Czarny jastrząb czuwa!
Opowieści

Czarny jastrząb czuwa!

Adam Węgłowski
Czyta się 3 minuty

Za PRL-u miłośników komiksów bawił i edukował pilot Karski z Pilota śmigłowca. Była to seria mało ekscytująca, na dodatek mocno trącąca dydaktyzmem. Ale przecież piloci od dawna znakomicie nadają się na propagandowych bohaterów. Udowodnił to już w latach 40. inny komiks – amerykański – o dzielnym polskim pilocie.

Odlotowi przeciwnicy

Nazywał się „Blackhawk” (Czarny Jastrząb) i pojawił się za Atlantykiem w sierpniu 1941 r. Choć Stany Zjednoczone nie były wtedy jeszcze w stanie wojny z III Rzeszą, to tytułowy bohater serii – pilot, który uciekł z okupowanej Polski – już tak. Reklamowany na okładkach jako fast and furious (szybki i wściekły) nie miał litości dla nazistów. Jego eskadra, zgrana niczym Dumasowscy muszkieterowie (chociaż byli w niej i Francuz, i Chińczyk, i Skandynawowie, i Amerykanka) działała według zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Grono wrogów zaś stale się poszerzało. Początkowo były to samoloty Luftwaffe i hitlerowskie wojska, potem gigantyczne stwory, kosmici, niedobitki po III Rzeszy, złowrodzy komuniści, a nawet… jaskiniowcy na odrzutowych nartach.

Za przygody superpilota odpowiadał m.in. słynny dziś twórca komiksów Will Eisner (1917–2005). Blackhawk stał się na tyle poczytny, że do historyjek obrazkowych doszły z czasem słuchowiska radiowe, serial telewizyjny (niskobudżetowy, ale z odpowiednio patetycznym podtytułem Fearless Champion of Freedom, czyli „nieustraszony lider wolności”) oraz okazjonalne występy w animowanej serii Liga sprawiedliwości – u boku Batmana, Supermana, Wonder Woman i zastępu innych superherosów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pilot radził sobie z wszelkimi szumowinami z ziemi i kosmosu dzięki lotniczym talentom, oddanym przyjaciołom, twardym pięściom, celnemu oku (nie jest łatwo wystawić rękę przez okno samolotu i jednym strzałem strącić nadlatującą maszynę wroga!) oraz – rzecz nie bez znaczenia – bystremu umysłowi. Inaczej w Nowym Jorku wybuchłaby bomba atomowa, świat opanowali przeciwnicy demokracji, a ludzkość wybiły najpaskudniejsze monstra.

Towarzysz Blackhawk

Szkoda, że życiorys „Blackhawka” nigdy nie był jasny i tak doprecyzowany, jak choćby Supermana (który przecież pochodził aż z planety Krypton, a nie z Polski). Zmieniano mu imię i nazwisko, jego swojskie korzenie stawały się coraz bardziej niepewne. Bo czy nasz rodak może nazywać się Janos Prohaska? I nie tylko przesiadł się z polskiej maszyny PZL P-50a Jastrząb do amerykańskich myśliwców, ale również „polska racja stanu” zdawała się niewiele go obchodzić…

Całe szczęście wszechświat superbohaterów jest tak bogaty, że Czarnemu Jastrzębiowi pozwolono pozostać przybyszem z Polski. Podobnie zresztą jak jednemu z wiernych podkomendnych z jego eskadry, niejakiemu Stanisławowi Drozdowskiemu.

To jednak nie koniec problemów „narodowościowych” w tym komiksie. Seria z wyraźną przyjemnością i typowym (przynajmniej kiedyś) brakiem wyczucia wykorzystywała popularne stereotypy np. o Chińczykach – a to przedstawiciel tej nacji jest jednym z wiernych towarzyszy „Blackhawka”. À propos „towarzyszy” również pojawiła się ciekawostka. Okazało się bowiem, że bohaterski polski superpilot należał przed wojną do… partii komunistycznej, tyle że zbuntował się przeciw polityce Stalina. W dzisiejszych czasach może to jednak bardzo zaszkodzić jego wizerunkowi.

Tak czy inaczej, „Blackhawk” z różnym natężeniem, ale wciąż toczy swoją walkę. To już grubo ponad 70 lat. Trudno przewidzieć, jakich wrogów będzie miał w przyszłości. Oby tylko w jego legendę nie musiała nigdy więcej zaingerować jakaś tragedia na naszym polskim podwórku. 

Czytaj również:

Hellboy z Krakowa
i
Creative Commons
Wiedza i niewiedza

Hellboy z Krakowa

Adam Węgłowski

Komiksowy i filmowy Hellboy – niesforny pół diabeł, pół człowiek przywołany na ten świat przez Rasputina – ma swój zaskakujący polski odpowiednik. Oto jak podała krakowska prasa, w czerwcu 1920 r. w grodzie Kraka przyszedł na świat „diabełek z rogami, kopytkami i ogonem”. Urodził się wprawdzie jak trzeba – w „klinice położniczej” przy ulicy Kopernika, jednakże porodowi nie brakowało niezwykłości. Matką dziwadła była bowiem wedle dziennikarzy „10-letnia Izraelitka”! Na tę wieść zbiegła się masa krakusów, domagając się, by pokazać im potworka. „Wśród tłumów zauważyć było można panie elegancko ubrane, które głośno twierdziły, że diabła widziały na własne oczy. Jest on przywiązany do łańcuchów w parterowej sali kliniki. Bryka on i bodzie, kto tylko do niego dostąpi” – donosił nie jakiś brukowiec, lecz organ Polskiej Partii Socjalistycznej, dziennik „Naprzód”. A to dopiero początek sensacyjnej relacji.

Plotkowano, że nie sposób odesłać go na tamten świat. Zdesperowani doktorzy próbowali monstrum otruć, ale nawet „najostrzejsze trucizny” nie działały, stwór robił się zaś coraz bardziej nieznośny i – a jakże! – „krzesał iskry kopytami”.

Tymczasem karmione takimi opowieściami kilkutysięczne tłumy pod kliniką położniczą coraz gwałtowniej domagały się pokazania dziwadła. Oczywiście się nie doczekały. „Długo przedkładano kobietom, mężczyznom i dzieciom, że w XX wieku diabły się nie rodzą w tej postaci, w jakiej oni sobie wyobrażają, jednak nie dało się przekonać zebranych – czytamy w artykule w „Naprzód”. – Mimo rozpędzania tłumu przez policję czekały rzesze na ulicy do późnej nocy, by zobaczyć przynajmniej w przelocie utęsknionego diabełka”. W efekcie po Krakowie rozeszła się plotka, że dyrektor placówki wziął łapówkę od rodziny małej Żydówki, by cały skandal zatuszować, natomiast diabełka wysłano za granicę. Do wrogich Niemiec, „do jednego z zakładów antropologicznych w Berlinie, celem zachowania w spirytusie”. To sugeruje, że diabełek jednak nie był niezniszczalny. Ale jaki plotkarz przejmowałby się logiką…

Piekło po polsku

Julian Tuwim, który przywołał tę historię w Czarach i czartach polskich w 1924 r. – a więc zaledwie kilka lat po opisywanej histerii – wspominał, że jakiś diabeł urodził się w Krakowie już w 1544 r. Wtedy wyglądał jak „potwór arcystraszliwy z płomiennymi błyszczącymi oczyma, z byczymi nozdrzami, grzbietem obrośniętym psią szerścią, z małpim pyskiem na piersi, z kocimi ślepiami na podbrzuszu, z ponurymi łbami psimi na łokciach i na stopach, z łabędzimi nogami i podwiniętym ku górze ogonem”. Wygląda więc na to, że Kraków jest dosyć lubiany przez demony – nie narodził się tam jeden, lecz dwa!

A czy jest w tym wszystkim jakiś odpowiednik wspomnianego na wstępie Rasputina, który przywołał komiksowego Hellboya? Zdecydowanie tak. Otóż krakowska histeria – nawet jeśli podkoloryzowana przez dziennikarzy – to koniec czerwca 1920 r. A więc moment, gdy coraz więcej Polaków bało się zagrożenia ze strony bolszewików, uważanych za istne legiony Antychrysta. A w czołówce demonów rewolucji znajdował się szef bolszewickiej policji politycznej, Polak Feliks Dzierżyński. Dobrze on znał nie tylko Kraków, ale nawet wspomniany kościół św. Mikołaja. To w nim wziął ślub w 1910 r.

Nasz Hellboy cuchnie więc nie tylko siarką, ale również polityką. Rzekomymi konszachtami Żydów, Niemców, Rosjan oraz ich „agentury” w Polsce. Nie na darmo taką popularność zdobył nad Wisłą termin „polskie piekiełko” mający swoje korzenie w wierszu Gałczyńskiego Piekło polskie z – notabene – lat 20. ubiegłego wieku.

Czytaj dalej