Czas docierania Czas docierania
i
zdjęcie: archiwum prywatne
Przemyślenia

Czas docierania

Kamil Bałuk
Czyta się 15 minut

Jak zmienia nas epidemia? Czy sprawia, że jesteśmy lepszymi ludźmi? A może wprost przeciwnie? Na trudne pytania odpowiada o. Maciej Zięba, jedna z najbardziej niezwykłych postaci polskiego Kościoła.

Kamil Bałuk: Jak Ojciec radzi sobie z lękiem w czasie pandemii?

Maciej Zięba: Analizuję statystyki.

Statystyki?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Patrzę na zmieniające się liczby zarażeń i śmierci. Nie tylko w Polsce, we wszystkich krajach: od Stanów po Belgię i Szwecję. Omijam dane chińskie i rosyjskie, są niezbyt wiarygodne. Taki obraz pomaga opanować poziom lęku. Kończyłem fizykę, w programie mieliśmy rachunek prawdopodobieństwa i metody statystyczne.

Zaraz, a modlitwa?

Jest bardzo ważna. Co nie zmienia faktu, że wierzę w twarde dane. Ścis­łe wykształcenie pomaga weryfikować nagłówki w gazetach czy medyczne proroctwa. „Drastyczny wzrost zachorowań” – czytam, a potem patrzę na krzywą i widzę, że nie taki drastyczny. Oprócz tego wychowuję w sobie emocje.

O, a jak to się robi?

Zastanawiam się, czy reaguję adekwatnie. Kiedy człowiek boi się przyłożonej do skroni lufy, lęk jest uzasadniony. Ale kiedy boi się pająka czy myszy, to już mniej. Grunt to reagować odpowiednio do bodźca. A bodziec trzeba najpierw zrozumieć, czyli najlepiej – zbadać. Przykładowo, 100 lat temu podczas pandemii grypy hiszpanki na świecie żyło 1,5 mld ludzi. Z tego 1/3, czyli 500 mln zachorowało, a zmarło szacunkowo od 60 do 90 mln. Wyjście z domu było wtedy grozą. Teraz takie wyjście nie jest zbyt ryzykowne. Oczywiście, jak tak sobie analizuję, to przede wszystkim myślę ze współczuciem o zmarłych, o Włoszech, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, gdzie mam wielu znajomych. Ale to wszystko jest o moim lęku. Natomiast inną sprawą jest duszpasterstwo.

Tu liczby nie działają?

Duszpasterz musi wejść w świat konkretnego człowieka, a nie danych liczbowych. Mogę delikatnie zasugerować, że lęk jest nieadekwatny. Ale moim zadaniem jest wczuć się w ten lęk. Kiedy dzwoni do mnie człowiek, który boi się pandemii, wyłączam probabilistyczne rozważania i zwyczajnie wsłuchuję się w niego. Nie pouczam: „Przesadzasz, prawdopodobieństwo tego, że zachorujesz, jest małe, a że umrzesz – jeszcze mniejsze”. No, może studentom informatyki mógłbym tak powiedzieć.

Wcześniej ten racjonalny umysł się Ojcu przydawał?

Wiary, nadziei i miłości do końca rozumem nie obejmiemy. Ale żyjąc w ich przestrzeni, używajmy rozumu, ile się da. Wiara musi być rozumna. Sfera piękna, muzyki, poezji nie jest ściśle obejmowalna rozumem. Ale jest rozumna. Nie może pan naukowo, matematycznie dowieść, że kocha tę a tę kobietę, ale miłość musi być rozumna. Kiedy ktoś kogoś ślepo kocha, jest to krzywda dla obojga, nic z tego nie będzie. Z kolei nierozumna nadzieja to naiwny optymizm, idealizm. Niektórzy mi zarzucają, że mówię w sposób przemyślany, że to takie zbyt uporządkowane intelektualnie. Ale potem, w chwili próby, kiedy zmienia się kontekst, owo bardziej emocjonalne, intuicyjne podejście łatwo się rozsypuje. Nie znamy naszej przyszłości, wciąż idziemy w nieznane, niepewne i niebezpieczne, jak pisał Popper, więc musimy mieć kompas w sobie i w sobie zbudować fundamenty. Przez pandemię trochę rzeczy się ludziom zawaliło, i to zupełnie znienacka.

Maski spadły, wiele relacji międzyludzkich przeszło w kwarantannie próbę.

Ludzie byli zaganiani i brakowało im czasu dla siebie nawzajem. Nagle tego czasu zaczęło być sporo, ale okazało się, że strasznie trudno być bez przerwy z bliskimi. Wierni opowiadali mi: „Ciągle się wściekam, jestem gorszym ojcem/gorszą matką, niż mi się zdawało”. Uspokajałem, że niekoniecznie. Jeśli ludzie przebywają na małej przestrzeni, to dostrzegają drobne sprawy, które potem się kumulują, ulegają wzmocnieniu, rezonują. W sytuacji, kiedy nie można uciec do pracy, kina czy na mecz, żeby wyładować tę energię, pojawia się problem. A pamiętajmy, że taka kwarantanna to wielka kumulacja ludzkiej energii.

Polakom chyba trudno tak siedzieć. Nawet jeśli trzeba to robić dla innych ludzi, żeby nie zachorowali. Poświęcenie kojarzy nam się z walką, nie z siedzeniem w domu.

To mały heroizm, ale konkretny. Poświęcenie jest wtedy, kiedy dajemy innym coś, na czym nam zależy. Dawać coś, co nam zbywa, nie jest ofiarą. Gdy dostajemy zadanie, którego wykonanie przychodzi nam łatwo, to żadne poświęcenie. Sytuacja kwarantanny uczy cierpliwości, która jest warunkiem koniecznym miłości. Dawniej tego nie doceniałem.

Mam takie wspomnienie z czasów, kiedy byłem klerykiem. Odwiedziłem moją ciotkę, starszą zakonnicę, i zapytałem ją, czy ma jakąś wskazówkę dotyczącą życia zakonnego, coś najważniejszego, czym mogłaby się ze mną podzielić. Spojrzała mi w oczy i powiedziała: „To, że nie reaguję od razu, kiedy spotyka mnie przykrość”. Spodziewałem się mistyki, mądrości mistrzów zen, a tu coś zwykłego. Ale po latach zrozumiałem, że umieć się wstrzymać z pierwszą reakcją to wielka sztuka, wymagająca dojrzałości.

A kiedy cierpliwość się kończy, a w domu nie wytrzymujemy z najbliższymi? To jest bardziej złe czy dobre, bo urealniające?

Znowu przypomina mi się pewne zdarzenie. Jako młody fizyk pracowałem w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Kiedyś, badając próbki z jezior w Wielkopolsce, zamieszkaliśmy w gospodarstwie rybackim. Państwowym, ale jak to w PRL-u, rybacy za pół litra gotowi byli nam dać dowolne ryby, nawet węgorze. Węgorz, cóż, rarytas. Na co dzień były tylko śledzie z beczki i wędzone, zasuszone dorsze. Obawiałem się jednak tego węgorza, bo miał łuski, a ja nie umiałem oprawiać ryb. Rybacy powiedzieli: „My wrzucamy je do worka foliowego i posypujemy solą. One się wtedy wzajemnie trą, aż całą tę łuskę z siebie zetrą. Nic nie trzeba oprawiać”. Trochę mało ekologiczna historia, ale przypomniałem ją sobie później, w nowicjacie. Byliśmy wtedy zamknięci przez rok w parunastu chłopa na małej przestrzeni i tak się właśnie docieraliśmy. Zamknięte mieszkania też mi trochę ten obraz węgorzy przypominają. Pojawiły się pęknięcia, rany, straty, ale i szansa, żeby zobaczyć, jacy naprawdę jesteśmy.

Nieidealni. Ograniczeni nie tylko przestrzenią, lecz także swoimi wadami.

Te łuski ochronne, którymi się otorbiliśmy, opadły. Teraz żywy człowiek spotkał się z żywym człowiekiem. Takie spotkanie daje szansę zniesienia ograniczeń, lepszego zrozumienia, poszanowania naszej odmienności. Rozwój duchowy boli, ale ostatecznie prowadzi do szczęścia. Z tym wiąże się samopoznanie. Mówiliśmy sobie na przykład: „Nie mogę czytać ważnych książek, bo jestem zagoniony”. Pandemia dała czas, ale widzimy, że nam się po prostu nie chce tego robić.

W którym momencie Ojciec zrozumiał, że coś poważnego się zbliża?

Tak naprawdę dopiero wtedy, gdy władze ogłosiły restrykcje. Jeszcze 8 marca miałem debatę z arcybiskupem Canterbury Rowanem Williamsem. Przyszły tłumy, ostatnie takie duże spotkanie. Wiedzieliśmy już, że dzieje się coś groźnego, ale nie uważaliśmy, że nas bezpośrednio dotyka. Pojawiły się wiadomości, że wirus rozprzestrzenia się szybko, lecz agresywnie atakuje niewielki odsetek ludzi, choć starszych – niezmiernie groźnie. Najważniejsza była informacja, że liczba kontaktów zwiększa ryzyko zakażenia, więc trzeba być gotowym na wyrzeczenia.

Jakie?

Księża są stworzeni do duszpasterstwa, do spotykania się z ludźmi. A tu nagle trzeba było się radykalnie ograniczyć. To bardzo bolesne. Owszem, starałem się przenieść do rzeczywistości online – prowadzić wykłady i debaty w grupach dyskusyjnych. Ale Msza Święta w takiej formie jest jednak czymś zupełnie innym. Spowiedzi w ogóle nie można przeprowadzić przez Internet, a to niezmiernie ważna część duszpasterstwa. W takiej sytuacji docenia się to, co się straciło. W naszej codziennej pracy ludzie przychodzą do kościoła i po prostu są. Kiedy nagle znikają, to szok.

Co z tym szokiem zrobić?

Taki moment zmusza do wysiłku. W wielkich parafiach msza niedzielna jest co godzinę. Ludzie przychodzą, wychodzą, przychodzą, wychodzą. Teraz księża nagle uświadomili sobie, jaka to zgroza zobaczyć pusty kościół. Nie że 10% mniej wiernych, tylko 100% mniej, zero wiernych! Pojawia się refleksja: musimy się troszczyć, żeby kościoły nie pustoszały. Prawdziwe chrześcijaństwo to wychodzenie z rutyny, a w Polsce w ostatnich latach Kościół cierpi na – jak to nazywam – „syndrom tłustego kocura”: jest mu nieźle, ciepło, czuje się najedzony, więc nie musi się ruszać, właściwie nic nie potrzebuje zmieniać. Błąd! Trzeba ciągle myśleć o odświeżaniu języka, trafianiu do nowych grup, szukaniu nowych form głoszenia Ewangelii. Święcenie pokarmów było co roku rutyniarskie: księża musieli wyjść co pół godziny i pomachać kropidłem. A tu nagle problem – zniknęli ludzie. Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia, można przejechać się po miasteczku i święcić z samochodu. Wierni się cieszą. Tyle że to już wymaga jakiejś fantazji duszpasterskiej.

ilustracja: Mieczysław Wasilewski
ilustracja: Mieczysław Wasilewski

Jakim społeczeństwem będziemy po tym wszystkim? Lepszym? Gorszym? Takim samym?

Takie wydarzenia u jednych wyzwalają heroizm i najpiękniejsze cechy, u innych oportunizm i cechy najgorsze. Statystycznie to się rozkłada na kształt dzwonu, krzywa Gaussa się kłania. Przy pandemii pytania egzystencjalne z mocą dotarły do naszych serc i do naszych mieszkań. Wiemy, że nie powinniśmy wychodzić na zewnątrz i to jest solidarność z innymi, poza tym obawiamy się o nasze zdrowie. Ale obok mieszka starsza osoba – czy ktoś o niej pamięta? Siedzi samotnie, w dużym stresie, bo jest w grupie ryzyka. Nie ma kontaktów, bo nie używa Zooma ani Skype’a. Warto do takiej osoby zadzwonić, poprosić sąsiadów, żeby też zadzwonili. Można zrobić jej zakupy i dorzucić ciepły liścik.

Od dawna mówiłem moim młodszym przyjaciołom, 20-latkom, że pewna epoka się kończy. I że wkrótce życie zada nam pytania, których długo nie było. O poświęcenie, sens życia, sens przyjaźni i śmierci.

Pamięta Ojciec swoje pierwsze pytania tego rodzaju?

Dla mnie to było jeszcze przed Solidarnością, w 1976 r., po strajkach w Ursusie i Radomiu. Poproszono mnie o zbiórkę dla represjonowanych, więc wiedziałem, że SB się do mnie dobierze, bo taka zbiórka to była „działalność antysocjalistyczna”, czyli pewnie wylecę ze studiów. To nie były abstrakcyjne pytania o solidarność, troskę o najsłabszych, ryzyko, tylko o konkret. Czy są sprawy, dla których warto wylecieć ze studiów albo nawet wylądować w więzieniu, czy nie? Większość ludzi mówiła, że nie, że trzeba żyć w tym, co jest, wkomponować się.

Mojemu pokoleniu Solidarność kojarzy się głównie ze zgrają skłóconych ze sobą teraz polityków. Trudno dzisiaj myśleć o nich jako o dawnych ideo­wcach.

Spokojnie, „syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku” – pisał Norwid. Upłynie trochę czasu i następne pokolenia nastolatków odkryją ten skarb. To był najpiękniejszy ruch społeczny w dziejach świata, ważniejszy niż ruch Mahatmy Gandhiego, Martina Luthera Kinga czy Nelsona Mandeli. Najpoważniejszy wkład Polaków w historię świata, choć na razie pozostaje zapomniany, a nawet sponiewierany. Dużo rozmawiam z młodymi ludźmi, także młodszymi od pana. Jest naturalną rzeczą, że każde pokolenie, które wchodzi w dorosłe życie, właśnie około dwudziestki, myśli, że żyje w wyjątkowych czasach. Nam też się tak wydawało: człowiek wylądował na Księżycu, konstruowano „mózgi elektronowe” (pierwsze komputery), mieliśmy „Orły Górskiego”. Całe życie toczę debaty z 20-latkami. One są podobne, tylko pokolenia się zmieniają. 20-latkowie często nie mają świadomości historycznej, dopiero muszą ją w sobie obudzić, więc im pomagam. Pytają o historię, o Solidarność, o rok 1989. Radzę im, żeby ćwiczyli empatię i analizowali historię jak film, nie znając zakończenia.

Chodzi przykładowo o to, że gdyby w 1984 r. ludzie wiedzieli, że za pięć lat runie komunizm, żyliby inaczej?

Jeśli dziś już wiemy, że Związek Radziecki runął bezkrwawo w 1989 r., to inaczej patrzymy na moment powstania III RP. Ale wtedy byliśmy otoczeni przez Czechosłowację, NRD i Związek Radziecki, które chciały w Polsce zbrojnie interweniować. Wschód i Zachód najeżone były rakietami z głowicami jądrowymi. Wydawało się, że jakiekolwiek naruszenie status quo spowoduje wojnę jądrową. Jeśli będzie ruchawka, to zostanie stłumiona – jak na Węgrzech czy w Czechosłowacji – przez sowieckie tanki. Jeśli będzie powstanie, to albo te tanki utopią cały kraj we krwi, albo wybuchnie wojna światowa, która będzie koszmarem. A jeśli te rozwiązania odpadają, to musimy żyć i umrzeć w tym, co jest. To znaczy musimy się wpasować w system.

Dlatego choć w latach 80. już mało kto wierzył w marksizm, to 3 mln Polaków należały do PZPR. Przemnóżmy to przez cztery czy pięć osób na gospodarstwo domowe, łącznie – masa ludzi. Podpisali symboliczny cyrograf, podporządkowali się reżimowi. Pytało mnie wtedy mnóstwo porządnych i fajnych osób: „Czemu się szarpiesz? To bez sensu, zabiorą paszport tobie i rodzinie, mogą cię wsadzić do więzienia, wywalić ojca z pracy”. W kółko to słyszałem i straszliwie mnie to rozbijało. Rozumiałem, ale robiłem swoje.

Dziś planujemy swoje życie, myś­ląc, że wiemy, co się zdarzy. A pandemia pokazuje, jak niewiele warte są takie plany. Za pięć lat będziemy już znali statystyki, będzie wiadomo, ile osób zmarło, kiedy wynaleziono szczepionkę, jak zmieniło się życie. Ale dzisiaj, zastanawiając się, czy zaraza wróci, czy się jeszcze rozszerzy, idziemy zupełnie w ciemno. I trzeba pielęgnować w sobie umiejętność odtworzenia tej sytuacji, kiedy nie znamy zakończenia filmu, tylko jesteśmy zanurzeni w jego akcji.

Czyli nie tylko matematyka i fizyka, ale również historia?

Kiedy wycinamy przeszłość, wycinamy też przyszłość, bo wtedy tylko bieżące staje się ważne. Dramatyzujemy, histeryzujemy przy niepowodzeniach i wpadamy w krótkotrwałe euforie z powodu sukcesów, po czym znowu lądujemy w nieuważnej teraźniejszości. To płytkie i powierzchowne przeżywanie życia. Historia uczy widzenia rzeczy w dłuższym horyzoncie, pomaga unikać błędów i uczy empatii, bo świat nie zaczął się i nie skończy na mnie. Będą następne pokolenia i ja coś mogę im przekazać.

Kiedy myślę o moich rodzicach i ich pokoleniu, to ściska mi się serce – jakie oni mieli straszne życie. Jasne, zazwyczaj mamy jakieś pretensje i żale do rodziców, pewnie niektóre słuszne. Ale gdy uświadamiam sobie, że tato i mama wychowywali się bez ojców, bo jeden i drugi w ramach ­Intelligenzaktion zginęli w obozie, całe dzieciństwo spędzili w grozie okupacji, młodość i studia w potwornym stalinizmie, a w PRL-u próbowali się wpasować i harowali, żeby naszą czwórkę wychować za słabe inteligenckie pensje, to niegodziwością byłoby stwierdzić, że kolejne pokolenia miały gorzej. Mówię to młodym, gdy mi opowiadają, jak mają beznadziejnie. Odkrywanie, że jest się tylko ogniwem w łańcuchu zdarzeń, pomaga głębiej i roztropniej przeżywać teraźniejszość.

Ale żeby utrudnić, powiem, że ta nasza rzeczywistość PRL-owska była też pod pewnymi względami prawdziwsza niż ta w 2020 r. przed pandemią.

Prawdziwsza?

Wtedy walczyło się o przetrwanie, zamiast tworzyć tę pianę dzisiejszego świata, „Pudelkowe” ploteczki i terabajty nieistotnych informacji. Pierwszy z brzegu przykład. Jestem kibicem od dzieciństwa. Dzisiaj większość informacji sportowych jest taka, że ktoś zamierza zrobić jakiś transfer, potem ten transfer okazuje się plotką, ale szykuje się inny transfer. To też plotka. I tak dzień w dzień.

Francuz Kingsley Coman dostał 50 tys. euro kary, bo przyjechał na trening swoim mclarenem. Jego klub, Bayern Monachium, wymierzył mu ją, bo ma umowę na wyłączność z Audi. Piłkarz zapłacił, powiedział, że mu bardzo przykro i odwiedzi fabrykę Audi, żeby rozdać autografy. To był news w środku pandemii.

I tak jesteśmy stale bombardowani tego typu informacjami. Może teraz będzie ich mniej? To byłby marny, bo marny, ale zysk z tej pandemii. Myślenie proekologiczne też nam się trochę wzmocni. Czy ja rzeczywiście muszę latać w każdy weekend gdzieś daleko? Może blisko również są ważne rzeczy, a dzięki temu nie zanieczyszczę środowiska. Dla mnie lot za grosze do Florencji czy Oksfordu to wielkie możliwości, o jakich marzyłem. Ale przecież na Dolnym Śląsku też są miejsca piękne, których nie widziałem. Nagle pandemia zadaje pytanie, co jest ­realne, a co tylko informacyjną pianą, rozpylonym w powietrzu aerozolem fake newsów. Może to jednak nie jest super, że masz na komputerze tysiące zdjęć, do których nigdy nie zaglądasz? Może spacer jest fajniejszy niż rzeźbienie sylwetki w siłowni i kupowanie kolejnych odżywek?

Może brakowało nam chwili namysłu? W swoich rekolekcjach online Ojciec wspomina, że to siedzenie w mieszkaniu może być tak naprawdę momentem wyruszenia w drogę – duchową.

Bo „jeśli szukasz prawd/nie wkraczaj na trakt/trakty wiodą ku/a prawda jest tu”. To Cummings, w pięknym tłumaczeniu Barańczaka, któremu zresztą zawdzięczam trochę te rekolekcje online. To Staszek w 1990 r. mnie przekonał, żebym kupił komputer i nauczył się jego obsługi. Miał rację. Ale dzisiaj elektronika wyprowadza nas w pole, zagłusza to, co duchowe. O, nowy SMS, o, coś na Face­booku, jakiś tweet. Cały czas produkujemy szum, który niekiedy ma jakąś wartość, ale w kwarantannie dostrzegamy, że to zaledwie 1/10 tego, co wcześniej uważaliśmy za ważne. Kiedy go wyciszymy, pozostaną podstawowe pytania. Gdzie jestem? Co robię? Kim jestem? Kim będę? Co nadaje mojemu życiu sens? Taki czas może być okresem wyruszenia w duchową podróż. Tylko trzeba wyciszyć szum, bo Bóg mówi do nas wyraźnie, ale szeptem.

Jak zatem nie zmarnować tych refleksji i zbudować coś nowego z tą trudną wiedzą, którą dał nam 2020 rok?

Greckie κρίσις (krisis) oznacza zmaganie, konieczność podjęcia decyzji. Świat, który był nam pozornie dobrze znany i oswojony, wraz z pandemią wkroczył w epokę takiego kryzysu. Pojawiają się nowe pytania, a i te stare domagają się nowych odpowiedzi i nowych decyzji. Możemy dokonać wyborów egoistycznych. Wtedy, jak przestrzegają psycholodzy, czeka nas fala rozwodów, popękanych relacji międzyludzkich, frustracji, a więc też wzrost liczby pacjentów w klinikach psychiatrycznych, uzależnień, nawet samobójstw. Ale okres pandemii może okazać się czasem duchowego wzrostu.

Czy to na pewno są warunki do wzrostu?

Najważniejsze rzeczy dokonują się w nas samych. Mamy pewną bazę danych, na niej pracują umysł, wola i emocje, które kształtują nasze decyzje. Kwarantanna poszerzyła tę bazę, wyzwoliła nienazwane dotąd emocje, wymusiła nowe decyzje. Możemy to zignorować i starać się jak najszybciej zapomnieć. Jednak świadomie doświadczając tego wszystkiego, możemy – lub wręcz powinniśmy – pogłębić sens naszego życia. Lepiej zrozumiemy wtedy siebie, innych ludzi i świat, który nas otacza.

Ale przecież działamy po omacku! Rzeczywistość zmienia się z dnia na dzień.

Zapewne nie zawsze dokonamy trafnych wyborów, nie zawsze podejmiemy optymalne decyzje, nawet nie zawsze opowiemy się po stronie prawdy i dobra. Lecz z tym też trzeba umieć się pogodzić w mądry sposób. Nie jesteśmy ideałami, ale krytyczna refleksja nad słabościami pozwala nam wyciągnąć wnioski, by mądrzej i bardziej twórczo zmierzyć się z rzeczywistością. Dzięki duchowej pracy możemy oczyścić nasze relacje z kurzu egoizmu, pogłębić zaufanie do bliskich. Nasze małżeństwo, relacje z dziećmi, rodzicami czy przyjaciółmi wkroczą wtedy w nową, piękniejszą fazę. Otworzą się nowe przestrzenie radości, dobra i piękna.

Skąd Ojciec bierze nadzieję? Czy nadzieja fizyka i nadzieja zakonnika czymś się różnią?

Camus trafnie napisał, że „człowiek jest zwierzęciem szukającym sensu”. Wiele nas łączy z naszymi zwierzęcymi braćmi i siostrami, ale tym, co nas odróżnia, jest głębokie pragnienie zrozumienia świata oraz siebie. Fizyka jest takim wielkim odkrywaniem sensu we wszechświecie. Zakonnik również poszukuje sensu, tylko w przestrzeni duchowej – tej, którą fizyka się nie zajmuje, ale która decyduje o naszym człowieczeństwie. Dlatego i jako fizyk, i jako teolog zajmuję się tym samym: poszukiwaniem prawdy, która nadaje sens mojemu życiu. Dlatego w brewiarzu modlimy się: „Panie, daj szukającym prawdy, aby ją znaleźli, a znalazłszy, nigdy nie przestawali jej szukać”. Taki proces jest źródłem nadziei, bo wciąż się uczysz czegoś nowego, powoli, ale stale coraz więcej rozumiesz, odkrywasz coraz głębsze pokłady znaczenia i sensu. Nie ma piękniejszej formy zapisywania sensu rzeczywistości niż używana w fizyce matematyka. A w sferze duchowej pozostają nam muzyka, modlitwa i poezja.

Barańczak?

Też. I jego metafizyczne tłumaczenia. Ale teraz myślę o Wierzyńskim:

Dla nas sens spoza sensu, zza śmierci i życia,
Oko znikąd niewidne, patrzące z ukrycia.

Wzrok, co biegnie na wylot, oświeca na przestrzał.
Profesorze zaświatów, daj coś nam obwieszczał.

Nauczycielu trudny, źródło tajemnicy,
Przeczucie daj nam wieczne w sumiennej źrenicy.

Widzenie śród ciemności, słowo, co się ziści,
Nutę, byśmy ci grali, ślepi organiści.

To jest taka moja modlitwa, nie tylko w czasie pandemii.

o. Maciej Zięba, zdjęcie: archiwum prywatne
o. Maciej Zięba, zdjęcie: archiwum prywatne

o. Maciej Zięba:

Dominikanin, przedstawiciel polskiego Kościoła w wydaniu nowoczesnym i otwartym. Z wykształcenia magister fizyki i doktor filozofii, był m.in. działaczem i doradcą Solidarności, dziennikarzem, dyrektorem wydawnictwa, prowincjałem zakonu dominikanów, członkiem Synodu Biskupów Europy. Napisał kilkanaście książek, współtworzył wiele programów telewizyjnych poświęconych wierze i religii.

Czytaj również:

Moja przyłbica Moja przyłbica
i
Rawpixel, Flickr (CC BY 4.0)
Przemyślenia

Moja przyłbica

Mateusz Kołczinger

Przyznam szczerze, to wszystko od początku trochę mi się podobało. Gdy tylko po raz pierwszy włożyłem maseczkę, zorientowałem się, że mogę robić miny, jakiekolwiek zechcę, i nikt nie uznaje mnie za niespełna rozumu.

Robiłem więc miny na lewo i prawo. Jeździłem pustymi autobusami na stojąco, bez trzymanki, w dzieciństwie to uwielbiałem, teraz mogłem to robić znowu, pędzić autobusem brawurowo jak Ben Hur i robić karkołomne miny.

Czytaj dalej