W południowym zakątku Peru dziewicze lasy Amazonii zmieniają się w toksyczną pustynię. Tysiące poszukiwaczy wydobywają tam złoto gołymi rękami.
Na brzegu jeziora, przy ścianie kilkusetletnich drzew, powoli zbiera się mgła. Do zmroku ponad godzina, ale coś się zmienia. Na wodzie poruszenie. Rodzina nutrii olbrzymich poluje na piranie. Śpieszą się. Płyną razem, parskają, w zębach ściskają bladożółte ryby. Wyskakują na powalone drzewa i tam jedzą. Chrupią i mlaskają. A potem bawią się na płyciźnie – piszczą, podgryzają się i tulą w przedwieczornej czułości.
Na drugim brzegu koronami jaskrawozielonych drzew buja niewidoczna siła. Dwa zaprzyjaźnione stada – większych, brązowych kapucynek i ich maleńkich, żółtawych kuzynów – idą na miejsce snu, dojadając kolację. Łącznie około 200 małp. Która zdąży, chwyta owoce palm i ociekające białym sokiem figi. Ostatnie w przemarszu są mamy z dziećmi. Maluchy śpią wczepione łapkami, gdy one ostrożnie wybierają gałęzie i przymierzają się do skoków.
Selwa lekko paruje. Nad drzewami gęstnieją białe pasma, suną wysoko i stapiają się z chmurami. Niebo nabiera dramatycznego wyrazu – jest sceną pełną ruchu, kłębiących się gazowych kształtów, rozświetloną pomarańczowym blaskiem aż do atramentowych krańców.
Teraz księżyc wychodzi na pierwszy plan, role się zmieniają. Kolorów już nie będzie. W dole tylko czerń koron, granit wody, w górze światło księżyca – ostre, srebrzyste. Nastaje noc, zupełnie jasna noc na jeziorze. Kajmany stoją już w płytkiej wodzie. Czekają na ofiary w bezruchu.
O zmroku las tropikalny przestawia ścieżkę dźwiękową. Robi się i ciszej, i głośniej zarazem. Miliony owadów grają podkład, duże nocne zwierzęta dodają łupnięcia, szelesty, huki. Rośliny nie milczą – opadają liście z 700-letnich koron, o ziemię uderzają owoce. Słychać skrzypienie, czasem coś trzaśnie, zawyje. Tuż przed świtem kolejna zmiana – sekundy ciszy, nim stada rudawych małp wyjców zaczną pohukiwać, znacząc głosem swoje terytoria. A potomkowie pierwotnych ptaków zaskrzeczą nad taflą krystalicznej wody. Kiedy nabrać ją w dłoń, rozjaśnia skórę.
Tu, w rezerwacie Tambopata na południowym wschodzie Peru, wokół jeziora Sandoval, życie pulsuje w nieskończonej liczbie odmian. Samych motyli – 1000 gatunków. Ssaków – ponad 100, ptaków – 600, setki tysięcy różnych roślin i drzew o systemach korzeniowych wielkości ciężarówki. To kwintesencja amazońskiej magii i przyrodniczej obfitości. Jedno z najbogatszych miejsc na planecie. I najdroższych – rośnie na bryle złota.
Chłopak hamuje na poboczu i wyłącza motor. Przysuwa się bliżej, odpychając stopy w gumiakach od pylistej, żółtej ziemi. Szarą bluzę założył jakoś dziwacznie, tył na przód – naciągnął jej rękawy tylko na ramiona oparte na kierownicy. Tak je osłania od palącego słońca.
Patrzy czujnie, zwierzęco. Prawie nie podnosi powiek, podbródek trzyma nisko. Czegoś się boi. I w tym zgiełku, gorącu, trąbieniu niemal bezgłośnie pyta, dokąd chcemy jechać. Jacek, mój przewodnik i tłumacz, a tu także współpodejrzany, podchodzi i powoli zaczynamy rozmowę. Chcemy do Santa Rosita – strefy wydobycia, którą dwa lata temu zlikwidowały wojsko i policja, wysadzając w powietrze instalacje działające na terenie ścisłego rezerwatu. Wiemy, że się odrodziła, a część robotników znów pracuje.
Rozglądam się, niby od niechcenia, jakby to nie było nic dziwnego – obecność nas dwojga, białoskórych obcokrajowców w najmroczniejszym zakątku Peru. Wzdłuż drogi stoją proste drewniane budynki. Pył, kłęby samochodowych spalin. Na poboczu ciężarówki, pikapy. Ładowanie, rozpakowywanie. Obok, w rozległym dole, gniją resztki rozgrzanego, pośpiesznego życia: jedzenia, śmieci, fekaliów, kartonów, błota. Cuchnie. Witajcie na Dzikim Zachodzie XXI w. – w Pampie, miasteczku bezprawia, gdzie wszystkich trawi wspólna choroba: gorączka złota.
Rozmawiamy szeptem, a tymczasem Herman – Indianin,