Za każdym razem, gdy porównujesz bezbarwną electropopową wokalistkę z północy do Björk, umiera jeden maskonur. O krążku A Different Kind of Human (Step 2) Aurory pisze Jan Błaszczak.
Ze względu na codzienne obowiązki w ostatnim czasie częściej bywam na festiwalach filmowych niż na muzycznych. Aby całkiem nie zerwać ze starymi przyzwyczajeniami, w programie tychże imprez chętnie zaznaczam sobie dokumenty poświęcone kompozytorom, instrumentalistom i gwiazdom popkultury. Jest co oglądać, bo dokumentów muzycznych powstaje co niemiara. Niektóre budują pomniki, inne ratują od zapomnienia, kolejne służą wytwórniom do wypromowania przyszłej gwiazdy. Podczas ostatniego Krakowskiego Festiwalu Filmowego widziałem trzy takie filmy: dobry, średni i najpewniej zły (zostawiam sobie margines na pomyłkę, bo nie dotrwałem do końca). Choć moja selekcja mogła być bardziej udana, nie wpadłbym na to, by zamiast któregokolwiek z tych tytułów wybrać się na dokument, który wygrał konkurs na najlepszy film muzyczny.
Cóż może być bowiem nudniejszego od dokumentu o skandynawskiej gwieździe elektronicznego popu? Od historii kolejnej obdarzonej silnym głosem dziewczyny z północy, którą dział PR raczył nazwać – miejmy to już za sobą – „cudownym dzieckiem Björk”. A jednak krakowskie jury postanowiło nagrodzić film o Aurorze. I kto wie, może miało rację? Może został on perfekcyjnie zrealizowany? Zachwycał zdjęciami, sound designem, montażem? A może Norweżka po godzinach poświęca się jakiemuś ciekawemu hobby? Nie wiem, nie widziałem. Kilka tygodni po festiwalu trafiłem jednak na najnowszą płytę Aurory i pomny jej krakowskiego sukcesu postanowiłem się zaznajomić z tym albumem. I oto zaskoczenie! Nie spodziewałem się bowiem wiele, ale nie spodziewałem się też tak mało. Płyta A Different Kind of Human (Step 2) stanowi przykry dowód na to, że z Björk można porównać każdą wokalistkę urodzoną na północ od Rozewia.
Nie jestem może jakimś szalikowcem Islandki, ale zawsze z zainteresowaniem słucham jej kolejnych płyt. I nawet jeśli nie zaliczam ich do swoich ulubionych, to ich bezkompromisowość budzi mój szacunek. Przecież autorka Homogenic mogłaby w kółko komponować Jogę i pewnie finansowo dobrze by na tym wyszła. Ona woli jednak zaprosić do współpracy diablo zdolnego producenta Arcę i skomponować z nim futurystyczny singiel na flety i pełną dysonansów elektronikę. Może źle czytam metafory, ale od „cudownego dziecka Björk” oczekiwałbym jeszcze większej odwagi, buńczuczności, nowoczesności. W swoich 11 piosenkach Aurora eksploruje natomiast electropop o inwencji bliższej La Roux czy Empire of The Sun. Daydreamer brzmi jak piosenka Shakiry na jakieś przyszłe piłkarskie mistrzostwa, a Animal to mariaż z house’em najpodlejszego gatunku. Przy czym należy dodać, że Aurora rzeczywiście potrafi śpiewać, a na samym albumie znajdziemy momenty przytomnego popu i dream popu (choć więcej tu Enyi niż Cocteau Twins). Wszystko jednak rozwiewa się niczym lekki sen, kiedy następuje drop i potencjalna zmysłowość ustępuje prostolinijnej klubowej rytmice. Dosadnym przyśpieszeniom, z którymi nijak nie współgrają refreny śpiewane przez Norweżkę. I ktoś to porównuje do utworów Björk. No naprawdę, ludzie, trochę przyzwoitości.