Doglądając światła Doglądając światła
i
ilustracja: „Latarnia morska na norweskim wybrzeżu”, Peder Balke, 1850–1860 r./Nasjonalmuseet (domena publiczna)
Przemyślenia

Doglądając światła

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 7 minut

Latarnie morskie od wieków są obsesją ludzkości. Ucieleśniają marzenie pędzenia samotnego, wręcz mnisiego życia na krańcach świata, w bliskości żywiołu morza. Są najlepszymi zbudowanymi przez człowieka metaforami naszego losu.

Latarnie morskie zawsze hipnotyzowały. W każdym dziele, w jakim się pojawiają – czy jest to film, czy literatura – roztaczają silny nastrój tajemnicy. A ci bohaterowie, którzy zamieszkają w tych wysokich i wąskich wieżach, po jakimś czasie wydają się częścią nieprzeniknionego dla innych sekretu. Jakby nagle weszli do obrazu i zniknęli. Czy tym sekretem jest życie człowieka w wyjątkowej relacji z żywiołem? Samotność, często bez żadnego buforu bezpieczeństwa w postaci innego człowieka? Bliskość natury, która mówi innym językiem niż ludzie? A może chodzi o samo światło lampy, które przyciąga innych jak magnes. Fascynuje i zniewala.

To samo szaleństwo ogarnie przecież i flegmatycznego na co dzień Tatusia Muminka, i doświadczonego latarnika Toma w filmie The Lighthouse Roberta Eggersa. „Jest pewien czar w tym świetle” – powie Tom (fenomenalna kreacja Willema Dafoe) o lampie latarni do swojego pomocnika (w tej roli Robert Pattinson), głosem zmienionym przez morską sól oraz wilgoć. I tajemnicę, która się w nim rodzi.

Dar samotności

Pakt, który człowiek zawiązuje w latarni morskiej ze światem dookoła niej, jest czymś niezwykłym i ma dwie strony. Jedna to z pewnością poczucie własnej kruchości – kiedy wieje potężny wicher morski, a woda wściekle chlusta w ściany latarni. Druga to świadomość, że w warunkach specyficznej izolacji zdobywa się umiejętności, których moc trudno przewidzieć, czerpiąc z siły morza i odosobnienia wyjątkową energię. Dlatego patrzymy na latarników, jakby istnieli w innej przestrzeni oraz innym czasie niż ludzie im współcześni. Obcość ta jednak nie odstręcza, lecz przyciąga. A w pewnym momencie historii, jak na przełomie XIX i XX w., powstanie z niej niemałe źródełko obsesji dla ludzi, którzy dzień po dniu będą śnić o zostaniu latarnikami gdzieś na końcu świata (jak podpowiadał im tytuł modnej wtedy powieści Juliusza Verne’a).

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A śnić będą m.in. o doświadczeniu tego, co Charles Bukowski, jeden z najsłynniejszych w literaturze XX w. piewców samotności, nazwie „darem odosobnienia”. O tym darze pisać będą także niemal całe życie Edgar Allan Poe i Tove Jansson. W swoim ostatnim tekście przed śmiercią zatytułowanym The Light-House [Latarnia morska], formie niedokończonego dziennika, pod fikcyjną datą 1 stycznia 1796 r. Poe napisze: „Dusza mi się ożywia na samą myśl, że – choć raz w życiu – będę zupełnie sam”. Jansson zaś nie ograniczy się tylko do pisania w pochwalnym tonie o samotności. Przemycając w Muminkach sylwetki dobrych samotników (jak Włóczykij), również sama co lato ucieka na małą wyspę Klovharu w Zatoce Fińskiej, żeby z radością malować i pisać w odosobnieniu.

W tomie Tatuś Muminka i morze – części, w której cała rodzina Muminków zamieszka w latarni morskiej – w swoim niepodrabialnym stylu autorka napisze o rybaku czekającym w łodzi na moment „idealnej samotności”. I ta upragniona chwila wreszcie się pojawia, niesiona potężną morską falą: „O zmierzchu rybak poczuł, że niedługo nadejdzie ogromna, wspaniała fala. Wyciągnął łódź daleko na cypel, odwrócił ją kilem, zwinął się w szary pomarszczony kłębek i dał się ogarnąć idealnej samotności”.

Czy to tego właśnie uczucia poszukuje każdy marzący o byciu latarnikiem na oddalonych od domu wyspach? Przez środek wszystkich tych opowieści przebiega podobna nić: życie w latarni oznacza samotną walkę człowieka z żywiołem, ale może w tej walce chodzi przede wszystkim o samego człowieka? O najlepsze z możliwych warunki do odcięcia się od nadmiaru bodźców ze świata, który nabrał rozpędu już w połowie wieku XIX.

John Cook – latarnik, który do niedawna jeszcze pracował na australijskiej wyspie Maatsuyker – w swojej książce The Last Lighthouse Keeper [Ostatni latarnik, publikacja niewydana jeszcze w Polsce] wspomina o wielu ekstremalnych sytuacjach (najbardziej obawiał się piorunów, które dosłownie trzęsły kamienną wieżą), ale też z euforią pisze o tym, jak wiele zawdzięcza samotnemu pobytowi na Maatsuyker: „Uwielbiałem życie na wyspie, czułem, że moje ciało żyje tu pełniej niż na lądzie. Pytano mnie, jak znosimy odosobnienie i nudę, ale w pewnym sensie wyostrzone zmysły były większą podnietą”. Kiedy latarnia została zautomatyzowana, John musiał wrócić do domu. Choć sam do końca nie jest pewny, gdzie jest ten dom: na lądzie czy na morzu?

Najpierw harówka, później medytacja

Historię latarnika z australijskiej wyspy wspomina w swojej książce José Luis González Macías, hiszpański pisarz i grafik, który stworzył coś na kształt miniencyklopedii latarni morskich z całego globu. Światło na krańcach świata. Mały atlas latarni morskich to zresztą chyba jedyny jak dotąd tak bogato wydany tom o tych morskich budowlach. González Macías nie tylko bowiem pisze o latarniach, lecz także szkicuje w książce ich – jak pisze – „niemożliwą architekturę, w której tkwi dzikość i piękno”. Są wśród nich latarnie z kamienia, z czerwonej cegły, proste konstrukcje ze stalowej siatki oraz budynki misternie utkane z żelaza, inspirowane odporną na wichury sylwetką pewnego starego dębu – jak Bell Rock u wybrzeży Szkocji. Autor nanosi je również, niczym małe świetlne punkty, na mapę całego świata.

Pisząc o konkretnych latarniach, González Macías wybiera najciekawsze historie, które się w nich i wokół nich toczyły. Znajdują się tam obrazy wzięte wprost z rubryk kryminalnych – jak słynna tragedia z 1900 r., kiedy to na szkockiej wysepce Eilean Mòr bez śladu zaginęło trzech mieszkających tam latarników. Są też opowieści o słynnych samotnikach, a także opisy monotonnej pracy – nigdy niekończącej się harówki od wschodu do zachodu słońca, żeby podtrzymać światło latarni całą dobę.

Bez względu na to, czy płomień lampy zasilała oliwa, czy gaz, latarnicy musieli pokonywać kilkaset schodów dziennie (w latarni na Budzie, pływającej wysepce na Morzu Śródziemnym, było ich aż 360!), przycinać knoty, nakręcać mechanizmy obrotowe sterujące układem optycznym. To była prawdziwa służba. Oprócz tego trzeba było jeszcze zadbać o jedzenie, porządek, uprawiać swój ogródek i stale pilnować horyzontu, na którym pojawiały się statki z żywnością, a czasem piraci.

Od wieków najbardziej jednak rozpalało ludzką wyobraźnię życie duchowe mieszkańców latarni. Ich charaktery, które pozwalały wytrzymywać w odosobnieniu miesiące czy nawet lata. Kiedy wracali z wysp, szukano w ich oczach szaleństwa i pierwszych oznak załamania nerwowego. Obok tego zaś rósł potężny mit człowieka wyjątkowo twardego, mężnego w starciu z żywiołem. Ze swoich brzegów – choć bywało, że latarnia stała wprost w morzu – latarnicy i latarniczki (zdarzały się przecież także kobiety na tych stanowiskach) wydawali się mówić oddalonemu od nich światu: być może cała mądrość ludzka bierze się z tej samotnej, polegającej na pracy własnych rąk egzystencji. Z ciągłego czuwania pośród groźnej natury. Ich odporność mogła brać się więc również z tego, że widzieli w swoim działaniu coś więcej: za wszelką cenę musieli utrzymać płomień światła na rzecz innych ludzi i świata.

Zazdroszczono latarnikom prostoty życia i bardziej uważnej relacji z otoczeniem. Powolnego namysłu, w którym najprostsze czynności mogły się stać narzędziem bliskim medytacji. „Świat w latarni jest mały. Życie toczy się powoli. Inni ludzie tego właśnie nie potrafią: nie potrafią robić rzeczy z uważnością i namysłem” – odnotowuje w swoim dzienniku Arthur, naczelnik w latarni morskiej Maiden Rock w Kornwalii. Co prawda Arthur jest bohaterem fikcyjnej powieści Latarnicy angielskiej pisarki Emmy Stonex, lecz jego losy oparte są na prawdziwym życiu – chodzi o jednego z trzech latarników zaginionych na wspomnianej już wyspie Eilean Mòr. Arthur zniknie bez śladu, podobnie jak dwóch jego kolegów, co w grudniu 1972 r. odkryją ich zmiennicy przypływający na wyspę. Stonex znakomicie wykorzystuje w swojej książce cichy, intymny głos dzienników morskich Arthura, żeby oddać atmosferę wnętrza latarni – niepokojącą, ale też ze wszech miar magnetyczną.

Żywy snop światła

 „Jeżeli jest cokolwiek pewnego, to to, że latarnia morska świeci. Są rzeczy, na których można całkowicie polegać, na przykład prądy morskie, pory roku i wschody słońca. A także to, że latarnie morskie zawsze działają” – mówi Tatuś Muminka. W tej części „jest czujny i przytomny jak nigdy”. Latarnie, poza swoją oczywistą rolą zapewnienia bezpieczeństwa statkom oraz rozbitkom na morzu, były istotnym elementem poczucia bezpieczeństwa ludzi również na lądzie. Dla wielu jeszcze w XX w. oznaczały coś tak stałego jak słońce i gwiazdy na niebie.

W niewielkiej powieści Do latarni morskiej, którą Virginia Woolf opublikowała w roku 1927, a więc dziewięć lat po pierwszej wojnie światowej, latarnia staje się takim ważnym punktem orientacyjnym dla każdego bohatera książki. Gdy w tle toczą się różne kataklizmy, w tym wojna oraz mniejsze i większe rodzinne katastrofy, wszyscy z klanu Ramsayów spoglądają w stronę powieściowej latarni. To ona ma być dowodem na to, że świat się jeszcze nie zawalił.

Patrząc na nią, czują wyraźną ulgę – napierający żywioł nie ma szans, a snop światła dotrze z daleka. Co najważniejsze: wiedzą, że za tym światłem stoi żywy człowiek.

Czytaj również:

Opowieść o powieści, której nie ma Opowieść o powieści, której nie ma
i
Anton Melby „Latarnia morska w Stora Bält”, 1846 r.
Doznania

Opowieść o powieści, której nie ma

Antonio Tabucchi

Historia, którą pragnę opowiedzieć, przydarzyła się pewnej nie istniejącej powieści. Jej tytuł: „Listy do Kapitana Nemo”, zmieniony został później na „Nie ma nikogo za drzwiami”.

Pomysł, o ile pamiętam, narodził się wiosną 1977 roku podczas piętnastu dni spędzonych w prostocie i uniesieniu w pewnej wiosce nie opodal Sieny. Nie wiem dokładnie, co mi podsunęło jej pomysł: po części pewne wspomnienia mało wiarygodne, zważywszy, że prawie zawsze urozmaicam je moją fantazją, po części nagła potrzeba czystej fikcji, której znaczenia nigdy nie należy lekceważyć, a w pewnej mierze samotność, nieodłączna towarzyszka pióra. Nie namyślając się wiele, stworzyłem powieść i posłałem wydawcy, który uznał ją za zbyt aluzyjną, trochę niejasną i z edytorskiego punktu widzenia niezbyt przystępną i czytelną. Miał chyba rację. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, jakież to, literacko mówiąc, walory mogłaby posiadać.

Czytaj dalej