Niesamowita przygoda Niesamowita przygoda
i
ilustracja: Daniel de Latour
Doznania

Niesamowita przygoda

Stefania Grodzieńska
Czyta się 5 minut

Na kierowców pędzących zakopianką od zawsze czyhają najrozmaitsze niebezpieczeństwa. Jednak to, co przydarzyło się Stefanii Grodzieńskiej…

W jaki sposób to się stało? W bardzo dziwny sposób.

Wracałam sama wozem z Zakopanego. Był piękny, słoneczny dzień, zapowiadał się upał. Pusty, nieobciążony samochód uciekał, jak to się mówi, spod siedzenia, toteż z łatwością wyprzedzałam innych na górzystej, wijącej się szosie.

W pewnej chwili gdzieś pod Nowym Targiem stawiła mi opór ciężarówka. Najwidoczniej zupełnie pusta, waliła jak oszalała środkiem szosy. Brezent budy wydymał się i łopotał, drewniane części karoserii wściekle łomotały i trzaskały, a kierowca udawał, że nie słyszy moich sygnałów. Nie zdradzał najmniejszego zamiaru zjechania na prawą stronę, żebym go mogła wyprzedzić.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jechałam kilka metrów za nim, trąbiąc, jak wariatka. Niepożądany towarzysz podróży zepsuł mi całą przyjemność. Zamiast podniecającego pędu po pustej szosie, przypadła mi w udziale jazda tuż za hałasującym, dymiącym i kurzącym potworem.

Gnał szatańsko. W sposób więcej niż ryzykowny wyprzedzał inne wozy na ostrych zakrętach i pod zakrywającymi widoczność wierzchołkami wzniesień. Staczał się z maksymalną szybkością ze stromych pagórów, gdzie najbardziej brawurowi kierowcy zachowują środki ostrożności. I wyobraź sobie, że ja, która zwykle jeżdżę tak rozsądnie, zostałam w niepojęty sposób wciągnięta w tę wariacką gonitwę. Nie odstępowałam go, bezmyślnie powtarzając za nim szaleńcze wyczyny. Wykorzystywałam każde dłuższe wzniesienie, gdzie ciężar nie pozwalał mu utrzymać szybkości, aby, trąbiąc przeraźliwie, wyłaniać się z jego lewej strony, nieomal dotykając prawym przednim zderzakiem jego potężnego tylnego koła.

Musiał mnie widzieć w lusterku, ale z całą złośliwością zajeżdżał mi drogę dodając gazu, aż ciężarówka wyła jak zarzynana.

Zbliżało się południe. Słońce paliło, szosa była jak patelnia. Kiedy uświadomiłam sobie, jaką temperaturę mają opony, spociłam się jeszcze bardziej, jeśli to było możliwe. Wiedziałam, że w razie trzaśnięcia gumy na tej szybkości nie utrzymam kierownicy.

Nic prostszego – powiesz – niż zjechać na bok, stanąć w cieniu i spędzić rozkoszne pół godziny w przydrożnym lasku, podczas gdy motor i opony będą stygnąć, a piekielna ciężarówka oddalać się.

Tak. Ale zrozum, że zostałam ogarnięta jakimś dziwnym szałem. Co z początku było tylko żyłką sportową, nabrało cech bezrozumnego przymusu.

Zaciśnięte zęby, załzawione oczy, ścierpnięte dłonie, stopy sparzone od ziejącej pod pedałami rury wydechowej. Strużki potu spływające z czoła, suchy, zdrewniały język.

W Krakowie zwolnił, ale nie przepuszczał mnie. Zwolnił! Po ślepym pędzie sześćdziesiątka wydawała się jazdą do tyłu. Złączeni zawziętością przepchnęliśmy się przez ruchliwe ulice Krakowa i znów wypadliśmy na szosę.

Południe doszło do szczytu. Mokra kierownica już dwukrotnie pośliznęła mi się w rękach. Zaczynałam tracić siły.

Nagle ciężarówka gwałtownie przyhamowała i stanęła z brzegu szosy. Byłam tak zaskoczona – pamiętaj, że wyścig trwał już od paru godzin – że zamiast wykorzystać okazję do wyprzedzenia, sama automatycznie zahamowałam i przystanęłam tuż za nią.

Z szoferki wyskoczył kierowca. Było to wielkie, czarno ubrane chłopisko o olbrzymiej, ognistej czuprynie. Spojrzał na mnie bezczelnie i wybuchnął ohydnym, obraźliwym śmiechem.

To mnie otrzeźwiło. Poderwałam wóz i przeskoczyłam mu tuż przed nosem. Z satysfakcją spojrzałam w lusterko wsteczne i zmartwiałam…

Kierowca stał w tym samym miejscu i śmiał się. Ale ciężarówka… posłuchaj! – ciężarówka toczyła się za mną!

Wyraźnie widziałam w lusterku malejącego na szosie rudzielca, zanoszącego się od śmiechu i – jadącą ciężarówkę! Zaczęłam uciekać. Ciężarówka goniła, trzymając się kilka metrów za mną. Koszmar nie ustępował. Wreszcie załamałam się. Zjechałam na bok szosy i stanęłam. Upiorna ciężarówka z pustym miejscem kierowcy przemknęła obok mnie.

Straciwszy ją z oczu odetchnęłam i ruszyłam w dalszą drogę. Przejechałam około kilometra, kiedy z daleka spostrzegłam postać, stojącą na środku szosy. Tak, tak, tak. Nie uśmiechaj się niedowierzająco. To był ten sam rudy kierowca, który został wiele kilometrów stąd! Włosy stanęły mi na głowie. Spróbowałam go wyminąć, ale nie usunął się, przeciwnie, wskoczył mi po prostu pod samochód. Zahamowałam gwałtownie. Wóz zarzucił, obrócił się o 90° i wyrżnął w drzewo. Nie patrz na mnie z przerażeniem, przecież widzisz, że nic mi się nie stało. Wgniotłam tylko błotnik i stłukłam reflektor. Byłam tak zaszokowana kraksą, że w sposób zupełnie naturalny przyjęłam pomoc rudego, który wypchnął mi wóz na równą drogę. Spróbowałam zapuścić motor. Był w porządku. Rudy odgiął błotnik i powiedział:

– Do Warszawy pani dojedzie.

– Ale… ale kim pan jest? – spytałam, drżąc zabobonnie – tam pan został, pański wóz sam poleciał, a teraz znowu pan się znalazł tu?

– No jak pani się zdaje, kim ja mogę być? – powiedział rudzielec… nie, on nie był rudy. Teraz dopiero to zauważyłam. Posłuchaj, to, co miał na głowie, to nie były włosy, tylko ogień. Żywe, poruszające się płomyki!

– Nie wiem – szepnęłam zmartwiałymi wargami.

– Pani pozwoli, jestem upiór szos – ukłonił się grzecznie.

– Duch! – krzyknęłam.

– Eee, jaki tam duch – zaprzeczył skromnie – zwykły, szeregowy upiór. Zjawiam się zawsze przed katastrofą. Co mam robić? W zamkach są pegeery, w pałacach wczasy, a w nowych mieszkaniach na strychach pralnie, w piwnicach garaże, w łazienkach węgiel – nie miałem gdzie się podziać. Więc mnie przydzielili na szosę. Mamy zresztą wspólnych znajomych. Pamięta pani, jak ci literaci z Krakowa się rozbili? Wtedy byłem na motorze. A ci aktorzy z Warszawy, co się tak spieszyli na występ… Nawet miły był ten, co prowadził. Nie wie pani, czy już wyszedł z gipsu? Niech pani go spyta o niebieską „Warszawę”. Bo ja na różnych wozach latam. A pani się udało! Miała pani rękę złamać, ale dziś mam taki pechowy dzień, że mi nic nie wychodzi. Rano mi czarny kot przeleciał drogę. Dlatego pani się nic nie stało.

– A błotnik? A reflektor? Ładnych paręset złotych! – zawołałam, ale jego już nie było. Szosa była pusta, tylko wgnieciony samochód świadczył, że cała przygoda nie była snem. I co ty na to?

– Co ja na to? – powtórzyłeś, uśmiechając się – ja na to, że jesteś prawdziwym, rasowym kierowcą, jeżeli potrafiłaś wymyślić taką historię tylko po to, żeby usprawiedliwić wgnieciony błotnik.

Nie miałeś racji. Wcale nie wszystko wymyśliłam. Wpadłam na drzewo dlatego, że naprawdę ścigałam się z ciężarówką.
 

ilustracja: Daniel de Latour
ilustracja: Daniel de Latour

 

Czytaj również:

Po złoto na dno Po złoto na dno
i
Wenceslaus Hollar (1647) Naues Mercatoriæ Hollandicæ per Indias Occidentales/ zbiory Met Museum
Wiedza i niewiedza

Po złoto na dno

Marcin Jamkowski

Woda była ciepła, lecz mętna niczym tłumaczenia skorumpowanego polityka.

Kiedy wyskoczyłem za burtę i znalazłem się pod powierzchnią, przez długą chwilę widziałem dookoła tylko długie warkocze drobnych bąbelków powietrza. Wziąłem wdech powietrza z butli, sprawdziłem odczyt manometru i trzymając się liny kotwicznej, powoli zacząłem opadać na dno. Wiało po drodze tak, jakby to była jesień pod Kielcami, a nie podwodne tropiki. No ale co tu grymasić, jak się nie sprawdziło, o której jest odpływ i ruszają masy wody przez cieśninę, to teraz cierp ciało! Wyglądałem pewnie niczym flaga łopocąca na wietrze. Gdybym puścił linę, zaraz by mnie zaniosło na środek Atlantyku. Na szczęście im bliżej dna, tym prąd wody słabszy. Gdy dotarłem wreszcie zdyszany na dno – do wielkiego pola głazów u wybrzeża Sierra Leone – ten podwodny huragan zmniejszył się do lekkiej wichury i jakoś dało się przytrzymać podłoża. Podłoża, na którym wyraźnie rysowały się jakieś wrzecionowate, długie i ciemne kształty. Niektóre leżały na dnie, niektóre przekrzywione sterczały w górę, jakby chciały oddać salwę… Serce mi mocniej zabiło! Armaty! Kilkusetletnie armaty!

Czytaj dalej