkiem. Dużo więcej byśmy zyskali na takim bardziej holistycznym zrozumieniu świata i jego ewolucji. Gdy amerykańska mentalność bywa trudna do zrozumienia, warto pamiętać, że to jednak europejscy kolonizatorzy wyprawili się za ocean i stworzyli tam podwaliny nowego państwa, że wyrosło ono na naszych, powiedzmy judeochrześcijańskich, wartościach, ale po prostu ze względu na inne możliwości wyewoluowało w coś innego. Daliśmy tam upust żądzom, pragnieniom i myślom, na które w uformowanej Europie nie było już miejsca.

Z technologiczno-biznesowo-korporacyjnej strony San Francisco to supernowoczesne miasto przyszłości. Taki trendsetter wśród miast. Piszesz o niesamowitych biurach, bezstresowym i możliwie produktywnym stylu pracy, ale też o wspomnianej bezdomności, o dzielnicy bezdomnych Tenderloin. Skąd taka dzielnica w takim mieście?

Właśnie stąd, że to tylko połowa prawdy o nas, że jako gatunek ludzki jesteśmy w stanie siłą woli i perswazji wybudować sobie designerską, ergonomiczną przyszłość, w której wszystko, co jest w nas złe, słabe i nijakie, da się gdzieś upchnąć i zapomnieć. Fascynujące, a dla reporterki w jakimś sensie wspaniałe jest to, że w San Francisco te dwie rzeczy są tuż obok siebie: krótkowzroczne myślenie sektora nowoczesnych technologii i biznesu, którym na sercu leżą wyłącznie postęp, zysk i budowanie wspanialszej przyszłości wraz z fragmentami miasta, które udało im się tym rozwojowym pędem zagarnąć oraz w zupełnym kontraście dzielnica, w której skupia się wszystko to, co zepchnęli na margines i o czym w ogóle nie chcą pamiętać, że istnieje. Na różnych etapach książki wspominam o tym, skąd w San Francisco biorą się rzesze ludzi mniej uprzywilejowanych, poszkodowanych, niepełnosprawnych czy słabych – w tym sensie, że z różnych powodów wpadli w uzależnienie i poszli w uzależnienie. Są wśród nich np. weterani wojenni, bo przecież wszystkie wojny w basenie Pacyfiku sprowadzały ich do portu w San Francisco. Są niedobitki po rewolucji hipisowskiej, którym wciąż marzy się, by tak żyć. Jest cała klasa pracująca, którą stopniowo z miasta wypierano, a wiemy, że jest ono małe i nie bardzo jest się gdzie przenieść. Piszę nie tylko o Tenderloin, ale też o SoMa, czyli pierwszym froncie gentryfikacji. Tam było pełno miejsc, które dziś pozostały już tylko w Tenderloin, jak tanie hotele czynszowe dla pracowników jakichś fabryk czy zakładów, ludzi biedniejszych, mniej zaradnych, słabiej zarabiających. W toku zagarniania cennej ziemi w San Francisco wiele tych miejsc zburzono. Oczywiście dużo organizacji walczyło o to, by deweloper miał obowiązek zapewnić wysiedlonym mieszkańcom inne lokale, ale nie zawsze tak się działo. Są całe tomy o tych bojach o przestrzenie, o ludziach, którzy po prostu przestają mieć się gdzie podziać, tracą swoją sieć społeczną i są solą w oku miejskim elitom, bo są ubodzy, nieestetyczni i burzą wizję wspaniałego miasta, pełnego nieruchomości, które generują krociowe zyski. W kontrze działa masa organizacji, które walczą o ich prawa, czyli po prostu o prawa człowieka – do życia w danym miejscu, gdzie ma się swoją społeczność. Ten proces osiągnął już swoje ekstrema, bo z jednej strony Dolina Krzemowa i te elity są chyba u szczytu swoich możliwości, a z drugiej ci ludzie, których tak potraktowano, często są już właściwie na ulicy, nie w niskoczynszowym hotelu pełnym starszych, ubogich osób żyjących z renty, tylko na ulicy z uzależnieniem od heroiny.

San Francisco Blues Jack Kerouac, który opisywał te wszelkiej maści przyczółki społecznego marginesu, napisał: „San Francisco, San Francisco, you’re a muttering bum in a brown beat suit[2]”. Może to zjawisko jest więc właśnie nieodłącznym elementem miasta, co stanowi jednak jakąś siłę jego prawdziwości?

To jest siła jego prawdziwości i o tym mówi jedna z moich bohaterek, że w San Francisco jest współczucie i akceptacja dla faktu, że nie jesteśmy wszyscy wspaniali, prący do przodu i w pełni sił. Każde społeczeństwo pełne jest ludzi mniej zaradnych, słabszych i po prostu nienadążających za tym wyścigiem i dla nich też musi być miejsce. San Francisco to arena ciągłego konfliktu między środowiskami biznesowymi i tymi politykami, którzy je reprezentują, a organizacjami broniącymi niskoczynszowego budownictwa, praw wynajmujących i bezdomnych, o to, ile komu przestrzeni w mieście damy.

W książce cytujesz fragment listu z „The New York Times”, w którym autor pisze o fatalnej sytuacji w centrum San Francisco związanej z obecnością osób bezdomnych. To dość zabawne, że alarmuje dziennik z drugiego wybrzeża i to z miasta, które ma opinię tego, co to poradziło sobie z wszelkimi tego typu problemami.

Wszyscy byliśmy przez jakiś czas zafascynowani dziełem Rudy’ego Giulianiego i pisało się, że polityka braku tolerancji dla „zbitych szyb” sprawiła, że miasto zwalczyło problem przestępczości. W ten sposób wielu ludzi trafiło np. do więzienia na Rikers Island i o tym, jak ich życia bywają złamane przez wsadzanie tam za byle przestępstwo, też już wiele w kulturze powiedziano. Bezdomnych w Nowym Jorku wciąż jest bardzo wielu, ale tam po prostu wyczyszczono z nich centrum.

Oglądając film The Last Black Man in San Francisco Joego Talbota, ma się wrażenie, jakby nie zawsze można było pomóc, gdy człowiek zostanie wyrzucony z własnego domu, i jakby to miasto nie było już dla wszystkich.

Coś w tym jest. Ten proces ciągnie się właściwie od lat powojennych. O pożeraniu centrum San Francisco, wysiedlaniu mieszkańców, gentryfikacji pisano już pod koniec XX w., czyli w czasach pierwszej bańki w Dolinie Krzemowej, która pękła, i po niej dopiero zaczął się ten prawdziwy boom. Jest 20 lat później i coraz silniejsze jest poczucie, że ta krawędź, za którą jest już tylko przepaść, jest naprawdę bardzo blisko. W hostelu, w którym mieszkałam, spotykałam starsze osoby, które zostały wysiedlone ze swoich mieszkań, i co prawda miały jeszcze środki i możliwość zakwaterowania się w tym hostelu, gdzie masz pokój i łazienkę na korytarzu, więc są to jakoś tam godziwe warunki do życia i nie jest to przejście z eksmisji do bezdomności, ale jednak, gdy myślimy, jak powinna wyglądać spokojna starość, to to jest szokujące. Często są to wagabundzi, ludzie, którzy nie myśleli o swojej starości, którzy żyli chwilą, co w San Francisco jest ludziom bardzo bliskie. I to jest to wielkie oszustwo dnia dzisiejszego. San Francisco było po to, by tak właśnie móc żyć i w którymś momencie okazało się, że warunki się zmieniły, że mając 70 lat, już nie można być beztroskim, bo przyjechali techies, którzy za twoje mieszkanie mogą zapłacić dwa razy więcej i z dnia na dzień zostajesz bez dachu nad głową… Z jednej strony nie dziwię się tym ludziom, że czują się wysiedleni, wypluci i oszukani, a z drugiej taka też jest natura rzeczy, świat się zmienia, energia pewnych zjawisk się wypala i przychodzą nowe, tylko szkoda, że te nowe są tak bardzo oparte na wyzysku, braku empatii i niechęci do tego, byśmy wszyscy byli w stanie egzystować w ramach jednego ekosystemu. Za to mamy jeden pożerający drugi.

Zastanawia mnie, co dalej z kulturą w San Francisco. Wielu starych poetów, artystów wyjeżdża do Oakland, tam też przenosi się kultura i sztuka w tym rozumieniu alternatywnym. Czy techies wyprą też z miasta ten underground, który był jednym z jego symboli? I czy w takim razie to samo czeka kolejne miasta Zachodu?

Niestety z tamtego San Francisco pozostały tylko niedobitki, miejsca z dziedzictwem, które pamiętają i się trzymają, ale to są tylko miejsca, a nie dominująca kultura ani duch San Francisco. Do Oakland też już dociera gentryfikacja i dzieje się to samo. Jeden z bohaterów mojej książki, Darryl Smith, kustosz Tenderloin National Forest mówił mi, że komuny artystów są teraz najczęściej na pustyni w takich miasteczkach, jak Marfa w Texasie czy Truth or Consequences w Nowym Meksyku. Nie wiem, czy takie miejsca mają potencjał, by zostać San Francisco, ale na pewno mają potencjał, by tych ludzi ugościć i pozwolić im kultywować to, co jest dla nich ważne. Gen poszukiwania, budowania świata na nowo, który jest wpisany w DNA San Francisco, zasila dziś nie świat kultury, ale nowoczesnych technologii.

Swoją opowieść zaczynasz od gorączki złota, która staje się metaforą kolejnych zdarzeń w historii miasta, bo najpierw ludzie przyjeżdżali tam za złotem, potem w czasie drugiej wojny światowej za pracą, potem beatnicy za sztuką, hipisi za wolnością, potem techies za nowoczesnymi technologiami, więc może to są cykle i będzie coś kolejnego.

Takie jest moje wrażenie i taką dynamikę miałam nadzieję tej narracji o San Francisco nadać. Myślę, że ona po prostu tam jest. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się zadzieje, ale w paru rozmowach o książce pojawiły się spekulacje, jak to nowy bust może zabić Dolinę Krzemową. Trzęsienie ziemi? Może pandemia albo pożary, a może ich kombinacja? Jesteśmy częścią świata przyrody i nie uciekniemy od jego fundamentalnych praw, jak cykliczność, która polega na tym, że coś musi się wyczerpać i obumrzeć, by mogło narodzić się coś nowego. To, co obumarłe, zawsze wchodzi w skład tego nowego, zasila jakieś nowe twory i zjawiska. Wracamy tu do pytania o znaczenie tej książki, bo być może w najbliższej przyszłości pojawi się jakiś ciekawy kontekst i znów będziemy spoglądać w stronę San Francisco. Jako reporterka cieszyłabym się, gdyby tak się stało, ale jako człowiek, to nie wiem, bo może to być ciemny czas, tak jak to już wiele razy w historii tego miasta miało miejsce.

Jerry Cimino z Beat Museum wysłał ostatnio w newsletterze link do artykułu Is San Francisco about to return to its Bohemian roots? Andrew Chamingsa  (do przeczytania na SFGATE – przyp.), undergroundowego muzyka, który pisze, że pandemia, a za nią przejście na pracę zdalną spowodowały zmiany, w tym obniżkę czynszów. Do tego doszło 12,8 mln dolarów przeznaczonych przez burmistrz London Breed na kulturę. Może jest nadzieja?

To, co teraz dzieje się w miastach, zwłaszcza amerykańskich przez to, że Ameryka została tak bardzo dotknięta pandemią, jest bardzo ciekawe. Słychać wiele alarmujących sygnałów z Nowego Jorku, że miasto, jakim go znamy, umiera, że przestrzeń biurowa stoi pusta, bo nie ma ludzi, pieniędzy i ruchu w biznesie. Jeśli idzie o San Francisco, to najbliższy kontakt mam z Richardem Schwarzenbergerem, bohaterem tego przykrego rozdziału o AIDS. Na bieżąco donosi mi, jak tam wygląda codzienne życie i wypowiadał się w podobnym duchu, co autor artykułu. W kręgu jego najbliższych znajomych wszyscy są zachwyceni, bo wreszcie nie ma korków na ulicach, Uberów, techies, ludzie jakby wrócili do korzeni, siedzą w parkach, to jest jakiś taki powiew świeżości i zdrowego rozsądku. W mediach pojawiają się podobne głosy. Może więc tym razem nie trzęsienie ziemi, nie pożary, a pandemia coś zmieni. Choćby świat pracy i sprawi, że techies nie będą musieli siedzieć w biurach i mieszkać w konkretnych miejscach, tylko będą mogli swoją pracę wykonywać zdalnie. Też nie jest tak, że wszyscy techies są krezusami i niektórzy szeregowi pracownicy korporacji nie są zachwyceni tym, jak dużo z ich wypłaty pochłania wynajem mieszkania w tamtej okolicy, więc bardzo chętnie się pewnie wyprowadzą. Może wtedy ten ekosystem wróci do równowagi. Ciekawe jest to, że to znowu czynnik naturalny ma szansę tę karuzelę szaleństwa zatrzymać.

W książce piszesz o wizycie w siedzibie Facebooka, o techies, z których wielu żyje w zamkniętym świecie i nie widzi potrzeby z niego wychodzić. Ale jest też Sneha Naranayan, również pracowniczka korporacji, tyle że patrząca na to z rezerwą i cynizmem. Cytujesz słynne hasło Marka Zuckerberga: „Move fast and break things”, ale wspominasz też spotkanie z Douglasem Rushkoffem, który mówi, że świat technologii jest odhumanizowany i pozbawiony wrażliwości. Może pandemia to zatrzyma i zawróci nas do świata tamtych humanistycznych wartości i zwracania uwagi na drugiego człowieka…

…no i przede wszystkim przypomnienia sobie o naszej kruchości, słabości, o tym, że ta śmierć gdzieś się czai w powietrzu, co w przypadku koronawirusa naprawdę ma miejsce. Chyba wszystkich pandemia jakoś filozoficznie dotyka i sprawia, że na nowo zastanawiamy się nad światem, w którym żyjemy. Na pewno bardzo dużym klinem wdarła się do tego odhumanizowanego świata nowych technologii i przypomniała o tym, że kruchość i niedoskonałość są wpisane w bycie człowiekiem. Przypomniała, że świata nie da się zbudować na algorytmie.

To teraz z innej beczki. Kto wygra wybory w Stanach?

Mam instynktowne przekonanie, że w obliczu tego, co się dzieje i jakie są nastroje społeczne, to Trump powinien te wybory przerżnąć. Pozostaje pytanie, jak bardzo udało mu się popsuć system przez te cztery lata… Wybory będą przeprowadzone w trudnych warunkach, częściowo korespondencyjnie, są obawy o ingerencje z zagranicy, o tłamszenie frekwencji. Te wszystkie czynniki mogą sprawić, że wynik wyborów nie będzie do końca uczciwy. Mam jednak głębokie poczucie, że ta katastrofalna prezydentura nie może skończyć się inaczej niż jakąś totalną klapą i wyborczą kompromitacją.

Zastanawia mnie tylko, czy zbudowany przez niego społeczny kapitał nie jest na tyle wielki, że jednak przeważy szalę.

Trump na swój twardy elektorat i są ludzie gotowi nawet na straceńczość w swoim poparciu dla niego. Dobrym przykładem są wiece poparcia organizowane w różnych dziwnych okolicznościach – bo w pandemii nie można organizować tych tradycyjnych – takie jak ten na jeziorze Travis w Teksasie, gdzie duża ilość łódek doprowadziła do wzburzenia fal i kilka z nich zatonęło, a kilka rozbiło się o skały (nikt nie ucierpiał – przyp. A.W.). To jest w jakiś sposób symboliczne dla niefrasobliwości jego elektoratu. Łączy się też z negowaniem pandemii i ruchem przeciwko maseczkom. Z sondaży wynika, że wielu ludzi, którzy zagłosowali na Trumpa, bo nie chcieli głosować na Hillary Clinton, miało nadzieję, że ta prezydentura będzie wyglądać zupełnie inaczej, a dziś nie wyobrażają sobie, by głosować na niego ponownie. W tym sensie Joe Biden jest mądrym posunięciem ze strony Demokratów, bo jego kandydatura jest w stanie odebrać część elektoratu Trumpa, o czym już świadczą sondaże z kluczowym stanów na Środkowym Zachodzie.

Co sądzisz o wyborze Kamali Harris na kandydatkę na wiceprezydenta?

Bardzo się ucieszyłam, jak ją wybrano, bo mam do niej pewien osobisty sentyment – gdy ogłaszała start, byłam akurat w San Francisco i relacjonowałam z Oakland wiec inaugurujący jej kampanię prezydencką. Wydaje mi się, że tworzą z Bidenem dobry team, do którego ona wnosi wigor, powiew świeżości, spojrzenie w przyszłość. Nie da się ukryć, że Biden i Harris są tak zwanymi corporate Democrats, którzy nie będą fundamentalnie zmieniać korporacyjnego porządku Ameryki. Jednak mają szansę sprowadzić ją na drogę względnej normalności, z której tak bardzo zboczyła.

To może teraz coś przyjemniejszego – który z bohaterów książki jest Ci najbliższy?

Najpiękniejsze były te spotkania wokół starego San Francisco. Duże wrażenie zrobił na mnie Peter Coyote, ponieważ jest bardzo charyzmatyczną postacią. W pewnym sensie nawet przytłaczającą, do tego stopnia, że obcując z nim, musiałam trochę walczyć o swoją przestrzeń, co zresztą przemycam w pewnej anegdocie z tej rozmowy. Ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia, jest niesamowicie świadom siebie i świata w takim najgłębszym sensie, więc spotkanie z nim i rozmowa były olbrzymią przyjemnością. Cosi Fabian to zupełnie szalona postać, za którą nie byłam pewna, czy nadążam i jak sklecić te historie w jedną całość… Każda rozmowa była ważna, choć nie wszystkie zmieściły się w książce.

Wiem, że nie zmieściła się w niej historia dotycząca Alcatraz, a co jeszcze się w niej nie zmieściło?

Jest kilka tematów z potencjałem na całe rozdziały i żałuję, że ich nie opowiedziałam, chociaż nie jestem pewna, czy jednak nie zaburzyłyby mi tej dziejowej sinusoidy, która w konstruowaniu książki była dla mnie bardzo ważna. Obok Alcatraz takim tematem był przemysł filmowy, którego korzenie są w San Francisco, o czym niewiele osób wie. Pierwsze wynalazki na drodze do stworzenia narzędzi filmowych związane są z postacią Eadwearda Muybridge’a, słynnego fotografa, który eksperymentował w San Francisco za pieniądze magnata kolejowego Lelanda Stanforda. Przemysł filmowy jest tam wciąż obecny, swoje firmy produkcyjne ulokowali tam Francis Ford Coppola i George Lucas. Wielkim nieobecnym książki są Latynosi. Hiszpańscy kolonizatorzy byli pierwszymi Europejczykami w Kalifornii, a dzisiaj społeczność latynoska jest zdecydowanie największą mniejszością i ciekawie wpisuje się we współczesny krajobraz San Francisco.

O czym będzie następna książka?

O Chicago. Nie o polskim Chicago, ale z polskimi wątkami.

Na koniec proszę Cię o kilka propozycji dla osób, które wybierają się w podróż po Stanach, taką podróż samochodem i przed siebie, niezorganizowaną, dla osób pragnących jechać poza utartym szlakiem.

Bardzo ciekawa i rzadziej odwiedzana jest północ Kalifornii, odcinek tej pacyficznej drogi nr 1 prowadzący do Oregonu. Można tam napotkać takie interesujące miejsca jak rosyjski Fort Ross. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że pierwsi w Kalifornii poza Hiszpanami byli Rosjanie, głównie handlarze fok, którzy przebijali się tam z Alaski. I stąd ten rosyjski fort z pozostałościami cerkwi i różnymi historycznymi ciekawostkami. Ciekawe jest też Sea Ranch, bardzo szeroka połać terenu zabudowana domami letniskowymi i całorocznymi, zbudowanymi wedle wysublimowanej filozofii łączenia architektury z naturą. Taki społeczno-architektoniczny eksperyment.

Moją wielką, wciąż niezrealizowaną tęsknotą jest Południe, które było dużo wcześniej przedmiotem mojego zainteresowania, bo o jego literaturze pisałam prace na studiach. Kiedyś nawet zaplanowałam podróż samochodem po Południu, ale niestety zapomniałam wziąć z Polski prawa jazdy, więc podróż spaliła na panewce i zamiast tego spędziłam parę słonecznych tygodni na Florydzie. Bardzo chciałam odwiedzić dom Williama Faulknera – Rowan Oak w Oxford w stanie Missisipi. Jest pięknie zachowany, znajduje się tam jego muzeum i można poczuć atmosferę tzw. starego Południa z jego tragicznym dziedzictwem, które jednak w tej warstwie kulturowej jest bardzo pociągające.

Polecam też Nashville w Tennessee, gdzie odradza się scena muzyczna. Za sprawą tego, że przeprowadzają się tam młodzi muzycy, m.in. z zespołu The Black Keys, organizują studia i sesje nagraniowe, miasto znów zaczyna żyć wokół muzyki. Starzy muzycy sesyjni, którzy już nie mieli tam pracy, ponieważ wszystko uciekło, teraz znów ją mają. Chciałabym też odwiedzić studio Muscle Shoals w Sheffield w Alabamie. To jest takie niepozorne „pudełko” przy prostej i pustej drodze, w którym nagrywało wiele sław i powstało mnóstwo hitów bluesa i rock’n’rolla. A wiem o nim właśnie dzięki teledyskowi do jednej z piosenek The Black Keys. To miejsce ma ogromną historię, za wiele nie ma w nim do obejrzenia, bo, tak jak wspomniałam, jest skromnym budyneczkiem pośród alabamskich bezdroży, ale za to jakim wspaniałym – wręcz ikonicznym, można powiedzieć – przystankiem w podróży przez Amerykę.


[1] Kerouac, Jack. „October In The Railroad Rain”. Evergreen Review numer 2 (1957).
[2] Kerouac, Jack. „Book of Blues”. Nowy Jork, Penguin Books.  (27th Chorus)

Czytaj również:

Sutra czarnego serca
i
Wu-Tang Clan, ilustracja: Cyryl Lechowicz
Opowieści

Sutra czarnego serca

Piotr Żelazny

Co wspólnego mają Bruce Lee, szachy i ruch Black Lives Matter? Łączy ich oczywiście kultowa grupa hip-hopowa Wu-Tang Clan.

27 lat temu świat usłyszał Enter the Wu-Tang (36 Chambers) – płytę, która zrewolucjonizowała hip-hop i muzykę rozrywkową. 9 listopada 1993 r. pierwsi szczęśliwcy odpakowali dopiero co nabyte płyty CD albo kasety magnetofonowe i drżącymi z emocji rękami wkładali je w wieże, boomboxy czy walkmany… Kreś­lenie takiej podniosłej wizji nie ma oczywiście sensu. Prawdopodobnie nikt nie miał pojęcia, że oto zębami próbuje rozerwać folię z przyszłego klasyka, punktu odniesienia dla kolejnych pokoleń. Gdy już jednak nacisnął „play” w odtwarzaczu, wiedział, że obcuje z czymś innym niż wszystko, co znał dotychczas.

Czytaj dalej