Sutra czarnego serca
i
Wu-Tang Clan, ilustracja: Cyryl Lechowicz
Opowieści

Sutra czarnego serca

Piotr Żelazny
Czyta się 7 minut

Co wspólnego mają Bruce Lee, szachy i ruch Black Lives Matter? Łączy ich oczywiście kultowa grupa hip-hopowa Wu-Tang Clan.

27 lat temu świat usłyszał Enter the Wu-Tang (36 Chambers) – płytę, która zrewolucjonizowała hip-hop i muzykę rozrywkową. 9 listopada 1993 r. pierwsi szczęśliwcy odpakowali dopiero co nabyte płyty CD albo kasety magnetofonowe i drżącymi z emocji rękami wkładali je w wieże, boomboxy czy walkmany… Kreś­lenie takiej podniosłej wizji nie ma oczywiście sensu. Prawdopodobnie nikt nie miał pojęcia, że oto zębami próbuje rozerwać folię z przyszłego klasyka, punktu odniesienia dla kolejnych pokoleń. Gdy już jednak nacisnął „play” w odtwarzaczu, wiedział, że obcuje z czymś innym niż wszystko, co znał dotychczas.

Na początku lat 90. stolicą muzyki rozrywkowej było Seattle, nietypowym królem sceny został Kurt Cobain z Nirvany, a jego następcą – Eddie Vedder z Pearl Jam. Dominowały brudne grunge’owe gitary, a rap, który odnosił sukces komercyjny, to były albo popowo-taneczne

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych
i
Protestujący pod hasłem „Black Lives Matter”, listopad 2015 r., zdjęcie: Johnny Silvercloud/Wikimedia Commons
Opowieści

Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych

Anna Wyrwik

Harlem. Rok 2018. Idę od strony Amsterdam Avenue i nagle niepostrzeżenie zaczynam czuć te wibracje, tę atmosferę, ten klimat, tysiące barw, tę szczerość i prawdziwość tak, że od razu ją się lubi, a tamtych z dołu Manhattanu w garniturach i kostiumach, chodzących pomiędzy biurowcami ma się ochotę powiesić na wieszakach w garderobie.

Tu nie chodzi o street art, jakiś miejski design, multikulturowy bałagan, tu chodzi o duszę, o duszę i muzykę, która gra zewsząd, z zaparkowanego parę metrów dalej przy chodniku brązowego jeepa, ze sklepu spożywczego, ze stoiska z płytami, z okna na trzecim piętrze kamienicy, z głośnika na ciągniętym po ulicy wózku przez mężczyznę w czapeczce baseballowej. Ludzie tańczą, a nawet jak nie tańczą, to poruszają się w rytm muzyki, a nawet jak muzyka nie gra w oczywisty sposób z głośników, to wciąż jest w tym gwarze, który układa się w nuty w rozmowie dwóch kobiet stojących przed pralnią. Idę Sto Dwudziestą Siódmą na wchód, kolejne ulice, dzieci w szkolnych mundurkach wracają ze szkoły i tańczą do R’n’B z boomboxa trzymanego leniwie przez chłopaka z grupki siedzącej na wysokich schodach brązowej kamienicy. Jedno z okien na piętrze zamiast szyby ma wygiętą dyktę, taką, jaką zabija się witryny sklepowe w czasie zamieszek. Przed sklepami siedzą ludzie, w sklepach kupują losy na loterię, ulicą przejeżdża samochód z głośnikami prawie na wierzchu, prawie w szybach. Soul. Odwiedzam The National Jazz Museum na Sto Dwudziestej Dziewiątej, które jest całkiem bez sensu, bo praktycznie nic w nim nie ma poza paroma instrumentami, plakatami i książkami do kupienia, ma tylko dumną nazwę, ale przede wszystkim liczy się fakt, że jest na Harlemie.

Czytaj dalej