Do ostatniego słowa Do ostatniego słowa
Przemyślenia

Do ostatniego słowa

Paulina Wilk
Czyta się 3 minuty

Ursula Le Guin stworzyła w literaturze całe wszechświaty, złożone kultury i wyobrażone społeczności. Przed śmiercią pisała jednak krótko i tylko o tym, co jest.

Jako pisarka, wbrew sobie zakwalifikowana do nurtu science fiction, z wielkim oddaniem zajmowała się alternatywami ziemskiej rzeczywistości, znacznie rzadziej – przyszłością. Może dlatego wszystko, co w trakcie jej długiego, niemal 90-letniego życia ludzie nazywali nowymi technologiami, mało ją pociągało. Ona miała własną machinę do przekraczania czasu i przestrzeni, była nią twórcza wyobraźnia. Dopiero na krótko przed śmiercią autorka skorzystała z Internetu, by dzielić się z czytelnikami tym, co myśli – na bieżąco, póki czas. Podpatrywała Joségo Saramago, jednego ze swych ulubionych autorów, i zaciekawiły ją jego blogowe wpisy. Sama więc spróbowała. Publikowała je na oficjalnej stronie – były mieszanką obserwacji współczesności, domowych przygód jej kota Parda, rozważań filozoficznych. Najmniej było wspomnień – czas przeszły jej nie ciekawił. Teraz poznajemy wybór tych tekstów w zbiorze Nie ma czasu. Myśli o tym, co ważne.

Starzejąca się i słabnąca Le Guin nie mogła się rozpisywać. Powieść, jak mówiła kwartalnikowi „Przekrój” w jednym ze swoich ostatnich wywiadów, pochłania całe życie, zabiera wszystko i nigdy nie wiadomo, ile potrwa praca nad nią. Takiego luksusu już nie miała i od opublikowanej w 2008 r. Lavinii decydowała się już tylko na krótsze formy: wiersze, listy, recenzje, eseje, opowiadania i notatki na blogu.

Naśladowała w tym wielkich mistrzów malarskich – tych, którzy z wiekiem przestawali cyzelować detale, ufali grubszym i rzadszym pociągnięciom pędzla. Odkrywali, że i dzięki nim można osiągnąć prawdę.

Późne teksty Le Guin są właśnie takie: pełne mocnych zdań, myśli klarownych i pewnych, wcześniej solidnie ugruntowanych. Teksty są przejrzyste – zostają jako ślad świetnej formy umysłowej autorki, a także jako znaki nieulotności.

Wbrew skojarzeniom z blogowaniem jako formą gorącą i krótkotrwałą dostajemy literaturę codzienną – wersy pełne równowagi i nasycone znaczeniami, żadnych zbytków i właściwie też żadnych śladów wahania. Są pisarze, którzy myślą, pisząc. Le Guin myślała wcześniej. Zdania były materializacją jej przekonań, aktem twórczym przypominającym rzeźbienie. Jej pisarstwo jest solidne, zostaje w czytającym i daje pewność, że będzie można do niego wrócić bez względu na czasy i okoliczności.

Le Guin nie ma jednak w sobie nic z pomnikowości, przeciwnie – jest w tym zbiorze witalna, zaskakująca. Zachowała odrębność, nietuzinkowość swojej relacji ze światem. Nie sposób zgadnąć, dokąd zaprowadzą jej rozważania. Ani te o sztuce jedzenia jajka na miękko, ani te o wypełnianiu formularza dla absolwentów Harvardu. Z pierwszych wyszedł esej o umiłowaniu życia, z drugich – wspaniały manifest aktywności i poszanowania czasu wypowiedziany w imieniu tych, dla których każdy poranek i zmrok są już bezcenne, do ostatniej sekundy wpisane w nienasycenie byciem. Pisarka – nagrodzona każdym znaczącym wyróżnieniem, jakim dysponowały amerykańskie gremia – zachowała ciekawość życia, ten rodzaj świeżości w jego odkrywaniu i doznawaniu, jaki zwykle przypisujemy młodym. Miała głód, ochotę. Uwielbiała czytać – sobie i niedowidzącemu mężowi. W esejach blogowych zostawiła ślady ostatnich lektur, a czytała naraz Homera i najnowsze powieści science fiction, które ostro recenzowała, „New Yorkera” i lokalną prasę oregońską. Zachwycał ją Pard – młody kot, którego perypetie opisywała z zacięciem antropolożki studiującej przedstawiciela innego gatunku. Patrzyła na niego z miłością i uznaniem dla odrębności. Jednego dnia cieszyła się spektaklem operowym, innego – rozmyślała o tym, dlaczego przestaliśmy marzyć o utopii. Świat ją obchodził, pociągał.

W sprawie starości była szczera. Pisała, że nie jest taka, jaką sobie wymyślimy, tylko taka, jaka się nam przydarzy. Że nie mamy tylu lat, na ile się czujemy, tylko tyle, ile mamy naprawdę. I że slogan „starość nie jest dla mięczaków” to idiotyzm, bo „starość jest dla wszystkich, którzy do niej dotrą”. Także dla słabych, chorych, niekompetentnych i zależnych. Uważała, że starość jest trudna, źle zaprojektowana i potrzebuje własnego, nowego języka. To – zdaniem Le Guin – ważne zadanie dla literatów przyszłości. Zrobić w książkach miejsce ludziom starym i takim bohaterom dać głos, tak jak ona zrobiła miejsce kobietom i żeńskim postaciom w książkach s.f. Literatura to wszechświat – nieustannie się poszerza i nie znosi bezruchu. Ursula Le Guin była jego drżącą, świetlistą cząstką aż do ostatniego słowa.
 

Czytaj również:

Pierwszy jogin Ameryki Pierwszy jogin Ameryki
i
Jogananda podczas praktyki z uczniami w Encinitas Hermitage, lata 50., Kalifornia. Zdjęcie: Wikimedia Commons (domena publiczna)
Złap oddech

Pierwszy jogin Ameryki

Paulina Wilk

Dzisiaj jogę można praktykować niemal na całym świecie. Ale 100 lat temu myśl o zestrajaniu ciała z energią kosmosu była dla ludzi Zachodu pionierska. Opowieść o pierwszym swamim, który rozkochał Amerykę w jodze.

„City of Sparta” był pierwszym statkiem, jaki po pierwszej wojnie światowej przepłynął z Bombaju do Bostonu. Wyruszył latem 1920 r., na pokładzie wiózł jutę, herbatę i 61 pasażerów. Brytyjskich studentów, misjonarzy, biznes­menów, turystów, dwoje Ormian uratowanych z rzezi w Turcji oraz jedenaścioro Hindusów. Był wśród nich długowłosy mężczyzna w tradycyjnym stroju koloru ochry, którego nazwisko – Mukunda Lal Ghosh – zapisano w rejestrze pasażerów wraz z nieprawidłową datą urodzenia. Miał wówczas 27, a nie – jak wklepał na maszynie urzędnik – 25 lat. W rubryce zawód widniało oryginalne określenie – „bramin zarządzający” (choć pochodził z kszatrijów, kasty rycerskiej), a obok dopisek ręczny: „profesor”. Dodano również kategorię „anglojęzyczny poddany królowej brytyjskiej”. Narodowość „Bengalczyk” została wykreś­lona i poprawiona na „Wsch. Hindus”. W dodatkowych informacjach zapisano: „Nie liberalny, chyba że w kwestiach religii”.

Czytaj dalej