A jeśli to prawda, że to stan ludzkiego języka odpowiada za rozpad świata? Jeśli przyczyną nieporozumień i coraz głębszych podziałów, konfliktów i wojen jest nieodpowiedzialne traktowanie słów?
Takiego zdania była amerykańska poetka, prozaiczka, myślicielka i autorka jedynej w swoim rodzaju językowej utopii Laura Riding, posługująca się też na różnych etapach życia nazwiskami Laura Riding Gottschalk i Laura (Riding) Jackson.
W niniejszym tekście będę się trzymać najprostszej wersji jej nazwiska, której używała w czasach swojej najintensywniejszej działalności poetyckiej, czyli w latach 20. i 30. ubiegłego wieku. W tym burzliwym okresie, kiedy entuzjazm modernizmu ustępował pod naporem coraz bardziej ponurej rzeczywistości, Riding sformułowała podstawy swojego myślenia o poezji, kobiecości i sensie ludzkiego istnienia. Wspólnym mianownikiem łączącym wszystkie tematy, którymi interesowała się ta trudna do zaszufladkowania twórczyni, był język. Riding wierzyła, iż jest on potężnym narzędziem, choć może się wydawać, że słowa są czymś nietrwałym i ulotnym. Nikt nie żyje, a już z pewnością nie myśli, poza językiem – poza łączącą nas wszystkich dynamiczną, ewoluującą siecią znaczeń. Cokolwiek człowiek buduje – czy jest to dom, społeczność, czy dzieło sztuki – buduje także za pomocą pojęć.
Jak każde narzędzie, również język może służyć do dobrych lub złych celów; dziś, w świecie mediów społecznościowych i sztucznej inteligencji, widać to bardzo wyraźnie, ale przeczucie destrukcyjnego potencjału języka nie jest niczym nowym. Platon dopatrywał się niebezpieczeństwa w piśmie, bo oddzielało wypowiedź od mówiącego, grożąc niekontrolowanym odkształceniem sensu. Nietzsche był zdania, że język jako taki – nawet naukowy – jest zbiorem skostniałych metafor, które bierzemy za prawdę, bo zapomnieliśmy o ich przenośnej naturze. William Burroughs, autor Nagiego lunchu, twierdził, że język jest wirusem z kosmosu kolonizującym ludzką świadomość do tego stopnia, iż to nie my posługujemy się językiem, ale on nami. Riding (nieco ponad dekadę starsza od Burroughsa) wyrażała swoje intuicje inaczej, lecz i ona wierzyła, że język kształtuje rzeczywistość. Niechlujne posługiwanie się słowami skutkowało w jej przekonaniu trwonieniem duszy i, co za tym idzie, głębokim kryzysem relacji międzyludzkich, który prowadzi w końcu do wojny. Z kolei właściwe użycie języka mogło zadziałać uzdrawiająco.
Riding urodziła się w 1901 r. w Nowym Jorku, w zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej; jej ojciec, wyznający zdecydowanie lewicowe poglądy, miał nadzieję, że utalentowana córka zostanie nową Różą Luksemburg, ona sama unikała jednak polityki. Wczesne wiersze Riding, pisane podczas studiów na Uniwersytecie Cornella, zrobiły duże wrażenie na angielskim poecie i prozaiku Robercie Gravesie i w 1925 r. poetka na jego zaproszenie udała się do Anglii. Riding i Graves szybko stali się sobie bliscy; ich związek miał potrwać 14 lat. Wspólnie założyli wydawnictwo i napisali kilka książek. Był to czas bardzo twórczy, ale też skomplikowany uczuciowo – Graves miał żonę, Riding właśnie rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem. W 1929 r. przenieśli się na Majorkę; silna osobowość oraz imponujący intelekt Riding sprawiły, że dwójkę autorów zaczęli odwiedzać liczni wielbiciele pragnący uczyć się od nowej mistrzyni (około roku 1930 przyjechał z wizytą niespełna 20-letni John Cage). Ten dobry czas nie trwał jednak długo. W 1936 r. wybuch wojny domowej w Hiszpanii zmusił Riding i Gravesa do opuszczenia wyspy. Wyjechali w pośpiechu, zostawiając wiele rzeczy osobistych, a także rozmaite manuskrypty i prasę drukarską.
Wkrótce po wyjeździe z Majorki Riding przeprowadziła swój najosobliwszy eksperyment: napisała List osobisty, z prośbą o odpowiedź i wysłała go do kilkuset osób – przyjaciół, znajomych, jak również ważnych postaci z kręgu kultury. Prosiła swoich adresatów, aby zastanowili się nad kondycją świata, biorąc pod uwagę interesujące ją kwestie: relację między poezją, prawdą i byciem oraz szczególną rolę kobiet w procesie duchowej transformacji rodzaju ludzkiego. Z otrzymanych odpowiedzi, opatrzonych własnymi komentarzami, złożyła książkę. Konkluzja była optymistyczna: świat można zmienić, choć zmiana wymaga w pierwszej kolejności „akcji osobistej” polegającej na odnalezieniu w sobie właściwego stosunku do prawdy. Riding była przekonana, że kobietom przyjdzie to łatwiej niż mężczyznom; niezależnie od płci bliżsi prawdzie byli także poeci. Na podstawie zebranych materiałów w 1938 r. Riding skomponowała przedziwny dokument zatytułowany Przymierze dosłownej moralności: protokół pierwszy. Proponowana przez poetkę moralność wiązała się z językiem: sygnatariusze przymierza zobowiązywali się do tego, by prawdziwie i precyzyjnie mówić.
Po wybuchu drugiej wojny światowej Riding wróciła do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce zerwała wszelkie kontakty z Gravesem, przestała też pisać wiersze, aby ostatecznie dojść do wniosku, że poezja jedynie udaje prawdę. W 1941 r. poślubiła pisarza Schuylera B. Jacksona. Przeprowadzili się do miejscowości Wabasso na Florydzie, gdzie założyli plantację cytrusów – dziś powiedzielibyśmy, że był to projekt ekologiczny. Mieszkali w prostym, zbudowanym tradycyjnymi metodami drewnianym domu z roku 1910, tzw. cracker house – bez elektryczności. Na swojej plantacji nie stosowali sztucznych środków ochrony roślin. Przez kolejne dekady wspólnie pracowali nad monumentalnym – i krytycznym wobec poezji – traktatem o języku. Rzecz ukazała się dopiero w 1997 r., czyli 6 lat po śmierci Riding (nosiła tytuł: Rational Meaning: A New Foundation for the Definition of Words and Supplementary Essays). Czytane dziś pisma tej autorki brzmią bardzo ekscentrycznie. Jej quasi-religijną żarliwość trudno traktować inaczej niż z przymrużeniem oka, a jednak głębokie intuicje, z których wypływała cała jej eksperymentalna twórczość, są niepokojąco aktualne. Dlatego wracam dziś do pism Riding – 20 lat po ukończeniu poświęconego jej doktoratu – i próbuję wierzyć, że możliwe jest „dobre istnienie”. Co więcej, jeśli będziemy ze sobą szczerzy, może się okazać, że łatwiej jest „istnieć dobrze” niż „istnieć źle”.