Łukasz Chmielewski: Tylko spokojnie to twój debiutancki album, który jest przejmującą historią gdańskiego nauczyciela chorego na raka. Opowieść oparłeś na autentycznej biografii znajomego. Nie bałeś się ciężaru gatunkowego tematu?
Bartek Głaza: Czułem, że ta historia jest ważna, że chcę ją opowiedzieć. Do pewnego stopnia niósł mnie temat. Maturę pisałem z genialnego komiksu Frederika Petersa Niebieskie pigułki – to biograficzna opowieść o związku z kobietą chorą na HIV. To właśnie ten album dał mi siłę i odwagę, żeby zrobić mój własny komiks. Dał mi też pojęcie, jak można opowiadać o chorobie. Do dziś Niebieskie pigułki są jednocześnie moją busolą i poprzeczką.
Kiedy poznałem Marka, bohatera mojego komiksu, według lekarzy był zdrowy, jego nowotwór płuc został wyleczony. Szybko doszło jednak do nawrotu choroby, a potem sprawy potoczyły się jeszcze szybciej. Nie chcieliśmy jednak mówić o śmierci. Nie interesowało nas zakończenie – ani pogrzeb, ani ozdrowienie. Nie chciałem zamkniętej formy z jednoznacznym finałem. Chciałem komiksu, który pokaże, jak to jest wiedzieć, że ma się termin przydatności i trzeba z tym żyć. W tym sensie to uniwersalna historia, ponieważ każdy z nas z pewnością choć raz zastanowił się nad tym, że też kiedyś umrze. Nawet jak nie ma kontaktu ze śmiercią, bo jest młody i zdrowy, a nikt w jego otoczeniu nie umarł ostatnio. A osoby chore, które mają właśnie takie daty przydatności do (u)życia, muszą nie tylko zmagać się z chorobą, ale również ze świadomością, że koniec jest bliski.
Co jest najtrudniejsze w dziele o śmiertelnej chorobie?
Śmiertelna choroba jest o tyle trudna, że opowiadając o niej bardzo łatwo popaść w banał czy patos. To przecież ograny temat, ale też z tego powodu wymagający. Jak opowiedzieć to na nowo, świeżo? Mnie z pomocą przyszło to, że Marek fascynował się muzyką, zbierał winyle i płyty CD. Całe jego mieszkanie wyglądało jak w komiksie – od podłogi do sufitu półki z płytami. Zdecydowałem, że spojrzymy na chorobę przez pryzmat muzyki. Co najważniejsze, idealnie oddaje to ducha rodziny. I faktycznie pozwoliło to inaczej zobaczyć chorobę i śmierć.
Świat osoby chorej na raka wali się – wali się jednak tylko świat wewnętrzny, a cała reszta nie zmienia się. Dalej musisz stać w korkach, płacić rachunki. Twoja tragedia pozostaje twoją. Świat się nie zatrzymuje. To interesująca artystycznie perspektywa. Dlatego chciałem pokazać studium zmian po diagnozie onkologicznej, zmian emocjonalnych, społecznych i psychologicznych, bez medycznych szczegółów. Naturalistyczne, czy wręcz brutalistyczne podejście pokazujące zmiany w ciele, epatowanie rozkładem, jakiego dokonuje choroba, mnie nie interesowało. Komiks miał ruszyć czytelnika od strony emocjonalnej, a nie estetycznej czy medycznej.
Temat znalazł ciebie, czy to ty go szukałeś?
Znałem córki Ani i Marka. Od nich dowiedziałem się, że Ania chciała, żeby ktoś zilustrował jej przemyślenia o służbie zdrowia, reakcji przyjaciół i rodziny na chorobę jej męża. Nie jestem jednak ilustratorem, a komiks jest mi bliższy stylistycznie. Nie chciałem robić dokumentu relacjonującego chorobę dzień pod dniu, nie chciałem medycznego diariusza konkretnego przypadku. Temat, jakim jest śmiertelna choroba, jest uniwersalny i tak chcieliśmy go potraktować. Założeniem było stworzenie komiksu, który będzie ciekawy nie tylko dla chorych na raka.
Na ile Tylko spokojnie jest komiksem kreacyjnym, a na ile reportażowym?
Zupełnie nie interesuje mnie bycie kamerą przemysłową. W pełni realistyczne dokumentowanie nie ma dla mnie sensu. To nie jest rola sztuki. Dużo silniejsze jest dopowiadanie, zamykanie treści w symbolach, korzystanie ze środków narracyjnych czy stylistycznych, żeby wzbogacić treść. Jest jeden warunek. Trzeba trzymać się wiarygodności, bo ona jest święta. Fabuła nie musi się zgadać z faktami w stu procentach. Musi oddawać prawdę przez duże P, a nie to, czy pacjent dostał osiem, czy dziewięć chemii. Właśnie w tym duchu zacząłem rozmawiać z Markiem i Anią.
Marek mówił, że jego pierwszym i dominującym odczuciem był zwierzęcy lęk. Kiedy wrócił od lekarza, który mu postawił diagnozę, nikogo nie było w domu. Został sam i włączyły mu się zwierzęce odruchy, panikował, chciał uciekać. Z początku nie miał żadnych obaw o rodzinę, o własną przeszłość. Nie rozmyślał, nie kalkulował. Ogarnął go wyłącznie strach, nic więcej. Pokazałem to przemianą w zwierzę. Takie obrazowanie ma większy ładunek emocjonalny. Dodatkowo jest to niejako zaprzeczeniem wypadania włosów przy chemioterapii. Powstaje ciekawy kontrast. Podczas spotkań autorskich rozmawiałem z wieloma ludźmi i okazywało się, że w zasadzie każdy odczytywał to na własny sposób: jako wyobcowanie ze społeczeństwa, jako zwierzęcy lek albo po prostu „też tak miałem po diagnozie”. Instynktownie dobrany symbol zadział u wszystkich, chorych i zdrowych.
Kiedy zdecydowałeś, że to będzie twoja opowieść a nie jego?
Zawsze przy tego typu kooperacjach trudno powiedzie, co jest czyje. Ani mnie, ani Ani i Markowi nie zależało, żeby to był dokument, którym są wyłącznie konkretne sytuacje i pełny weryzm. Miałem wolną rękę w wyborze wydarzeń, posunąłem się nawet do tego, że zmniejszyłem liczbę ich dzieci, a komiksowego przyjaciela złożyłem z dwóch faktycznych. Faktograficznie też są skróty. Punktem wyjścia zawsze były jednak ich doświadczenia i uczucia. Mimo moich zabiegów Ania i Marek rozpoznawali się w historii, gdy przeczytali gotowy rozdział.
Nie będę ukrywał, że od początku zależało mi, żeby mieć dużo do powiedzenia w tej historii. Powodów jest kilka. Ania nie czyta komiksów, więc nie mogła mi mówić, co mam robić. Przede wszystkim jednak przy tak osobistych historiach potrzebny jest dystans. Ja nie mam skrupułów, żeby powiedzieć, że rozumiem, że to było ważne dla nich, ale czytelnika nie zainteresuje. Byłem sitem. Bo ważna jest opowieść, a nie same fakty.
Jakie są granice przy opisywaniu czyjejś prywatności i intymności – twój komiks nie jest przecież autobiografią, w której sam decydujesz, co chcesz mówić o sobie?
Było kilka rzeczy, o których Ania nie chciała mówić, inne znów były dla niej konieczne. Uszanowaliśmy to. Ja z kolei podszedłem do pracy nad komiksem jak do zadania, które należy wykonać jak najlepiej. Dlatego drążyłem. Dopytywałem, na przykład jak Marek wyobrażał sobie raka? Podczas takich rozmów przypadkowo okazało się, że jego ojciec też zmarł na raka. Oczywiście prywatnie też przeżywałem ich tragedię, ale z nimi spotykałem się zadaniowo. Swoje emocje od razu wylewałem na komiks i dzięki temu nic się we mnie nie odkładało. W tym sensie tworzenie albumu było dla mnie w pewnym zakresie jak katharsis. Dla Ani pewnie też.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że to, jak pokażę Marka i jego rodzinę w komiksie, może mieć wpływ na ich realne losy. Stąd też wspomniane zabiegi narracyjne, które zakrzywiają weryzm, stąd też w albumie Marek i Ania nie wyglądają fizycznie jak oni, nie ma żadnych oskarżeń, nazwisk. Bardziej niż naruszenia ich prywatności obawiałem się, że czytelnika nie poruszy ta historii. Bałem się banału.
Skupiasz się na chorym, ale to nie jest tylko jego perspektywa – pokazujesz także reakcje rodziny i znajomych – jaki jest cel takich zabiegów?
Tak naprawdę tylko rodzinę obchodzi to, że ktoś umiera na raka. W Polsce dopiero uczymy się mówić o pewnych rzeczach. Marek był zasadniczy, wręcz można o nim powiedzieć: choleryk. Po diagnozie zmienił się, chciał się przytulać, ale lekarz powiedział mu, że to przejdzie i będzie znów kłócić się z rodziną. Zależało mi właśnie na rozmawianiu o takich kwestiach. W sytuacjach dramatycznych są łzy, ale jest też śmiech, są gniew i złość, jest zaskoczenie, że ktoś okazuje się przyjacielem, a ktoś nie… Znajomi chorego nie wiedzą czy pytać o raka, jak o nim rozmawiać. Na takie kwestie bardzo zwracała mi uwagę Ania. Zupełnie nie chodziło nam jednak o szokowanie, a o otworzenie okna. Chcieliśmy pokazać od środka, jak wygląda rodzina, w której ktoś usłyszy diagnozę. Komiks nie jest ekshibicjonistyczny, niczym nie epatuje. Jego celem jest emocjonalna prawda.
Henryk (Bartek Głaza):
Rysuje, ale tylko po południu. Zawodowo związany z animacją. Mieszka z rodziną nad morzem, niedaleko lasu.