Dorośli mają prawo do zabawy Dorośli mają prawo do zabawy
i
Warsztaty Małgorzaty Halber w ośrodku Zielone Oko, mat. prasowe, fot. Robert Gaik
Przemyślenia

Dorośli mają prawo do zabawy

Małgorzata Halber
Czyta się 9 minut

 

ZAKAZUJE SIĘ ZABAW W LABIRYNCIE.
Trudno o wyrazistsze streszczenie ducha całej cywilizacji. Tej, którą zdołamy w końcu obalić.

„Bezrobotna Ariadna”, Michèle Bernstein,
tłum. Mateusz Kwaterko

Pociągiem do Wrocławia z Warszawy jedzie się cztery godziny dwadzieścia jeden minut. Jest to monotonne i źle robi na ciało.
Jedyną opcją urozmaicenia czekania na „kiedy w końcu będziemy” jest pójście do Warsu i do toalety.
Nie można wstać i zacząć się przeciągać, zrobić skłon, przysiad.
Nie można.
Bo nikt inny tego nie robi.
A skoro nikt inny tego nie robi, to znaczy, że my, robiąc, zrobimy z siebie tak zwane widowisko. Czyli że poczujemy się jak w najbardziej traumatycznym momencie socjalizacji wtórnej. Kiedy inne dzieci się śmiały.
Z nas.
Jest to lęk przed tym, że ktoś obcy zwróci nam uwagę.
Możliwe, że to lęk pokoleniowy, że osoby urodzone w latach 70. po prostu tylko czekają, aż nagle znikąd pojawi się pan albo pani i powie: A CO PAN TUTAJ ROBI.
W internecie sławę zdobyła tabliczka BHP z napisem „Przestań robić to, co robisz” i wydaje mi się, że my, czterdziestolatkowie, jesteśmy po prostu przyzwyczajeni do tego, że nie wolno.
Co jest jakąś kompletną nieprawdą.
Nieprawdą jest też, że nie można wstać i się przeciągać, bo jeśli PKP Intercity może wstrzymywać pociąg przez półtorej godziny w lesie i nie wyjaśniać dokładnie pasażerom, dlaczego, to nie widzę żadnego powodu, dla którego pasażerom nie byłoby wolno wstać i się przeciągać – albo nawet bawić.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zabawne jest to, że jednak uwierzyliśmy, że nie można tego wszystkiego zrobić, i w dużej mierze sprawił to kapitalizm. Ponieważ w pociągu chodzi o to, żeby sprzedać jak najwięcej miejsc i m.in. z tego powodu siedzimy obecnie w wagonach przypominających mały tunel z trzydziestką obcych osób, a nie – jak to drzewiej bywało w staropolskiej Polsce – w przedziałach z ośmioma osobami i całą szybą, przez którą można było wyglądać.
A coś mi mówi, że ten stary system był jakby milszy dla pasażerów. Że no pewnie, że bywało ciasno, np. na trasie Katowice–Gdynia, ale gdy już od siedzenia łupało nas w krzyżu, to jednak można było wyjść na korytarz i tam popatrzeć przez inną szybę. (Zastanawiało mnie zawsze, o czym myślą ci wszyscy samotni mężczyźni stojący przy tych oknach, bo co ciekawe, jakoś częściej byli to mężczyźni z Polski albo ze świata – chociaż wątpię – którzy wyglądali wtedy na nasze krajowe krainy geograficzne).
Było w tym czyste piękno nierobienia niczego.
Czasu świętego, jak nazywa się go w etnografii.
Tego, który nie dotyczy czasu codziennego, kiedy coś trzeba i trzeba. Bo najgorsze, co może o sobie pomyśleć człowiek kolejnej dekady kapitalizmu w Polsce to: NIC NIE ZROBIŁEM PRZEZ CAŁY DZIEŃ.

Nie wiem, kiedy zaczęłam kwestionować wszystko. Przez „wszystko” mam na myśli umowy społeczne dotyczące tego, co wolno, a czego nie (w tym też: co przystoi, a co nie). I zdziwiło mnie, że w autobusie może krzyczeć głośno dziecko i osoba nietrzeźwa, ale gdybym to ja zrobiła, to byłoby już uznane za dziwne. A przecież mój krzyk nie różniłby się od tamtych. Już widzę te wszystkie: „gdyby tak każdy mógł krzyczeć w autobusie, to dopiero by było”. No nie wiem, w mieście i tak jest taki bezsensowny hałas, że może właśnie to byłoby wspaniałe i trochę mniej trzeba by było wydawać na terapię czy leki.
Jesteśmy tacy poważni.
Tacy porządni.
Tacy zmęczeni.
Tacy tęskniący za czymś, ale nie bardzo wiemy za czym. Za tym może, żeby nie było tak równo, porządnie, tak samo.

Największym problemem dorosłych jest to, że nie wolno im się bawić. A podstawowa forma zabawy dla nich dostępna jest beznadziejnie nudna. Bo siedzenie w jednym miejscu dłużej niż półtorej godziny jest strasznie nudne, więc trzeba pić, żeby móc wysiedzieć i czuć to magiczne COŚ SIĘ DZIEJE.
Nie dzieje się nic.
Za to następnego dnia może boleć cię głowa.
To nie jest zabawa.
Czasem zdarza się, że ktoś wyjdzie z lokalu i np. postanowi wejść na przystanek, żeby sprawdzić, jak jest na górze.
I to już JEST zabawa. Tylko że chodzi o to, żeby móc sobie to zrobić na trzeźwo. A nie, że trzeba się upić, żeby nie przejmować się, że straż miejska – monitoring – nie wolno.

Najlepszym dla mnie przykładem zabawy w mieście jest wejście na bosaka na trawnik.
Tak, wiem, wiem – i milion głosów o psich kupach.
No właśnie, nie potrafimy się bawić: wszystko od razu ma być racjonalne i okraszone lękiem. Psie kupy można ominąć, gorzej: można nawet w nie wejść. I nic się nie stanie.

Zabawą jest wyjście z umowności świata (na którą nikt z nas się nie umawiał – na pewno ja się nie umawiałam, że nie wolno chodzić po trawnikach), z jakichś zdań wpojonych nam przez przerażonych rodziców: NIE WOLNO DEPTAĆ, NIE WOLNO DOTYKAĆ, NIE WOLNO WSTAWAĆ.

W sto dziewiątej minucie opóźnienia pociągu wstaję i idę do przestrzeni międzyprzedziałowowagonowej. Wstaję z nudów i z unieruchomionego ciała. I robię to, co zapamiętałam z jogi z jutuba; żadnych pozycji, tylko siadam sobie spokojnie przy oknie i robię skromne ćwiczenia na plecy.

Jakaś kobieta patrzy.
Wiadomo, nudzi jej się, ma na mnie widok, to patrzy. Sama bym patrzyła.

Myślę, że się nie bawimy, bo boimy się, że ktoś patrzy. Jest takie plemię ludzi i ja do nich należę, którzy szukają pustych ulic w mieście, żeby móc mówić do siebie. W sumie teraz już niby można, bo wszyscy mają niewidzialne słuchawki i telefony, jednak ja mówię sobie rzeczy intymne. Chociaż też czasem się tego nie wstydzę.

W pierwszej części filmu Wszystko wszędzie naraz kluczowe było wykonanie czynności jak najbardziej bezsensownej. „Połącz dwie niepasujące do siebie rzeczy”. To jest piękne. To jest surrealizm. To jest fluxus. Dwa ruchy artystyczne, które dostrzegały wartość w rzeczach nieproduktywnych bądź też uznawanych za takie, których „nie wolno” albo „nie wypada”. Niestety, żyjemy w przekonaniu, że sztuka to coś nie dla nas. Nikt nie uczy o niej w szkole, a jeśli już, to nie mówi, że sztuka należy się każdemu, tylko stosuje bardzo przestarzałą perspektywę sztuki instytucjonalnej, uznanego kanonu. A ja, podobnie jak Joseph Beuys, uważam, że sztuka jest dla każdego i powinna być uprawiana przez każdego. Owszem, wymaga to instrukcji obsługi, ale tylko dorośli, TYLKO ONI, mówią: „Nie, nie, ja nie umiem rysować”. Jakby rysowanie, przyjemne samo w sobie, przyjemne zmysłowo – zostawiasz ślad kredki, ona trze o papier i powstaje kolor – było dostępne wyłącznie dla rysowników pokroju Dürera.
Dlaczego?
Kto nam to zrobił?
Dobrze, kto – to już nieważne. Ale PO CO sobie to robimy? Z lęku? Ale że co? Że krzywa kreska, że drzewa nie umiem narysować? Przecież to jest nauka, stopniowo. A nie spełnianie wyobrażeń. To jest przyjemność poszukiwania oraz przyjemność nieoceniania siebie.
Zabawa to jest próbowanie. Brak lęku przed tym, że mi się nie uda. Że coś zniszczę. Tego lęku, który powstał jeszcze przed szkołą, kiedy rodzice robili nam awanturę za pomalowanie bluzki, zmarnowanie jedzenia (bo znaleźliśmy przepis, który chcieliśmy wypróbować i nie wyszło), za błąd w wypracowaniu.
Oczywiście, że mam ten lęk, i właśnie dlatego chodzę od trzech lat po śmietnikach, ponieważ stamtąd wyciągam rzeczy, których zepsuć się już nie da, bo i tak miały skończyć na wysypisku. 
Uważam, że o sztuce XX w. należy uczyć przede wszystkim, ponieważ jest to historia osób, które się nie bały.
Lęk przed tym, że się nie uda, jest zakleszczony z inną najgorszą rzeczą, która otacza nas jak powietrze, czyli zinternalizowanym kapitalizmem. Wystarczy przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz prześladowało nas uczucie: NIC DZISIAJ NIE ZROBIŁAM/ŁEM/ŁXM.
CZUJECIE TO?

Już w książkach Co dorosły o zabawce wiedzieć powinien (Małgorzata Marchewa-Pichlińska, Warszawa 1987) oraz O dobrej zabawie (Maria Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1972) non stop podkreśla się, że zabawa i zabawka mają służyć rozwojowi. A to były książeczki wydane w PRL-u. Ma służyć rozwojowi psychofizycznemu, przygotowaniu do umiejętności organizacyjnych i ewentualnie gdzieś tam wyobraźni.
I tu podają sobie ręce autorki z najgorszym możliwym słowem – słowem rakiem, słowem obłędem: KREATYWNOŚĆ.
Bo jeśli już wejdziesz na ten trawnik, na przystanek, ALE powiesz, że robisz to, żeby WZMÓC SWOJĄ KREATYWNOŚĆ, to wolno.
Kreatywność oczywiście służy do wytwarzania rzeczy/idei, które potem sprzedasz albo raczej sprzeda je ktoś inny.
Widzicie to, mam nadzieję: produktywność usprawiedliwia większe absurdy niż wchodzenie na przystanek. Albo chęć narysowania królika, mimo że nie rysowaliśmy od podstawówki.

Właśnie dlatego wszędzie powinny stać znaki drogowe mówiące: DOROŚLI MAJĄ PRAWO DO ZABAWY.
Martwi mnie, że słowo „zabawa” kojarzy się natychmiast z piciem alkoholu, ale nie mam na razie pomysłu, jak lepiej to sformułować.

Naszą potencjalną zabawę bez ustanku próbuje się utowarowić, z drugiej strony spędzanie czasu na rzeczach, które nas zajmują i bawią, uważamy za coś, z czego należy się tłumaczyć: z czytania kryminałów, z oglądania ubrań bez chęci ich kupowania. Jako wielka przeciwniczka pojęcia „kultura wyższa” i badaczka tego, co robi ludziom dobrze, mogłabym wyłuszczyć Wam, dlaczego te rzeczy są cenne i dlaczego je robimy, ale to wydłużyłoby ten tekst do wielkości niezabawnej.
Wielką bowiem wadą tekstów traktujących o zabawie jest to, że są potwornie nudne. Dla sytuacjonizmu na przykład (ruchu również buntowniczego, skoncentrowanego na architekturze – na budowaniu miast niemożliwych) bodźcem była (tu powołuję się na Przewodnik dla dryfujących. Antologię tekstów sytuacjonistycznych, wybór oraz przekład Mateusz Kwaterko i Paweł Krzaczkowski, Warszawa 2015) m.in. Szwambrania Lwa Kassila (tłum. Jan Wende, Warszawa 1958): „Świat – jak nas uczy geografia – jest bardzo wielki, ale dla dzieci miejsca w nim nie zostawiono. Wszystkimi pięcioma częściami świata rządzą dorośli. Kierowali historią, jeździli konno, polowali, pływali okrętami, palili papierosy, wyrabiali rozmaite prawdziwe przedmioty, wojowali, kochali, ratowali, porywali, grabili, grali w szachy… A dzieci stały w kątach! Dorośli zapomnieli na pewno o swych dziecinnych zabawach, o książkach, w których rozczytywali się, gdy byli mali. Tak, na pewno zapomnieli! W przeciwnym razie pozwoliliby nam bawić się i przyjaźnić ze wszystkimi dziećmi na ulicy, łazić po dachach, brodzić po kałużach i uważać króla szachowego… za samowar. Tak myśleliśmy, siedząc w kącie”. 
Właściwie w tym zawiera się wszystko, co mam do powiedzenia. Natomiast taka Teoria Dryfu Guy Deborda rozwijająca sytuacjonistyczne idee jest już pozbawiona całej tej lekkości, marzenia. Jest niezabawna w sensie nierozbudzania wyobraźni za pomocą samych słów i zdań.
Nie mogę nie wspomnieć o uwarunkowaniach klasowych. Czy jest tak, że bawić mogą się ci, którzy mają pieniądze, a samotna matka z trójką dzieci jest na to za bardzo zmęczona i do tego jeszcze się boi? Nie jestem pewna. Musiałabym sprawdzić, a samo oglądanie Naszego nowego domu nie wystarczy. Coś mi jednak mówi, że ona, ta matka, gdyby sprzyjały jej okoliczności, umiałaby się bawić lepiej niż my tutaj, mądrale z miasta Warszawa, w którym snujemy lewackie wizje na temat tego, jak żyje klasa ludowa.
Zabawa bowiem jest za darmo. Jest kwestią rezygnacji np. z przymusu sprzątania i wykorzystania tej energii, uwagi i siły na coś innego.
Silnikiem zabawy jest ciekawość. Co się stanie? Co jest w tym opuszczonym domu? Czy mogę sobie podśpiewywać ten numer Maanamu i nikt nie zwróci uwagi?
Silnikiem zabawy jest pragnienie, żeby nie było czysto.

Najważniejsze, żeby to, co robimy, nie miało innego celu niż to konkretne doświadczenie. Zrobienie tego. Wyjście na ławkę przed domem i próba narysowania gołębia.

Najbardziej zabawę psuje nam wyobrażone spojrzenie innych. Piszę te słowa i już przewiduję komentarze na fejsbuku pod nim. I zbija mnie to z tropu, nawet trochę się kulę (fizycznie), usta układają mi się w podkówkę. Myślę oczywiście: „No tak, na pewno mają rację” – i już, pozamiatane.

To w bezsensie, w bezcelowości, w czystej przyjemności (siedzenia na podłodze w tramwaju, pisania, rysowania wlepek, rysowania map, które możemy zostawiać na ławkach, podrygiwania na przejściu dla pieszych do muzyki) tkwi wolność od lęku przed oceną i otwartość na eksperymenty. I o tym mówi najważniejsza myśl surrealizmu, którą sama rozklejam po Warszawie: „Tylko cudowność jest piękna”.
Mamy mało czasu, „nudzimy się w mieście, nie ma już świątyni słońca” – jak pisali w swoim manifeście sytuacjoniści. Zawsze możemy zmienić zdanie i prawie wszystko można poprawić. Czytajmy więcej manifestów.
Bawmy się.


W dniach 8–31 maja 2023 Małgorzata Halber wprowadza postulaty powyższego tekstu i w warzywniaku Zielone Oko stwarza przestrzeń do zabawy dla dorosłych: więcej na Facebooku.

Czytaj również:

Allegro – Pozostałe Allegro – Pozostałe
i
Olga Drenda i Małgorzata Halber, zdjęcie: Albert Zawada
Przemyślenia

Allegro – Pozostałe

Rozmowa z Olgą Drendą i Małgorzatą Halber
Paulina Małochleb

O potrzebie otwartego mówienia o uczuciach, autentyczności i wewnętrznym przepracowywaniu problemów opowiadają Paulinie Małochleb autorki „Książki o miłości” – Olga Drenda i Małgorzata Halber.

Paulina Małochleb: Zarejestrowałyście jakiś zwrot w dyskursie, który pozwala na większą otwartość, mówienie bez ironii?

Czytaj dalej