Dziadki z ferajny
Przemyślenia

Dziadki z ferajny

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Czasu nie cofniesz. Nic nie dowodzi tego lepiej niż nie-do-końca-doskonała technologia cyfrowego odmładzania, jaką wykorzystano w Irlandczyku. Nienaturalnie gładki Robert De Niro rozmawia z nienaturalnie drętwym Joem Pescim i mamy to jak na dłoni. Nawet kilogram cyfrowego pudru nie ukryje okrutnej prawdy o przemijaniu: chłopców z ferajny zastąpiły dziadki. Martin Scorsese zebrał przed kamerą całą ich paczkę, rozdął gangsterską narrację do poziomu tragedii ludzkiej, a i tak prawdziwą tragedią jego nowego filmu jest fakt, że po premierze wszyscy będą mówić tylko o cyfrowym odmładzaniu. Szkoda.

Tytułowy Irlandczyk, Frank Sheeran, był weteranem II wojny światowej i kierowcą ciężarówki, który zrobił karierę jako mafijny „ogarniacz”. Scorsese przedstawia nam go jako zniedołężniałego staruszka w domu opieki, a potem cofa się tropem jego wspomnień. Opowiada o przyjaźni Franka z gangsterem Russellem Bufalino (Pesci) i wpływowym działaczem związkowym Jimmym Hoffą (Al Pacino), zahacza między innymi o front wojenny i kulisy prezydentury Kennedy’ego. De Niro, Pesci i Pacino, każdy grubo po siedemdziesiątce, nie byliby w stanie odegrać takiej połaci czasu, nie dzieląc ról z innymi aktorami albo nie uciekając się do pomocy komputera. Decyzja Scorsesego, by pójść w to drugie, to zatem dobra decyzja.

Tak, efekt nie jest idealny: widać i czuć fałsz w twarzach, w oczach, w ciałach odmłodzonych aktorów. Ale przecież nie na takie inscenizacyjne skróty myślowe przymykaliśmy już w kinie oko. Do tego mamy bite trzy i pół godziny, by oswoić się z efektem. A to, co Scorsese traci na jednym polu, odbija sobie z nawiązką na innym. Bo gdyby w tytułowego Irlandczyka wcielało się kilku aktorów, rezultat nie byłby ten sam. Fakt, że przez cały czas oglądamy Sheerana z twarzą De Niro – czy to odmłodzoną, czy nie – daje wrażenie emocjonalnej ciągłości. Jesteśmy z nim bez przerwy, widzimy, jak mozolnie brnie przez czas, jak dociąża go grawitacja egzystencji – zaklęta przez reżysera nawet w epicko rozwlekłym metrażu. I już wiemy: to opowieść przede wszystkim o przemijaniu.

„Zaraz zaraz, a nie o gangsterach?”, ktoś spyta. Jasne, mamy tu sieć mafijnych układów, strzały w tył głowy i krwawe porachunki. Ale to tylko scenografia. Dotychczas napędzała ona Scorsese’owski spektakl, generowała silne ekranowe emocje: od humoru, przez ekscytację, aż po grozę. Tym razem jest raczej generatorem konfuzji, wyobcowania, poczucia absurdu. Reżyser wrzuca nas w gangsterski świat bez asekuracji. Zmusza do zorientowania się w skomplikowanej sieci zależności, do przebicia przez fasadę żargonu. Nie trzeba długo czekać, zanim objawi się ponura Scorsese’owska ironia. Kiedy zamiast „zabij” mówi się „zrób sam wiesz co”, nawet sami zainteresowani czasem plączą się w meandrach podobnych eufemizmów.

Nieprzypadkowo w jednej ze scen gdzieś w tle przygrywa melodyjka brzmiąca niczym wykoślawiony motyw przewodni z Ojca chrzestnego. Scorsese przymierza stary gatunkowy garnitur, ale tak, jakby w międzyczasie z niego wyrósł. Znamienne: strzał z pistoletu jest w Irlandczyku błyskiem. Sekundą czasu ekranowego w mozole trzyipółgodzinnego spektaklu, wysepką przemocy w morzu codzienności. Reszta jest nerwowym oczekiwaniem na katastrofę albo ponurym żałowaniem za grzechy.

Motyw męskości rozpiętej na moralitetowym krzyżu to już oczywiście Scorsese’owska klasyka, co najwyżej dociążona przez dojrzałą perspektywę 77-letniego reżysera. W Irlandczyku twórca nie wdzięczy się do widza, nie popisuje, jak robił to jeszcze niedawno w Wilku z Wall Street. Po prostu metodycznie kruszy mit kolejnego „chłopca z ferajny”. Sheeran chce przecież – po prostu, „po męsku” – mieć swoje miejsce w historii, być częścią paczki i zapewnić byt rodzinie. Jego tragedia polega na tym, że osiąga coś dokładnie przeciwnego. Kończy jako przypis w dziejach kraju, z kumplami na cmentarzu i z rodziną, która się od niego odwróciła.

Jest jeszcze w Irlandczyku postać Peggy, córki Franka. Grającą ją Anna Paquin przez cały film nie wypowiada praktycznie ani słowa. Mówi się tu i tam, że to skandal, patriarchalny reżyserski knebel. Że Scorsese odbiera głos kobiecie, a na pierwszy plan wystawia tych samych co zawsze, rozgadanych facetów (choć tu ciekawostka: Pacino nigdy dotychczas u niego nie grał). Ale spójrzcie, jak ich wykorzystuje. Pacino robi ze swojej przeszywającej chrypy chorobliwy wykwit ego Jimmy’ego Hoffy, zalążek nieuchronnego upadku tej postaci. Pesci pozostaje nietypowo wyciszony, wycofany, jakby wiedział, że nic mu nie dadzą kolejne krzykliwe tyrady. De Niro zaś, im dalej w film, tym bardziej jest zająkany, rozdarty, skonfundowany, pożałowania godny. Zwłaszcza owo jąkanie wydaje się ważne. Wywołany do tablicy, przygnieciony poczuciem winy Frank nagle nie potrafi zapanować nad plątaniną słów.

A słowa w Irlandczyku jedynie zakłamują rzeczywistość: tu gangsterskie eufemizmy na morderstwo, tam prawnicze kruczki pozwalające wyłgać się w sądzie czy kumpelskie manifestacje etosu i lojalności. Nawet tekst modlitwy, do jakiej zachęca Franka ksiądz, brzmi w jego ustach fałszywie. Niczym pusta forma, rytuał pozorowanej skruchy, rzecz do odbębnienia i zapomnienia. Prawda zaś – niewyrażona, groźna – kryje się gdzieś poza i między słowami. Ot, w owym nieubłaganym pochodzie czasu. Ot, w owym znaczącym milczeniu Peggy. Więc jeśli myślicie, że Scorsese nie docenia ekranowego ciężaru milczenia, przypomnijcie sobie lepiej tytuł jego poprzedniego filmu.

 

Czytaj również:

Czarny książę – rozmowa z Markusem Schleinzerem
i
Kadr z filmu "Angelo"
Opowieści

Czarny książę – rozmowa z Markusem Schleinzerem

Mateusz Demski

W protokole ślubnym napisał: „nazywam się Angelo Soliman i nie jestem niewolnikiem”. Niektórzy historycy twierdzą, że Angelo był pierwszym przypadkiem udanej emancypacji lub asymilacji kulturowej. Że był pierwszym czarnoskórym, który w XVIII w. osiągnął tak spektakularny sukces, bo został wybrany na wielkiego mistrza loży masońskiej, której członkiem był m.in. Wolfgang Amadeusz Mozart. Inni widzą w nim ofiarę tamtych czasów. Człowieka ograbionego ze swojej kultury, który nigdy nie zaznał pełni szczęścia czy wolności.

Mateusz Demski: Po ośmiu latach od swojego głośnego debiutu powracasz z filmem osadzonym w realiach XVIII-wiecznej Austrii i monarchii Habsburgów. Skąd wziął się ten pomysł?

Czytaj dalej