Ukąsiłem kromkę chleba dobrze posmarowanego masłem, gdy ozwał się dzwonek. Odłożyłem chleb, łyknąłem kawy i poszedłem do drzwi. W drodze machinalnie zerknąłem na zegarek: było pół do dziewiątej.
Otworzyłem i znalazłem się oko w oko z moim przyjacielem Parkerem, porucznikiem policji.
— Wejdź — powiedziałem. — Chcesz kawy?
— Nie teraz — odrzekł. Wiesz, żołądek…
— Whisky?
— Nie, dziękuję.
— Sody oczyszczonej?
— Nic.
Wszedł za mną do kuchni i usiadł.
— Znasz niejaką Dalilę Christenberry? — spytał.
— Owszem.
— Nie żyje.
Żegnaj kolacjo! Odjęło mi apetyt.
— Co powiedziałeś?
— To co słyszałeś, Pete. Dalila Christenberry nie żyje.
— Przyszedłeś, żeby mnie o tym zawiadomić?
— Tak. Pokojówka znalazła o siódmej Dalilę leżącą w szlafroku na podłodze przed łóżkiem, z głową roztrzaskaną i twarzą rozbitą na miazgę. Pokojówka zemdlała, potem ocknęła się i zadzwoniła na policję.
— A cóż ja mam z tym wspólnego?
— Znaleziono w torebce nieboszczki karteczkę z twoim nazwiskiem i numerem telefonu.
— No więc?
— Były też kieliszki z odciskami palców. Na jednym z nich były twoje.
— Wytłumaczę ci… — powiadam.
— Poczekaj. Lekarz stwierdził, że zamordowano ją między 4 a 5 po południu. Podało się twój rysopis windziarzowi, który pamięta cię. Jechałeś windą o pół do piątej do mieszkania Dalili. Jesteś ugotowany, co cieszy mnie w równie małym stopniu jak i ciebie.
— Nie żartuj — mówię, próbując się uśmiechnąć. — Nie sądzisz przecież, że ją zabiłem?
— Jest jeszcze pamiętnik. W pamiętniku nic tylko Pete i Pete. Czarujący, zakochany, a potem łobuz i niewdzięcznik, łasy tylko na pieniądze. Tak przez 8 miesięcy, dzień po dniu. W rezultacie, proponuję, żebyś wziął palto i kapelusz i poszedł rozmówić się z prokuratorem.
— Zaraz… niech ci wyjaśnię…
Parker przygląda mi się uważnie.
— No cóż, mamy jeszcze minutkę czasu, wyjaśniaj. Po pierwsze, czy byłeś u niej w mieszkaniu między czwartą a piątą? Tak czy nie?
— Tak.
— W jakim celu?
— Zostałem zaproszony.
— Przez kogo?
— Przez Dalilę Christenberry.
— Poszedłeś tam prosto z biura?
—Nie, z baru Peadock.
— Co tam robiłeś?
— Piłem mleko.
— Mleko! — mówi Parker smutno. — Proszę, ubieraj się.
— Jeszcze sekundę — powiadam. — Opowiem ci wszystko…
Zaczynam:
— Dziś rano o dziewiątej zadzwoniła do mnie do biura Dalila Christenberry, możesz sprawdzić w centrali.
— Czego chciała?
— Nigdy w życiu przedtem o niej nie słyszałem. Polecono jej mnie, jak twierdziła. Chciała się ze mną spotkać, ale nie u mnie w biurze. Na mieście.
— To jest praktykowane?
— Bardzo często. Ludzie na ogół nie lubią by wiedziano, że korzystają z usług prywatnego detektywa. Miałem udać się do baru Peadock. Ona miała siedzieć przy kontuarze, nad szklanką mleka. Ja także miałem zamówić mleko. Rozumiesz, znak rozpoznawczy. Miała wyjść i udać się do domu, ja za nią. Podała mi numer swego mieszkania, miałem tam wejść w 5 minut po niej.
— I tak się stało? — pyta Parker.
— Jak najdokładniej. Przyjęła mnie w saloniku i powiedziała, że tymczasem coś się zmieniło i że nie potrzebuje już mojej pomocy. Wypiliśmy po kieliszku, zapłaciła mi za fatygę i pożegnała. Koniec, kropka.
— Ubieraj się, Pete.
— Dlaczego?
— Dlatego, że windziarz przysięga, iż Dalila nie wychodziła dziś z domu.
To mnie dobiło. Jeszcze chwila, a wsiąknę na 20 lat więzienia. Za wypicie szklanki mleka!
— Posłuchaj, bracie — błagam Parkera. — Przecież nie pali się, mogłeś nie zastać mnie w domu, prawda? Tymczasem spróbujemy tu i ówdzie pomacać.
W samochodzie Parker opowiada mi resztę. Piękna Dalila była wdową od 4 lat. Mąż zostawił jej duży majątek. Nie miała rodziny, poza bratem, niejakim Tymoteuszem Cole.
— Który po niej dziedziczy — zaznaczam inteligentnie.
— Próżne nadzieje. Tymoteusz Cole, buchalter, nie ruszał się dzisiaj z biura przez całe popołudnie. Poświadcza to trzydzieści dziewięć osób, wystarczy? — mówi Parker.
Bar Peadock błyszczy od neonów. Kiwam na barmana.
— Dwie whisky — zamawiam. — Proszę, proszę! — mówi barman z dowcipnym uśmiechem. — Myślałem, że trzyma się pan mleka.
— Niech mu pan opowie — mówię, wskazując barmanowi Parkera.
— Pański przyjaciel pija mleko o czwartej po południu — zwraca się wesoło barman do Parkera.
— Nie tylko ja — powiadam. — Miał pan dziś dwoje amatorów mleka.
— O, kogóż jeszcze? — dziwi się barman.
— No, tę panią w beżowym. Pamięta pan? Ładna, wysoka blondynka.
— Nie pamiętam — mówi barman.
— Siedziała tu przy kontuarze. W tym czasie co ja. W kapelusiku z fioletową woalką.
— Wie pan, tyle babek się tu kręci…
— Niechże pan jednak sobie przypomni, to ważne — mówię.
— Przykro mi, ale nie pamiętam, doprawdy — oświadcza barman dość stanowczo.
W dziesięć minut później jesteśmy pod mieszkaniem pana Cole. Otwiera nam wątły typ koło czterdziestki. Tymoteusz Cole we własnej osobie. Na hasło „policja” reaguje grymasem, ale prowadzi nas potulnie do saloniku.
— Policja już tu była — powiada.
— Mamy jeszcze kilka pytań — zaczyna Parker, ale przerywa, bo z głębi mieszkania odzywa się kobiecy głos:
— Czy to przyszedł szofer po walizki?
Parker patrzy pytająco na pana Cole.
— To moja żona — tłumaczy pan Cole.
W tym momencie kobieta, która pytała o szofera, wchodzi do saloniku. Patrzę na nią z osłupieniem. Mam przed sobą Dalilę Christenberry.
Jej oczy zaokrąglają się, twarz się wydłuża, ale to wszystko.
— Dobry wieczór pani — mówię.
— Dobry wieczór — odpowiada.
— Panowie pozwolą, moja żona… — prezentuje niezgrabnie pan Cole.
— Czy pan jest szoferem? — pyta pani Cole.
— Mleczarzem! — odpowiadam.
— Jesteśmy z policji — mówi Parker. — O ile dobrze zrozumiałem, wybierają się państwo w podróż?
— Tak, policja wie o tym i nie ma zastrzeżeń — oświadcza pan Cole.
— W porządku. Chciałem tylko spytać, dokąd mianowicie wybierają się państwo? — pyta Parker.
— Na Florydę.
— Szczęśliwej drogi — mówię i daję znak Parkerowi, by skrócił pożegnania.
W bardze informują nas, że barman poszedł już do domu. Dostajemy adres. Parker prowadzi samochód jak szatan, ignorując czerwone światła. Jest tak pochłonięty jazdą, że nie zadaje żadnych pytań. Pewnie dlatego też nie zauważa, że wyjmuję ze schowka na rękawiczki rewolwer. Mój własny rewolwer, który Parker zabrał z mojego mieszkania, gdy wychodziliśmy.
Przybywamy na miejsce. Parker zostaje przed bramą, ja wchodzę do środka. Mieszkanie barmana jest na parterze. Przyciskam palec do guzika przy drzwiach i nie odejmuję. Trwa to dłuższą chwilę, w końcu drzwi się uchylają. Stoi za nimi barman.
Przykładam mu lufę w okolicę żołądka, zanim jeszcze zdążył mnie rozpoznać. Popycham go w głąb mieszkania, do pokoju od frontu.
— Co się dzieje, czego pan chce ode mnie? — protestuje barman.
— Jak się nazywasz? — pytam.
Barman milczy.
— Wiesz, że nie mam nic do stracenia, prawda? — powiadam. — A zapewniam cię, że ten rewolwer jest nabity.
— Peter Yupt — bełkocze barman.
Nie spuszczając go z celu, cofam się do okna i daję znak Parkerowi, który spaceruje przed bramą po chodniku, jak młody mąż po korytarzu kliniki położniczej. Po chwili Parker zjawia się w pokoju.
— On się nazywa Peter Yupt — mówię do Parkera, który kwituje to pomrukiem. Wracam do barmana.
— Posłuchaj — mówię. — Afera się wydała. Radzę ci wszystko wyśpiewać. Twoja wspólniczka jeszcze nie otworzyła buzi. Jeśli złożysz zeznania, możesz się z tego wyciągnąć.
Parker ma niepewną minę, ale oko barmana rozjaśnia się.
— Mówcie wy — proponuje.
Mam pewną technikę w tym rzemiośle. Naprzód zastraszyć typa, potem dać mu nadzieję. Potem przedstawić mu swoją wersję. Jeśli to ma ręce i nogi, typ puszcza farbę, staje się tak gadatliwy, że nie można go zatrzymać.
Trzeba tylko wiedzieć, co powiedzieć.
— Dobrze — powiadam. — Miałeś cichy romans z Dalilą. Cichy, gdyż musiała dbać o opinię. Była ładowana, ty lubisz pieniądze. Żądałeś coraz większych sum. Zbuntowała się. Cześć pieśni. W międzyczasie przedstawiła cię szwagierce, pani Cole, żywiołowej blondynce obarczonej mężem-niedołęgą. Pani Cole i Peter Yupt przypadli sobie do serca.
Barman słucha z zajęciem. Daję mu papierosa, sam też zapalam.
— Któremuś z was dwojga przyszła świetlana myśl do głowy — ciągnę. — Zlikwiduje się Dalilę, pan Cole odziedziczy forsę, potem zlikwiduje się pana Cole, na przykład w trakcie podróży do Meksyku albo gdzie indziej.
Kątem oka obserwuję Parkera i widzę, że twarz mu się rozpogadza.
— Tylko że musiało to być zrobione bez pudła, z gwarancją bezpieczeństwa — mówię. — W tym celu wyszukaliście kozła ofiarnego i wykombinowaliście mistrzowski scenariusz.
— Szatański! — dorzuca Parker, który zaczął kapować.
— Dalila pisała pamiętnik, w którym jej luby występował jako Pete, bez nazwiska. Wiedząc o tym, wyszukaliście w książce telefonicznej detektywa prywatnego tego imienia, cóż prostszego? Pani Cole zadzwoniła do mnie, podając się za szwagierkę i naznaczyła mi spotkanie w barze, nad szklanką mleka. W ten sposób barman mógł się dowiedzieć, jak wyglądam, a jednocześnie mógł potem zaprzeczyć mojemu twierdzeniu, iż miałem tam randkę. Następnie już nic trudnego. Pani Cole idzie do mieszkania szwagierki, zabija ją w jej sypialni, przyjmuje mnie w saloniku i odprawia: zrobiłem swoje, resztę miała załatwić policja.
Barman kręcił się jak uczeń, który gwałtownie chce wyjść z klasy.
— Było tak? — wrzasnąłem.
— Tak było — wyszemrał. — Ale to ona wszystko obmyśliła, przysięgam. Zabiła Dalilę młotkiem.
W dwie godziny potem, gdy pani Cole była już pod kluczem, a Parker zdążył udzielić prasie kilku wywiadów, spotkałem się z nim w knajpie, czynnej przez całą noc.
— To pani Cole wsunęła kartkę z twoim nazwiskiem i telefonem do torebki Dalili, wychodząc już po fakcie z jej mieszkania — powiedział Parker. — Przyznała się do wszystkiego. Co zamawiasz? Pewnie mleko?
— Zmiłuj się! — jęknąłem i wymownie mrugnąłem do kelnera. Jak się po chwili okazało, zrozumiał ten znak prawidłowo.
Tekst pochodzi z numeru 826/1961 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.