Na następny wykład (są 3 razy w tygodniu) przychodzę już jako zadomowiony na kursie. Doktór Jordanek pozdrawia mnie jak starego znajomego. Przystojna brunetka posuwa się o jedno krzesełko, robiąc mi miejsce obok siebie. Wykładowca Czutyński zapewnia mnie, że nic nie straciłem, wychodząc poprzednim razem w połowie lekcji: powtórka była. Dziś – skrzynka biegów.
Kurs jest dość słabo wyposażony w pomoce naukowe. Wprawdzie stoi w sali na widocznym miejscu motor czterocylindrowy opatrzony korbką, którą gdy kręcić, tłoki ślicznie chodzą, parami, do góry i na dół, ale też jest to jedyny model poglądowy. Resztę musi nadrobić talent narratorski i rysunkowy wykładowcy oraz nasze zdolności imaginacyjne.
Ponadto w szafce mieści się trochę oderwanych części, które Czutyński zebrał po składnicach złomu. Dziś próbuje złożyć z tych części skrzynkę biegów, by pokazać nam naocznie jej działanie. Niełatwe to przedsięwzięcie: obudowa i wałek sprzęgłowy są z jednego samochodu, wałek zdawczy z innego, ciężarowego, wałek główny z jeszcze innego, trybów połowy brak, nic do niczego nie pasuje, nie daje się połączyć w całość.
Czutyński tuli w ramionach ten nieposkładany mechanizm, z trudem ratując go od rozpadnięcia się na kawałki, przy czym dłońmi imituje brakujące części. Tak żywo jednak objaśnia, tak wymownie gestykuluje palcami, że zasada działania skrzynki rychło wszystkim się wyjaśnia.
– Niech państwo teraz sami obejrzą – mówi w końcu, upuszczając ciężar na najbliższy stolik, gdzie wyczarowana przez niego skrzynka biegów z powrotem rozsypuje się w kupkę zardzewiałego złomu.
Żeby mu zrobić przyjemność, biorę ręką jedną z części, oglądam, podaję doktorowi Jordankowi, biorę następną, podaję dalej. Czutyński tymczasem rozwiesza z zapałem po ścianach kolorowe plansze.
– Ładne, co? – mówi z dumą. – Od Mercedesa, firma przysłała mi w prezencie, cholerne cło musiałem zapłacić. Pan sobie czego życzy? – pyta jegomościa, który wszedł do sali i stoi niezdecydowany koło drzwi.
– Posiedzenie frontu, to tutaj? – pyta.
– Na pierwszym piętrze – objaśnia Czutyński. – Na tych planszach obejrzą sobie państwo wszystko jak na dłoni, znakomite rysunki, po prostu artystyczne.
Rzeczywiście rysunki są imponujące, wielobarwne, skomplikowane, usiane cyferkami. Nie sposób skojarzyć ich z żelastwem, które wala się po stolikach. Wszystko wygląda tam całkiem inaczej.
– Bo to jest skrzynka biegów synchronizowana – mówi Czutyński. – We Fiacie też będzie pan redaktor miał taką skrzynkę synchronizowaną – zwraca się do mnie (już wie, że chciałbym kupić Fiata). – Zebranie na pierwszym piętrze – mówi do kobieciny w chusteczce na głowie, która weszła i rozgląda się. Kobiecina znika.
– Ja to państwu teraz narysuję na tablicy – mówi pan wykładowca. – Może kolega Pyrdek poda mi szmatę z szafki, zmażemy sprzęgło.
Przez drzwi wsuwa się znajoma mi z poprzedniej lekcji pani doktór w zielonym kostiumie. Rozdziela ukłony i miłe uśmiechy, siada przy moim stoliku koło Jordanka, rozkłada przybory do pisania.
– Pani doktór nic nie straciła – pociesza ją Czutyński. – Zaraz będę rysował skrzynkę biegów, wszystko jeszcze raz podyktuję o czym była mowa. Jak się pani jeździło w niedzielę?
– Świetnie – mówi pani doktór z entuzjazmem. – Byliśmy w Wadowicach, cały czas prowadziłam, do samych Wadowic nie wjeżdżałam, bo szwagier bał się milicji, kazał mi zawrócić koło łączki, jak cofnęłam wóz, to wjechałam tyłem z rozpędu w stóg siana, szwagier powiedział, że to prawdziwa sztuka jeździć na tylnym biegu, sześćdziesiątką. A co to jest? – pyta pani doktór, biorąc chciwie do ręki jedną z pomocy naukowych, rozsypanych po stole.
– Od skrzynki biegów, zaraz to wytłumaczę – mówi Czutyński. W tym momencie z przedmiotu, trzymanego przez panią doktór, wycieka gęsta czarna ciecz – za rękaw pani doktór i na nasze zeszyty.
– Ajej, będzie plama – martwi się pan wykładowca.
– To nic – mówi beztrosko pani doktór, wycierając chusteczką rękaw i stolik. Doktór Jordanek usuwa skwapliwie żelastwa na bok, przy czym z kolei jemu na spodnie wylewa się reszta smaru. Czutyński wraca do tablicy. Rysuje, dyktuje, objaśnia, kreśli układy biegów w różnych samochodach, mrugając porozumiewawczo w moją stronę przy Fiacie, a w stronę Jordanka przy Moskwiczu (stąd orientuję się, że dr Jordanek ma, albo będzie miał, Moskwicza). Czutyński przechodzi do przepisów.
– Gdzie nie wolno się zatrzymywać? Może kolega Śmiałowski nam to powie.
– Tam gdzie nie wolno wyprzedzać – oświadcza kolega Śmiałowski.
– I jeszcze gdzie?
Tego kolega Śmiałowski już nie wie. Kociak-wiewiórka podpowiada głośnym szeptem. Kolega Śmiałowski milczy jednak jak zaklęty.
– No to może kolega Śmiałowski nam powie, gdzie nie wolno wyprzedzać – proponuje pan wykładowca.
– Tam, gdzie nie wolno się zatrzymywać – mówi Śmiałowski.
– Sto razy to dyktowałem – lamentuje Czutyński. – Niechże kolega sobie przypomni. Wyprzedzać nie wolno na za…
– …krętach – dopowiada Śmiałowski, wsparty szeptem wiewiórki.
– Na zakrętach, dobrze. I gdzie jeszcze? Na skrzy…
– …żowaniach – domyśla się Śmiałowski.
– I gdzie jeszcze? Dziewięć punktów, wszyscy to zapisywali – nastaje Czutyński. – Może ksiądz nam powie?
– Na zakrętach, na skrzyżowaniach, na trzeciego, na mostach i pod mostami… – wymienia płynnie ksiądz.
– Kto sprawuje w Polsce Ludowej najwyższą władzę – rzuca nagłe pytanie Czutyński, pod adresem Kiercia spod okna.
– Prezydent – oświadcza bez wahania Kierć, zrywając się z miejsca.
– Jaki prezydent? Skąd prezydent? – denerwuje się Czutyński! – Najwyższą władzę w Polsce Ludowej sprawuje Sejm… no, jaki Sejm?… ustawo…
– …dawczy – dopowiada cała sala chórem.
– Jak się nazywa przewodniczący Rady Państwa?
– Aleksander Zawadzki – mówi kociak-wiewiórka (Kierć dawno już usiadł, uznając, że zrobił swoje).
– Czy o to pytają na egzaminie? – zwracam się do doktora Jordanka.
– Podobno pytają – mówi Jordanek. – Nie słyszał pan redaktor czasem o jakimś garażu w okolicy Placu Matejki?
– Rozpytam się – obiecuję.
– Przypominam, że mają państwo pójść do badania lekarskiego – mówi pan wykładowca. – We wtorek między piątą a siódmą.
– Podobno straszny ogonek, mój znajomy trzy razy chodził zanim się dopchał – informuje nasz stolik przystojna brunetka.
– To tragedia, nie mam czasu – martwię się.
– A ma pan blankiet? Ja panu dam – mówi pani doktór. Wyjmuje ze skryptu „Przepisy drogowe” blankiet badania, na którym widnieje ogromna ilość rubryk do wypełnienia przez komisję lekarską. Solidnie badają, nie ma co, samych rubryk ocznych jest kilkanaście.
– Niech pan tylko podpisze się w tym miejscu, gdzie jest oświadczenie „nie jestem epileptykiem i alkoholikiem”, a resztę ja panu załatwię – mówi pani doktór.
– Można tak załatwić na odległość? – dziwię się.
– Może kolega Pyrdek nam powie, czego nie wolno kierowcy – dopytuje się dalej Czutyński.
– Używać alkoholu – odpowiada Pyrdek stanowczo.
– Jak to: używać alkoholu? Czy to kierowca nie człowiek? Front narodowy na piętrze – mówi Czutyński do dwóch chłopców z kaszkietami w ręku, którzy weszli w tym momencie do sali.
– My na kurs – wyjaśnia jeden z nich.
Odbywa się krótka na boku rozmowa Czutyńskiego z dwoma nowymi adeptami sztuki szoferskiej. Czutyński szuka nazwisk na liście, potem na innej liście, coś skreśla, coś wpisuje, w końcu posyła chłopców do jednego z wolnych stołów w końcu sali. Wraca do przepisów.
– Obowiązki kierowcy przy wjeździe do miasta, może kolega Pyrdek nam to powie.
– Pierwsze zatrzymać się… – zaczyna Pyrdek, i milknie na dobre. Czutyński zrezygnowanym gestem każe mu siadać i wywołuje siedzącą obok mnie brunetkę.
– Pierwsze, zatrzymać się, drugie sprawdzić światła i kierunkowskazy… – wymienia brunetka.
– To trzecie – przerywa pan wykładowca. – A drugie?
– Oczyścić tablice rejestracyjne – podpowiadam, bo ten punkt utkwił mi w głowie z poprzedniej lekcji. Czutyński z uznaniem potwierdza.
– Czwarte? – pyta.
– Zmniejszyć szybkość, piąte: dostosować się do miejscowych przepisów – deklamuje brunetka. Na tym dzisiejsza lekcja się kończy.
Następne wykłady przebiegają planowo pod znakiem wału Cardana, dyferencjału, hamulców.
Przy hamulcach kurs jest już zżyty. Wszyscy mówią do mnie „panie redaktorze”. Z przystojną brunetką jestem na stopie intymnej (wpłaci za mnie taksę egzaminacyjną, bo trzeba to uskutecznić w banku, gdzie jest zawsze potworny ogonek, a w tymże banku pracuje siostra brunetki, załatwi od ręki). Zdobyłem dla doktora Jordanka dwa adresy garaży, z których nic nie wyszło, ale czujemy się obaj tak jak gdybyśmy razem beczkę soli zjedli. Wszyscy pożyczają sobie nawzajem skrypty i zapiski, panuje atmosfera braterstwa broni.
Persona grata kursu jest doktór Jordanek: posiada samochód, ucieleśnia mit, dla większości słuchaczy nieosiągalny nawet w marzeniach. Zaraz po Jordanku idę ja: wprawdzie nie mam jeszcze samochodu, ale będę miał (nie wiem, skąd już wszyscy o tym się dowiedzieli). Przy jakiejś okazji wychodzi na jaw, że również jegomość w średnim wieku siadający zawsze w kątku pod ścianą w towarzystwie młodej blondynki z warkoczami, posiada samochód. Jest to ojciec i córka, mieszkają na wsi, samochodem będą dojeżdżać do miasta, gdzie on pracuje w spółdzielni, ona chodzi do technikum.
Nie wiadomo dlaczego, ale ten ojciec z córką wraz ze swoim samochodem nikomu specjalnie nie imponują. Natomiast elegancka pani w wieku neo-balzakowskim, która często w czasie lekcji podjeżdża nową Arondką pod gmach i wywołuje Czutyńskiego dla zasięgnięcia technicznej porady, wzbudza jeszcze więcej sensacji i zazdrosnego podziwu, niż Jordanek z jego Moskwiczem.
Upływają kolejno wykłady, mile i owocnie.
Niepokoi mnie tylko jedno: teoria teorią, ale co z jazdami?
Podczas któregoś wykładu słyszę prowadzoną za moimi plecami półgłosem rozmowę.
– Młody dużo sympatyczniejszy, dobrze, że na niego trafiłam – zwierza się sąsiadce panienka z warkoczami.
– Nie krzyczy? – pyta sąsiadka.
– Nic a nic. Dzisiaj trzy razy motor zgasł mi przy cofaniu, a on nic, tylko mi powiedział, że dopiero będę ze siebie zadowolona, jak wyładuję cały akumulator.
– Ma pani szczęście. Ten starszy okropnie się złości. Wczoraj jak dwójka mi zgrzytnęła, bo nie nacisnęłam sprzęgła, powiedział „do cholery z taką robotą”. Już chciałam wysiąść i zostawić go na środku ulicy…
– Przepraszam – wtrącam się, odwracając głowę do tyłu. – Czy to znaczy, że panie już jeżdżą?
– Naturalnie, po trzy jazdy miałyśmy dotychczas – mówi ta z warkoczami. – A pan jeszcze nie jeździł?
– Nie, a co trzeba na to zrobić?
– Zapisać się na jazdy w sekretariacie. Rano od ósmej do dziesiątej. Tylko niech pan poprosi, żeby pana przydzielili do tego młodszego instruktora na Skodzie, bo ten starszy na Warszawie jest bardzo ostry i krzyczy.
Pędzę nazajutrz rano do sekretariatu. Okazuje się, że wszystkie możliwe godziny są już zajęte na obu samochodach. Nie wcisnę się. Rozpacz.
– Dlaczego pan się wcześniej nie zapisał? – mówi sekretarka.
– Nie wiedziałem, myślałem, że skoro jestem na kursie, to automatycznie będę zapisany także na jazdy, przecież musi być tyle wolnych jazd, ile miejsc na kursie, prawda?
– Naturalnie – mówi sekretarka. – Tak też to organizujemy.
– Więc dlaczego nie zostało dla mnie jazd?
– Nie mam pojęcia, sprawdzę – mówi sekretarka i rozkłada jakąś listę. – Nazwisko? – pyta, choć już raz wymieniałem. Wymieniam jeszcze raz.
– Pan w ogóle nie jest zapisany na kurs – oświadcza po chwili.
– Ależ jestem, na kurs 28, z pewnością – mówię.
– No to wszystko się wyjaśniło – mówi sekretarka. Bo teraz ma jazdy kurs 27, nic dziwnego, że tutaj pan nie figuruje.
To prawda, zapomniałem już, że chodzę na inny kurs niż ten, na który jestem zapisany. Sekretarka rozkłada listę kursu 28, znajduje moje nazwisko, wyjmuje pokratkowany blankiet, bierze do ręki pióro.
– Na kursie 28 jazdy zaczną się za tydzień – powiada. – Zaraz pana wpiszę i podam godziny.
– Za tydzień? Stracone zachody. Za tydzień będę już w Brukseli.
– No to nie wiem, co zrobić – rozkłada ręce sekretarka.
Ja też nie wiem, co zrobić. Ale Czutyński będzie wiedział.
Rzeczywiście Czutyński wie. Ponieważ w najbliższych dniach nie ma mowy o jazdach ani na kursowej Warszawie, ani na kursowej Skodzie, wkręci mnie na kilka jazd do specjalnego kursu samodzielnej sekcji motorowej, prowadzonego dla pracowników spożywczości. Nic prostszego.
Z tych „kilku jazd” praktycznie wynikają dwie plus jedna w dzień egzaminu, gdyż Warszawa samodzielnej sekcji motorowej też jest mocno obsadzona, właśnie przez tych spożywców. Nie jest to tak źle. Każdemu bowiem kursantowi, teoretycznie i tak przysługuje tylko 4 do 6 godziny nauki jazdy, podzielone na 8–12 półgodzin. Myślicie, że nikt nie może w 4 godziny nauczyć się prowadzić samochodu? Myślicie może, że to jest humorystycznie mała ilość jazd? Jeśli tak myślicie, to macie całkowicie rację.
Każda z moich lekcji trwała jednak pełną godzinę. Instruktor od jeżdżenia był młody, szalenie przystojny i wprost piekielnie małomówny. W czasie trzech godzin, które spędziłem z nim w jego beżowej Warszawie (ze ślicznymi granatowymi tablicami NAUKA JAZDY), odezwał się tylko 8 razy, a mianowicie: 3 razy powiedział – dzień dobry, 3 razy – do widzenia, 1 raz – hamulec! 1 raz – fajna! (o babce, która przeszła przed Warszawą). O, takiemu to można powierzyć największą tajemnicę, nie wygada do śmierci. A nawet prawdopodobnie później także nie. Ale zawsze trochę tą Warszawą pojeździłem. Razem z tym, czego nauczyłem się od pana Stanisława Pociechy na Bławatku, powinno wystarczyć. Przynajmniej Czutyński jest doskonałej myśli.
– Zda pan na pewno, o to niech pana głowa nie boli – zapewnia mnie. – Zresztą będę przy panu na egzaminie przez cały czas, nie ma mowy, żeby pan redaktor nie zdał.
Mimo to mam tremę. Uczucie troszkę nieprzyjemne, ale odmładzające. Czuć się w moim wieku jak przed maturą, też jest coś warte.
– Na to kurs nie jest ci potrzebny, ty zawsze sprawiasz wrażenie, że jesteś jeszcze przed maturą – mówi Paulinka.
Ale nie przejmuję się tymi złośliwościami. Mam ważniejsze rzeczy na głowie. Całą elektryczność, której jeszcze nie liznąłem. No i kupić jakiś samochód!
tekst z archiwum nr 731 (15/1959). Zachowano oryginalną pisownię.