Muza artystów z międzywojnia Izabela „Czajka” Stachowicz w latach 50. pojechała do Argentyny i opisała w „Przekroju” swoje spotkanie z Witoldem Gombrowiczem. Kiedy pisarz to przeczytał, wpadł w szał. I odpisał.
Coraz więcej świateł, coraz piękniejsze ulice, coraz więcej aut, neony, reklamy świetlne, szum, gwar, tłumy ludzi. Ogłuszona, oślepiona, z płaszczem na ramieniu, z neseserem i torebką w ręku, wykaraskałam się z autokaru, bo stop, bo dojechaliśmy. Stanęłam na trotuarze i myślę: Bella, spokojnie, nie ruszaj się i nie kręć… już się zagubiłaś, już cię nie ma. Stałam aż przyszedł Olaf i objął mnie i powiedział:
– Czekam już przeszło półtorej godziny.
Olaf miał taką samą twarz, jak wtedy, kiedy chodził ze Zbyszkiem Uniłowskim i Kociem Gałczyńskim, tylko tyle, że wyglądał, jak swój dziadek, bo włosy na głowie miał jak mleko białe. Pocałowałam go i powiedziałam:
– Ani trochę się nie zmieniłeś.
A on popatrzył na mnie i powiedział:
– Ale ty kolosalnie, siwa jesteś, gruba jesteś, chyba tylko oczy ci się nie zmieniły.
I zaraz odebrał jedenaście moich walizek, policzył wszystkie i powiedział: – Już więcej walizek nie mogłaś zabrać?
Za nic nie chciałam się narazić, bo co bym bez niego zrobiła, co by się ze mną stało, więc pokorną i cichą przybrałam postawę. Wsadził mnie do taksówki, załadował część walizek do bagażnika, część wzięliśmy do środka, część przy szoferze.
Miał dwa pokoje, łazienkę i kuchnię. W tym większym były półki, dużo książek, stolik, fotele, a w małym, jego małżeńskim – sypialnia. Do jego żony przyjechała siostra z Warszawy i obie wysłał do jakiejś nadmorskiej miejscowości.
Ustawiliśmy wszystkie walizki w tym większym pokoju i Olaf powiedział, żebym sobie umyła ręce, to zjemy kolację. Umyłam ręce, upudrowałam nos, poprawiłam włosy i powróciłam do niego.
I znowu trudna historia, i znowu coś, co ma posmak obrzydliwej niewdzięczności, widocznie jest jednak coś plugawego w moim charakterze… Olafa szanuję, cenię, uważam za arcy-porządnego człowieka, skłaniam głowę przed jego lojalnością, uczciwością i dobrocią, wiernością przyjaźni, ale od pierwszego wejrzenia, od chwili, kiedy z łazienki wyszłam z tym upudrowanym nosem czułam, że nie jest dobrze, a znając siebie wiedziałam, że będzie gorzej.
Olaf powiedział:
– Nazywam się teraz Jan Wolski.
Odpowiedziałam:
– Jestem Czajka.
***
Poszliśmy pieszo do polskiego konsulatu. Szło się ścieżkami wśród trawników. Wspaniałe kępy drzew ombu. Olbrzymie pąsowo kwitnące „pallo buraccio”, eukaliptusy, palmy niskie i palmy wysokie, kaktusy kolczaste, kaktusy żółto kwitnące, a wśród nich rzeźby Rodina. Tak, prawdziwego Rodina rzeźby, ustawione pod gołym niebem na trawniku.
Konsulat polski znajduje się właśnie w tej najpiękniejszej dzielnicy. Prześliczny biały pałacyk. Olaf się złośliwie uśmiechał, wskazując mi jeszcze jedną rzeźbę Rodina.
Poszliśmy na obiad do rodaków, do&nbs