Od Budrewicza przyszła znowu depesza:
PIATEK WYSYLAM REPORTAZ TATUOWANIE W KOPENHADZE BARDZO CIEKAWY DRUKUJCIE NATYCHMIAST FIAT CIAGLE NIC SCISKAM OLGIERD
Nasz kierowca redakcyjny pan Stanisław Pociecha przeczytał i posmutniał jak chryzantema wybierająca się na cmentarz. Mówi:
– Szwagier Cemgiera pracował przy rozładunku dla Motozbytu. Same Warszawy przyszły. Ładne, ale po 120.
– Kto to jest Cemgier? – pytam.
– Ten z drukami, co mu w zeszłym roku palec obcięło. A pan Wierciakiewicz nic nie wynalazł?
– Zawiódł zupełnie.
– Przecież mówił pan redaktor, że pan Wierciakiewicz wszystko pozałatwia.
– Jego znajomy inżynier ciągle szuka Opla-Kapitana, póki nie znajdzie, to swego Fiata nie sprzeda.
– W Katowicach podobno jest dużo różnych wozów.
– Moskwicze po 115, a na raty 120, oraz Spartaki po 100. Wszystko za drogie.
– A kiedy egzamin? Już na kursie powiedzieli?
– W piątek. Chyba zdam. Więksi idioci ode mnie zdawali. W najgorszym razie dostanę poprawkę. Ale na czym ja będę jeździł?
– Takich więcej używanych nie radzę, panie redaktorze. Musi mieć poniżej 20 tysięcy na liczniku.
– To gdzie ja znajdę samochód za 60 tysięcy? To wszystko co mam, swoje i pożyczone, więcej nie wykombinuję. Cztery lata na to pracowałem, a długi będę spłacał jeszcze dwa lata. Mają być Syrenki. Dopiero za pół roku, a już okropny do nich ogonek, i będą kosztować po 75 tysięcy. Więc właściwie w rachubę wchodzi wyłącznie mało używany Fiacik. Ale jak go znaleźć?
– Ja bym, panie redaktorze, jednak dał ogłoszenie do gazet – radzi Pociecha. – W zeszłym tygodniu doktór Majewski kupił z ogłoszenia zupełnie nowego Wartburga, a Wartburgów to już ponad dwa lata jak nie ma. Bo tamtego właściciela, jak Wartburga kupił, to zaraz, za coś tam wsadzili, a wóz dwa lata stał nieczynny. Mogło być z Wartburgiem, to może i pan redaktor mieć szczęście, że kogoś z Fiatem wsadzili do kryminału.
– Są tacy co im nawet kogut jajko zniesie. Ja do nich niestety nie należę.
– Faktycznie, picuś picuś szczęścia w życiu nie zawadzi. A co do Fiata…
Gdy Pociecha lub ktokolwiek mówi „Fiata”, to jasne jest, że myśli o takim małym czteroosobowym, jakiego ma Asio Wierciakiewicz i Budrewicz. Sześcioosobowa Multipla, to też Fiat 600, ale o niej mówi się nie Fiat, lecz Multipla.
Istnieją jeszcze inne Fiaty, mniejszy czyli 500, i liczne większe 1100, 1400, 1900, a nawet 2200. Przy tych jak przy Ludwikach francuskich dodaje się numer: Ludwik XV, Fiat 1400.
U nas popularne są Fiaty 600, bo te przyszły z importu. Silniki w obu odmianach są identyczne. Różnią się one tylko nadwoziem i trochę szybkością.
Jednak właściciel sześcioosobowej Multipli ma kompleks niższości wobec właściciela Fiata czteroosobowego. Właściciel zaś Fiata czteroosobowego, ma znów kompleks wyższości wobec posiadacza Multipli. I nie chodzi o to, że szybkość maksymalna Multipli jest 95 kilometrów na godzinę, a małego Fiacika dochodzi do 110. Po prostu mały Fiacik jest bardziej szykowny, bardziej bikiniarski, lepiej się podoba.
– Jak wyglądałby uroczy kociak w Multipli? Strach pomyśleć. Toż to pół ciężarówka, tramwaj, karawan! – wołają złośliwie „mali fiatowicze” – natomiast w małym Fiacie, kociakowi bardzo jest do twarzy – dodają.
Oba Fiaty są z rodziny 600. Ale to tak jak z architektami i malarzami. Niby jedni i drudzy koledzy plastycy. Architekci nawet starają się przez noszenie samodziałowych marynarek tę swoją przynależność do warstwy artystycznej podkreślić. Jednak nafaszerowani są kompleksami w stosunku do „prawdziwych” plastyków. Że są tylko rzemieślnikami sztuki, że rysują przy liniałach, a tamci z artystyczną nonszalancją od ręki. Podobnymi kompleksami gryziony jest multiplowicz i zazdrości małemu fiatowiczowi. Temu, o którym mówi się po prostu: ma Fiata.
Pytanie tylko, gdzie ja takiego Fiata znajdę? Pan Stanisław Pociecha podsunął mądry pomysł. Trzeba szukać przez prasę.
De la Sernie przyszło do poetyckiej głowy, że „Burak jest kardynałem jarzyn”. A mnie nawet nie wpadło na myśl, że można dać ogłoszenie do gazet. Mnie, pracującemu w prasie. Widzisz Salami, aniś poeta, aniś burak!
Złapałem się więc tej ostatniej deski. W Echu i Dzienniku Zachodnim ukazało się po dwa razy w dziale KUPNO:
FIAT 600 mały dwudrzwiowy, nowy lub stan idealny natychmiast kupię. Długa 24, m. 4. Wachowski.
Wachowski to były współlokator kolegi Nowaka. Sublokator dawno tam już nie mieszka, ale ciągle do niego przychodzą jakieś listy, których zresztą nigdy nie odbiera.
Dlaczego wstydziłem się przyznać w gazecie, że to ja szukam Fiata i nie podałem własnego adresu oraz numeru telefonu, dokładnie nie wiem. Żeby nie gadali o tym na mieście znajomi? Żeby przyjaciele nie zapeszyli?
W Życiu Warszawy, Kurierze Szczecińskim i Dzienniku Bałtyckim, umieścił ogłoszenie Olgierd. Dotrzymuje obietnicy. Tak jak przyrzekł, zajmuje się moją sprawą serdecznie, i na całego. Nie żeby pokazać, że „zrobił co mógł”, ale żeby istotnie załatwić. Gdy ci spadnie pięćdziesięciogroszówka, pozorny przyjaciel schyla się i rozgląda; prawdziwy pada na czworaki, odnajduje i z radością ci wręcza dwuzłotówkę. Niestety i Olgierd nie mógł niczego znaleźć, więc i on dał ogłoszenie.
Ale Olgierd podał w ogłoszeniu swój własny adres i własny numer telefonu. Może dlatego, że wszyscy wiedzą, że już ma Fiata i na zaczepki odpowiadałby „to dla Salamiego”, a może po prostu jest odważniejszy.
Tak czy owak, na ogłoszenie nie przyszły setki ofert. Wprost przeciwnie. Z Katowic zero, z Krakowa dwie marne. Kolega Nowak obejrzał sam oba proponowane samochody, i orzekł, że nawet nie mam się po co fatygować. Jeden po 27 tysiącach, zniszczony, brudny, odrapany, źle utrzymany, za 90 tysięcy. Drugi równie zły, ale za 100 tysięcy. Natomiast Olgierd teraz w ogóle nie dawał znaku życia. Pewnie jego ogłoszenia jeszcze się nie ukazały. Czasem trzeba czekać w gazetach na kolejkę i dwa tygodnie.
I nagle w nocy międzymiastowa. Dzwoni Olgierd z Warszawy.
– Jest!
– Po ilu – pytam drżącym głosem.
– Po 1800.
– Niemożliwe!
– Mnie też to wydaje się podejrzane.
– Po 1800 mówisz?
– Tak. Podobno niedotarty.
– A więc prawie nowy samochód.
– Właściwie zupełnie nowy.
– I to Fiat.
– Oczywiście Fiat, a tyś myślał że co?
– Jak on może mieć nowego Fiata, przecież już od półtora roku nie są w sprzedaży.
– Nie wiem.
– Z Warszawy?
– Na Wybrzeżu. Z Warszawy nie przyszło nic. Jedno z Częstochowy, jakaś doktorowa. Przeczytała w Życiu. Ale na nowo lakierowany, pewno był w kraksie. Nie wchodzi w rachubę. A ten jest niedotarty.
– Niedotarty… – powtarzam za Olgierdem. W moim głosie jest i rozmarzenie, i zachwyt, i oszołomienie, i niewiara, i nadzieja.
– Siedemdziesiąt dwa – mówi do tubki rzeczowo Olgierd.
Kichnąłem, bo wyskoczywszy z łóżka nie włożyłem nawet pantofli, i teraz stoję boso przy telefonie.
– Siedemdziesiąt dwa – powtórzył Olgierd – słyszysz?
– Słyszę – i kicham znowu.
– Ale czuję, że opuści na 65.
– Niemożliwe, za tanio! Wariat?
– Wariat, albo kant. Może cofnął licznik. Jutro po południu jadę. Zobaczę. Dam mechanikowi lub do TOS-u żeby przejrzeli.
Olgierd już zdecydował, że pojedzie nad morze, wszystko obejrzy, sprawdzi, załatwi. Pojedzie nie swoim Fiatem, lecz pociągiem, bo jeśli z tego coś będzie, „to muszę ci sprowadzić wóz, jak go weźmiesz?”. Straci co najmniej dwa dni czasu, abym tylko miał Fiata. Taki jest Olgierd.
– To może ja też zaraz przyjadę – proponuję.
– Po co? To jest nieprawdopodobna oferta, pewno lipa. Nie jesteś mechanik. Nawet JA nie podejmuję się zdecydować. Trzeba żeby fachowy mechanik wszystko obejrzał. Jeśli będzie aktualne zadzwonię pojutrze wieczorem. Przez dzień zorientuję się, a wieczorem o siódmej dzwonię. Przygotuj się na to, że jeśli tak, to zaraz w nocy przyjedziesz, albo przylecisz rano z forsą. Czy mój Tatuaż idzie w tym numerze?
– To nie ważne… – wyrywa mi się.
– Mój reportaż nieważny? – Olgierd nie wierzy własnym uszom.
Poprawiam szybko gafę:
– Mówię, że forsa nieważna. Twój Tatuaż znakomity, świetny, idzie w tym tygodniu na kolorowej stronie. A za bilet i hotel zwrócę ci na miejscu.
– Głupstwo, później się policzymy – mówi uspokojony Olgierd.
– Forsę na razie na drogę masz?
– Mam, mam, wszystko się załatwi.
– Olgierd! Jeszcze jedno pytanie – jaki kolor?
– Pisze, że różowy.
– Różowy?! Samochód?
– Tak pisze. Może się nie zna na kolorach. Pa.
– Pozdrowienia dla Hanki.
– Hanka cię też pozdrawia. Jest tu przy mnie. Ona także się denerwuje. Strasznie chcemy, żeby wyszło, żebyś miał tego Fiata.
– Ucałuj Hankę, dziękuję wam obojgu. A Tatuaż idzie.
– Bądź zdrów. Dzwonię pojutrze, siódma wieczór.
Po tym telefonie byłem wytrącony z równowagi, ale nie tak bardzo. Wkrótce usnąłem, a nazajutrz nie pisnąłem nikomu ani słowa. I nawet mało myślałem o tym Fiacie.
To było zbyt dobre, aby było prawdziwe. Na wszelki wypadek zmobilizowane pieniądze: podjąłem z banku, wyciągnąłem z szuflad, no i udało mi się jeszcze dopożyczyć w ostatniej chwili. Przeliczyłem wszystko, zapakowałem w paczki. Prawie cała gotówka w banknotach 100-złotowych. Razem stanowiło to potężny plik. Z trudem w dwóch porcjach mieściły mi się w górnych kieszeniach marynarki. Jakoś dawały się upchać, ale miałem biust wydęty, wyglądałem jak karmiąca mamka.
Sprawdziłem, czy mam w portfelu dowód osobisty. Portfel, pieniądze na drogę, pieniądze na pierwsze wydatki, tak mi wypchały tylną kieszeń spodni, że usiąść na tym było niemal bohaterstwem.
W redakcji pracowałem normalnie, ofukałem kolegę Mroza, bo pomylił się „tylko” o 200 wierszy przy łamaniu strony. Na pytanie kolegi Zygmunta Strychalskiego „Co z twoim samochodem, masz coś na oku?” wyjaśniłem tylko „Olgierd kombinuje, ale jeszcze nie wiadomo”. Paulince powiedziałem prawie wszystko, jednak wstydziłem się przyznać, że mam trochę nadziei, że z tego coś wyjdzie. Inna rzecz, że nadzieja ta co pół godziny mnie nagle opuszczała, ale potem jakoś chyłkiem wracała. Poprosiłem Paulinkę:
– Może będę musiał w nocy wyjechać, jeśli Olgierd zadzwoni wieczorem, że to realne. Załatw jutro w redakcji, że mnie nie ma, jakoś dajcie sobie radę.
Paulinka jak zwykle przyjęła nowinę dość obojętnie, ale przyjaźnie, i powiedziała, że mogę spokojnie jechać, że w redakcji wszystko się. załatwi.
Tak więc trzymałem się dobrze przez te dwa dni. Lecz drugiego popołudnia nerwy zaczęły mi grać. Od szóstej kręciłem się koło telefonu, usiłując daremnie czytać powieść kryminalną „Strzelajcie do pianisty”. Amerykańskie to dzieło, przełożone na francuski, opowiada pasjonującą historię, ale mnie nie w głowie, ani szałowy rudy kociak z TAKĄ karoserią, ani szantażysta z magnetofonem, ani prywatny detektyw.
O siódmej telefon jednak nie zadzwonił.
O pół do ósmej też nie.
Nakręciłem 00. – Czy nie było rozmowy międzymiastowej na 597–33? Nie, nie było. Postanowiłem czekać do ósmej. A co zrobię, jak minie ósma i nic?
O godzinie siódmej minut czterdzieści przeciągły dzwonek, głos telefonistki: Czy 597–33? Proszę nie odkładać słuchawki, będzie rozmowa międzymiastowa, bzzz, brrr, bzzzz…
– Hallo Salami?
– Olgierd?
– Jest!
– Jaki?
– Taki jak pisał.
– Po dwóch tysiącach?
– Nawet nie całych. Niedotarty.
– W jakim stanie?
– Idealnym.
– 72?
– Zgadza się opuścić.
– Wariat?
– Kompletny.
– Dlaczego sprzedaje?
– Mówi się? – wtrąca telefonistka.
– Mówi się! Mówi się! Hallo Olgierd! Dlaczego sprzedaje?
– Mówi się, proszę nie przerywać. Nie wiem dlaczego sprzedaje.
– Może potrzebuje forsy.
– Wątpię. Ma domek. Widać, że dość zamożny.
– Jaki to facet?
– Bardzo kulturalny, sympatyczny, inteligentny. Lubi muzykę, zdaje się, że gra. Twierdzi, że nie ma żyłki do samochodu.
– Oglądałeś?
– Jeszcze jak. Pojechałem z nim na stację. Dwóch mechaników sprawdzało. Dałem im 200 złotych, aby wszystko dokładnie przejrzeli. Wysłuchali motor.
– I co powiedzieli?
— Że o-key. Zupełnie nowy samochód.
— Jak to możliwe?
— Kupił półtora roku temu, i postawił w magazynach jakiejś znajomej firmy. I tak tam stał.
— Nie jeździł?
— On nie ma prawa jazdy. I nie ma nawet ochoty zdawać. Na początku kilka razy znajomy szofer woził go na spacer. Ale twierdzi, że go to nie bierze. Powiedział sam, że jest trochę używany i że ma zgnieciony przedni zderzak…
– Mówi się? – przerywa telefonistka.
– Mówi się, mówi, hallo, Olgierd?
– Mówi się?
– Tak jest, mówi się. Niech pani nie przerywa.
– Proszę kończyć.
– Hallo! Mówi się. Ważna rozmowa prasowa. Proszę nie przerywać. Hallo! Olgierd.
– Mówi się?
– Proszę pani, to jest ważna rozmowa prasowa, urzędowa, niech pani będzie taka dobra, nie przerywa.
– …za 65 tysięcy – słyszę głos Olgierda.
– Powtórz, źle słychać.
– 65 tysięcy gotówką. Wyjeżdżasz dziś w nocy?
– Proszę kończyć.
– Jadę za godzinę. Gdzie cię szukać?
– W Orbisie. Ale przyjdę po ciebie na dworzec.
– A facet się nie rozmyśli do jutra?
– Trochę się boję.
– Ktoś daje więcej?
– Nie, tylko dziwny facet. Może się rozmyślić.
– Żona go odmawia?
– Nie ma żony, tylko przyjaciela.
– A co mówi przyjaciel?
– Że samochód to niebezpieczna rzecz. Że Rygier miał też wypadek i jeszcze jest w szpitalu.
– Proszę kończyć, już 13 minut panowie rozmawiają. Proszę kończyć.
– Olgierd do jutra. Hallo! Olgierd! A jaki kolor?
– Taki jakiś dziwny. Może i różowy. Ale bardzo ładny.
– Różowy?
– Nie wiem, sam zobaczysz.
– Do rana! Dziękuję Olgierd.
– Czekam rano.
Odłożyłem słuchawkę.
– 597–33 – głos telefonistki.
– Tak.
– Było 16 minut.
– Trudno, to urzędowa rozmowa.
Uff!!
Tej nocy w pociągu wszyscy pasażerowie wydawali mi się bandytami. Przecież miałem przy sobie prawie 70 tysięcy! Który z nich czyha, by wyciągnąć mi z kieszeni gotówkę? Ba, nie tylko pieniądze, ale nowego Fiata, po niecałych dwóch tysiącach, jeszcze niedotartego.
Mój biust mamki mógłby zwrócić ich uwagę. Siedzę więc całą noc w trenczu, żeby nie było widać kieszeni wypchanych pieniędzmi. Gorąco, duszno, inni zdjęli nawet marynarki. Pani w rogu stanowczo sprzeciwiła się, aby otworzyć okno. Tylko chwile spędzone w „nie wolno używać podczas postoju pociągu na stacji” dawały mi wytchnienie w napięciu nerwowym: tu byłem przynajmniej sam, zamknięty na zasuwkę, i 70 tysiącom nic nie groziło. Czytałem w powieściach kryminalnych, że gangsterzy obrabowawszy kasę pancerną lub bank jeżdżą po całych Stanach Zjednoczonych z walizkami pełnymi banknotów 1000-dolarowych. O, nie! – to nie byłaby posada dla mnie. Na pewno. Czytałem, że gangsterzy ci czasem nawet takie walizki zostawiają w pokojach hotelowych, a sami wyruszają na miasto by zjeść obiad, lub spotkać się z innym podejrzanym typem. Nie, to nie jest na pewno zajęcie dla malarza, który przez przypadek został dziennikarzem, a obecnie kupuje Fiata 600. Niedotartego!
Tęga blondyna pod oknem, która nie pozwoliła otworzyć tego okna, w niczym nie przypomina gangstera. Raczej przetuczoną żonę prywatnej inicjatywy. Stary kolejarz pochrapujący w rogu też nie. Ksiądz w okularach, który siedzi obok mnie, chyba jest prawdziwym księdzem, a nie przebranym kasiarzem i włamywaczem. Reszta współpasażerów wygląda też raczej spokojnie i solidnie. Ale trencza nie zdjąłem i oka nie zmrużyłem. To była podróż!
Olgierd na dworcu miał twarz kamienną.
– Coś nie gra – przeraziłem się.
Wszystko grało, tylko Olgierd wciąż nie może uwierzyć w cud, że ktoś godzi się sprzedać prawie nowego Fiata.
Hanka Budrewiczowa dzwoniła wczoraj dwukrotnie z Warszawy, jak sprawy stoją. Przejmuje się niesłychanie. Przysiągłem sobie w tej chwili, że dostanie ode mnie trzy najładniejsze róże, jakie w stolicy można znaleźć.
– Idziemy do niego zaraz?
– Umówiłem się na dziewiątą. Wie, że chcemy jeszcze dziś wyjechać, ale powiedział, że wcześniej nie. No i musisz pójść, przedtem zobaczyć samochód.
– Po co. Kupuję go.
– Ale nie widziałeś wozu.
– Jeździłeś i mówisz, że jest zupełnie nowy. To okazja nad okazje. Co tu się namyślać. Zgodził się na 65?
– Zgodził. Ale nikt nie kupuje samochodu nawet go nie obejrzawszy. Jest cudo, mówię ci. Zobaczysz jaką ma kompresję: palce lizać. Jedyny mankament, że zgubili klucze, ale może on będzie miał w domu zapasowe.
– A czym zapalałeś?
– Ten szofer co z nim kilka razy jeździł, dał mi taką wygiętą damską szpilkę do włosów. Pasuje do motoru i drugim końcem do klamki.
– A prócz kluczyków nic mu nie brakuje?
– Przedni zderzak jest wgnieciony. Ale poza tym, jak ci mówiłem, zupełnie nowy Fiat. Cudo. A hamulce! Jak noże.
– Nie wiem, jak ci dziękować.
– Kupujesz bez oglądania? – upewnia się jeszcze raz Olgierd.
– Oczywiście.
I tak się stało.
O godzinie dziewiątej w domku osoby zwanej w dalszym ciągu aktu notarialnego nabycia samochodu (któryśmy później zawarli) „sprzedającym” zjawiliśmy się: Olgierd, oraz ja, zwany w dalszym ciągu tego aktu „kupującym”.
Sprzedający to istotnie uroczy człowiek. Przez całe me dalsze życie kierowcy będę mile wspominał jak kulturalnie i sympatycznie załatwiliśmy naszą transakcję. Według ekonomiki socjalistycznej, sprzedawca jest zawsze wyzyskiwaczem, a kupujący wyzyskiwanym, z wyjątkiem gdy kupno odbywa się w sklepie państwowym. Wg ekonomiki liberalnej, i kupujący i sprzedający zyskują, gdyż inaczej nie zdecydowaliby się na kupno–sprzedaż. Wg ekonomiki prywatnej kontrahentów, każdy uważa, że tego drugiego naciął w butelkę. Ale zupełnie inaczej odbyło się kupno mego Fiata. Dwaj kulturalni ludzie załatwili drobiazg, trochę żenujący, przy milczącej asyście: Olgierda i przyjaciela sprzedającego.
Sprzedający przede wszystkim szalenie się ucieszył, że pracuję w redakcji tak sympatycznego tygodnika. Wyraził tylko żal, że tak mało poświęcamy uwagi muzyce. Kupujący pochwalił leżące na stoliku obok adaptera płyty, i wyraził podziw, że spotkał tak wspaniały zbiór longpleyów poświęconych nowoczesnej muzyce.
Okazało się, że sprzedający specjalnie wielbi i zbiera właśnie muzykę nowoczesną.
Rozmowa zeszła na Bartoka. I sprzedający i kupujący zgodzili się całkowicie, że jego Koncert na Dwa Fortepiany z perkusją, jest absolutnym arcydziełem. Po szybkim omówieniu najlepszych płytowych nagrań tego koncertu, obie strony zgodziły się i stwierdziły, że najbardziej interesujące jest wykonanie londyńskie, chociaż pierwsze takty koncertu, wskutek błędu technicznego w nagraniu płyty, są prawie niesłyszalne. Olgierd siedział jak na rozżarzonych węglach, patrząc na nas błędnym wzrokiem, o czym my gadamy. Po godzinie jednak rozmowa zeszła na Fiata. To trwało ułamek minuty. Kupujący wręczył sprzedającemu 65 tysięcy.
Zapasowych kluczyków niestety sprzedawca nie odnalazł. „Pewno gdzieś wyrzuciłem, dopiero wczoraj od pana redaktora Budrewicza dowiedziałem się, że do samochodu w ogóle potrzebne są jakieś klucze. Z początku nawet myślałem, że on mówi o kluczach do garażu”.
Poszliśmy do notariusza. Podpisaliśmy. Kupujący zapłacił 2,5% opłaty skarbowej czyli 1625 złotych.
Sprzedający jeszcze dodał, że cieszy się, że samochód jego przechodzi w tak dobre ręce. Wzajemne pożegnanie. Rozstaliśmy się. Naprawdę bardzo elegancko to sprzedający wszystko załatwił. Niepotrzebnieśmy się bali z Olgierdem, że w ostatniej chwili rozmyśli się lub coś nawali. Nie, to był gentleman.
– Winszuję – powiedział Olgierd – jesteś właścicielem samochodu.
– Tobie to zawdzięczam.
– No, ale teraz pójdziesz chyba go zobaczyć.
– Jeszcze jak.
Przyznaję, że w drodze do magazynu, gdzie czekał na mnie Fiat, mało nie wyłem z ciekawości. Do ostatniej sekundy wątpiłem. Ale od dziesięciu minut, ten Fiat jest już mój. Mam samochód!
Gdy wreszcie dotarliśmy do magazynu i otworzono nam bramę, ujrzałem mego Fiacika. Aż mi dech zaparło z radości i zachwytu.
(Dalszy ciąg nastąpi)