
Zdjęcia, które rozpaliły nas kilka dni temu. Te fotografie, dzięki którym wgapiamy się w ekrany monitorów, dzwoniąc żuchwą o blat biurka. Zdjęcia, które swoim surrealizmem biją na głowę najlepsze kiedykolwiek poczynione produkcje hollywoodzkie s.f. Zdjęcia, które przyspieszają bieg milionów serc na świecie, fanów Davida Bowiego przyprawiając o stany przedzawałowe z ekstazy. Wiecie, o których zdjęciach mówię. Już właściwie zdobyły tytuł „Fotografii roku”, jeśli nie dekady, mimo że nie wygrają żadnego konursu. Ciekawe w sumie, czy ktoś kiedyś włączy je w jakąś pisaną za 100 lat „historię fotografii światowej”. Szczerze wątpię. Przecież nie zrobił ich człowiek.
Chociaż ktoś to zdjęcie wymyślił. Samochód, manekin za kierownicą, w tle Ziemia. Różne kąty i układy. Koniecznie czerwony kolor. Czy to sam Elon Musk jest autorem tego ujęcia? Jego koncepcja, jego samochód, jego rakieta. A może ktoś, kto precyzyjnie wyliczał rozstawienie kamer? Albo ktoś, kto przy tych kamerach czuwał w tym kluczowym momencie? Tu wprowadzono w życie cały pomysł, mamy do czynienia z fotografią wykreowaną. A właściwie ze stop-klatką (bo to kamery). Status: to skomplikowane. Kto nacisnął spust migawki? Kto zatrzymał film na tym ujęciu? Byłby autorem zdjęcia. Byłoby prościej.
Z fotografią w kosmosie jest generalnie trudniej. To, co myślimy, mówiąc „aparat fotograficzny” – przestało się sprawdzać tam w górze jakoś od pierwszego amerykańskiego EVA (Extra-vehicular activity), spaceru kosmicznego 3 czerwca 1965 r. Trudno operować zwykłym aparatem w przestrzeni kosmicznej czy na powierzchni Księżyca. Ale to ciągle tradycyjne aparaty obudowane w specjalny sposób, przytwierdzane do drążków zabierane były w podróż. Potem oczywiście weszły cyfry, kamery, streamingi.
Od lat oglądamy odległe planety i galaktyki na zdjęciach HD, w kolorze. Te najbardziej zdumiewające i największe wykonuje teleskop Hubble’a. Pierwsze zdjęcie, jakie „wykonał” prawie 28 lat temu, wygląda podobnie do takiego, które sam możesz obecnie zrobić, celując telefonem w nocne niebo i latarnię, gdy pada śnieg. Słowem, niewiele było widać. Ale dziś rekord największego zdjęcia należy do NASA i ESA, kompilacja przeszło 7 tys. ekspozycji z 411 „wskazań” wykonana w 2015 r. To, technicznie rzecz ujmując, gigantyczny kolaż przedstawiający Andromedę. Autor: cała grupa naukowców z grupy PHAT (Panchromatic Hubble Andromeda Treasury) wykonujących „wskazania”, obserwacje i zdjęcia, które następnie montują i filtrują, by finał przypominał to, co nazwalibyśmy zdjęciem. Sytuacja z autorem i aparatem jest tutaj nadzwyczaj skomplikowana.
To chyba więcej niż operator drona. Stojąc na ziemi, patrząc w ekran, jest podgląd live view, można klikać. Po doświadczeniach z NASA, ESA, Space X itp. pojęcie fotografii chyba trzeba zredefiniować. Autor jest już pojęciem abstrakcyjnym. Bo tu nikt nie trzyma aparatu ani nie naciska spustu migawki. Aparat – jako narzędzie do pozyskiwania obrazu – to też już dość archaiczna wizja. Robienie zdjęć to funkcja dodatkowa, poboczna. Wreszcie to zdjęcie, czy to jeszcze jest fotografia?
Odpowiedź wydaje się oczywista, gdy patrzymy w książkę This Is Mars wydawnictwa Aperture. Autorem fotografii jest… maszyna – konkretniej satelita MRO (Mars Reconnaissance Orbiter) – która mapuje w bardzo precyzyjnych ujęciach powierzchnię Czerwonej Planety. Gdy przewracamy strony, nie mamy wątpliwości, że to fotografie. Są zdumiewające, wciągające, zapierają dech. Wydawca wprost zasugerował ich miejsce wśród gatunków fotografii: pomiędzy nauką a sztuką. Cała zasługa za wyjęcie zdjęć poza kontekst dokumentacyjno-naukowy przypada fotoedytorom publikacji, którymi są Xavier Barral i Sébastien Girard. Wybór i układ, poprowadzenie narracji między, wydawałoby się nudnymi i zwykłymi, widokami sprawił, że to jedna z lepszych książek fotograficznych ostatnich lat.
Zdjęcia z NASA i ESA są dostępne online, można z nich korzystać do woli. Badacze i naukowcy mają materiał do działań. Ale mają go też i przedszkolaki, o ile tylko ich opiekunowie będą na tyle kreatywni, by wykorzystać takie (niewyczerpane) źródło. Można przeglądać, pobierać, zestawiać, kompilować. Przeważająca większość z nich znajduje się w domenie publicznej. O autora nie musimy się martwić. Możemy, jako widzowie i odbiorcy, sami tworzyć z nich własne wizje.
Wróćmy do zdjęć „czerwonego auta dla Czerwonej Planety”. Zostawmy temat autora, aparatu. Po prostu się pogapmy na nie. W końcu czy nie po to jest fotografia?