Debiut literacki spółki dwóch przyjaciół od zawsze, liczących razem pół wieku, młodego dziennikarza Włodzimierza Horawskiego i studenta medycyny Jakuba Waltosia. Obaj są wielbicielami gatunku science fiction, obaj interesują się filmem i czarnym humorem. Spółka dopiero rozpoczyna działalność i dotąd „wypuściła” trzy opowiadania. Jedno przeczytacie dzisiaj.
Na śniadanie był gilwasz i bułeczki z syropem klonowym. David, jak zwykle, upaćkał sobie buzię i opędzał się rozpaczliwie przed automatycznym śliniaczkiem.
— David, przynajmniej dzisiaj powinieneś zachowywać się przyzwoicie.
Natasha powiedziała to tonem, który wydawał jej się bardzo dorosły. Spoglądała przy tym na Mamę, szukając akceptacji. Miała już siedem lat i uważała, że winna być autorytetem dla brata.
— David jest jeszcze mały. — Tego dnia Mama była wyjątkowo pozytywnie nastawiona do świata. — Mając cztery latka, ty też jadłaś jak świnka, kochanie.
— On już prawie skończył pięć!
Natasha czuła, że jej autorytet obraca się w ruinę.
Tymczasem David skapitulował przed łagodnym, ale stanowczym atakiem śliniaczka i ograniczył się do metodycznego wychlapywania gilwaszu na serwetkę. Czynność ta dawała mu jednak niewiele satysfakcji za sprawą niezwłocznie wycierającego serwetkę Czyścioszka (najbardziej znienawidzonego z czeredki dwunastu krasnoludków firmy Atari, których dostał na gwiazdkę). Korzystając z chwili maminej nieuwagi, Natasha boleśnie kopnęła brata.
— Mamo! Ona się znowu kopie!
— Ależ David, kochanie, jedz spokojnie i nie garb się.
Mama powiedziała to w dobrej wierze, ale w oczach Natashy rozbłysła złośliwa satysfakcja. Nie na długo. David wrzucił jej za kołnierz tubkę samosmarującego majonezu. Z krzykiem pobiegła do łazienki. Tato zdjął słuchawki porannego czytacza.
— David, uprzedzałem. Nie naciśniesz dzisiaj guzika — powiedział stanowczo. — To są skutki twoich metod wychowawczych, Dagmar — zwrócił się do Mamy — nawet przy śniadaniu nie można mieć chwili spokoju. — A ty mi się nie drzyj — krzyknął w stronę łazienki i znów założył słuchawki na znak, że dyskusji nie będzie.
— Ale ona się kopie — cicho szlochał David.
— Nie przejmuj się, jak będziesz grzeczny, Tatuś pozwoli ci nacisnąć guzik. Tylko musisz się bardzo starać, przecież dzisiaj Dzień Babci.
Gdy wychodzili z domu, pomiędzy dziećmi panował wymuszony rozejm. Podzieliły się strefami wpływów. Natasha rozmawiała z Tatą o szkole, zaś David, trzymając Mamę za rękę, sterował swoim nowym balonem bojowym. Po drodze wstąpili do cukierni. David, oczywiście, chciał podwójną porcję lodów i pewnie by zaczął wrzeszczeć, gdyby nie świadomość, że musi być naprawdę grzeczny. Tato chciał początkowo lody z koniakiem, ale kelnerka wymownym gestem wskazała na zegar; do trzynastej brakowało jeszcze niemal dwóch godzin.
— W takim razie z poziomkami, proszę — zadysponował — trzy normalne, a dla tego kawalera dziecinną.
David tę zniewagę zniósł po męsku. Natasha uśmiechała się słodziutkim uśmiechem czarownicy.
— Poziomkowe wyszły, mogą być kawowe — wychrypiała kelnerka. Najwyraźniej miała uszkodzony głośnik.
— Wyszły? — zdziwił się ojciec.
— Wyszły — autorytatywnie wychrypiała kelnerka i nie wiedzieć czemu obraziła się. — To jak, dawać te kawowe czy nie? Nie tylko państwa mam na lokalu.
— Mogą być — skapitulował ojciec.
Kelnerka wyciągnęła ze swego wnętrza cztery talerzyki i postawiła je na stoliku.
— Coś jeszcze? Jak nie, to państwa od razu skasuję. 274 się należy.
Mama wyciągnęła z torebki kartę kredytową i wsunęła ją de szczeliny w obudowie kelnerki. Maszyna z cichym chrzęstem potoczyła się na zaplecze.
— Gdybym dorwał tego programistę… — westchnął Tato.
— Bezczelny automat — powiedziała cicho Mama. — Jak one się teraz zachowują. I to przy dzieciach.
— Przynajmniej się nauczą, co je w życiu czeka. A swoją drogą, przydałaby się tu brygada remontowa — mruknął Tato.
David niewiele uwagi poświęcał rozmowie, usiłując wylądować swoim balonem na sąsiednim stoliku. Manipulując niezbyt zręcznie, strącił popielniczkę, która popiskując, uciekła w stronę baru. Lody okazały się całkiem smaczne, a tymczasem Tato zamówił dryf.
Kiedy wyszli z cukierni, dryf już czekał: „Wsuń kartę, wsuń kartę, wsuń kartę…” — powtarzał monotonnie, nosowym głosem.
— Sklep zoologiczny nr 33 — zadysponowała Mama, wchodząc od środka.
— Mnie się chce siku — radośnie oznajmiła Natasha.
— I na chęciach na razie się skończy — oznajmił Tato.
— Korporacja dryfów miejskich życzy państwu udanego dnia — powiedział dryf, wypluwając kartę kredytową, kiedy już przybyli na miejsce.
Sklep był luksusowo staroświecki, a ozdobne drzwi otwierały się na archaiczną fotokomórkę. Za ladą stała młoda i ładna sprzedawczyni. Tato uśmiechnął się do niej szeroko, co wzbudziło u Mamy refleksję, że personel automatyczny ma jednak pewne zalety.
— Czym mogę służyć? — spytała panienka zza lady.
— Potrzebujemy psa — szorstko przerwała jej Mama.
— Oczywiście, rasowego? Mamy najlepsze genotypy.
— Ma się rozumieć, że rasowego — rzekła Mama.
Sprzedawczyni nacisnęła kilka klawiszy. Ściana w głębi sklepu stała się całkowicie przejrzysta. Zobaczyli piramidę szklanych kontenerów, w których spoczywały psy. Wyglądały jak uwięzione w plastrze miodu.
— O, popatrz na tego bernardyna. Jaki śliczny! U nas w domu był taki sam, kiedy byłam dzieckiem — powiedziała Mama.
— Może nie przesadzajmy z prezentami dla twojej matki. Hipopotam wypadłby taniej. — Tato skrzywił się, pokazując cenę.
— Weźmiemy tego pudelka — zadysponował. — Popatrz, jak podoba się dzieciom.
Dzieci nie zwracały na psy najmniejszej uwagi. David szarpał za ogon wypchanego krokodyla, a Natasha nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
— Mnie się chce sikać — powiedziała rozpaczliwie.
— Państwo z pewnością mają tu utylizator, jeśli to możliwe, to nasza córeczka… — zwróciła się Mama do ekspedientki.
— Oczywiście — sprzedawczyni uśmiechnęła się czarująco. — Chodź, skarbie…
Natasha boleśnie nastąpiła jej na nogę. Nie znosiła, gdy traktowano ją jak dziecko. Zniknęły na zapleczu.
— Moja mama miała rację, że jesteś skąpcem. Pamiętam twój pierścionek zaręczynowy, wszystkie koleżanki się śmiały.
— Ale pudelek jest naprawdę uroczy. Popatrz, jaki puszysty i biały — bronił się Tato. — Poza tym musimy oszczędzać na twoje nowe futro.
Ostatnie zdanie rozbroiło Mamę.
— Przecież żartowałam. Jesteś takim kochanym głuptasem, wszystko bierzesz serio. Ten pudelek jest naprawdę odpowiedni.
David precyzyjnie wprowadził balon w paszczę krokodyla i zaczął odpalać rakiety. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ekspedientka, lekko kulejąc, wróciła za ladę. Minę miała nietęgą. Natasha uśmiechała się radośnie.
— Państwo decydujecie się na tego pudla? — głos sprzedawczyni wyprany był z poprzedniej serdeczności. — Odmrozić czy przesłać do domu?
— Odmrozić — powiedziała Mama.
— Poproszę kartę kredytową.
Kontener z pudlem powędrował do revitatora.
— Ja wezmę pieska na ręce — oznajmiła Natasha, obserwując proces odmrażania.
Z revitatora wysunęła się szufladka z białą, ciepłą, puszystą kulką.
— Proszę uważać, piesek ma dopiero pięć tygodni, może nabrudzić — ostrzegła panienka.
Natasha nie zwracała uwagi na jej słowa. Wzięła pudelka na ręce. Niemal natychmiast się posikał. Ekspedientka znów się uśmiechała.
— Jaki obrzydliwy zapach. — Mama podejrzliwie pociągnęła nosem. Krokodyl dymił już solidnie. David z niewinną miną przeglądał katalog. Po chwili zawyła syrena, a krokodyl zniknął pod grubą warstwą piany.
— Już pójdziemy — zadecydował Tato. Ekspedientka nie odprowadziła ich do drzwi.
Kiedy przed sklepem czekali na dryf, David udawał, że jest bez reszty pochłonięty kontemplacją reklamy środków owadobójczych.
— Davidzie, gdzie twoja zabawka? — zapytał Tato głosem, który uważał za stanowczy.
— Krokodyl.
Nic więcej z niego nie wycisnął.
— Zostaw go. Dziecko musi się przecież bawić. I tak stracił swój balonik. A oni z pewnością mają wykupione ubezpieczenie od dzieci. Zresztą ten krokodyl wyglądał na mocno sfatygowanego — perorowała Mama.
— Chyba masz rację. I tak zdarli z nas za tego pudla. Płaci się jak za woły, a on się zesikał. No, wsiadamy.
Dryf już od dłuższej chwili mamrotał swoje „wsuń kartę”.
— Na „Bezimiennych Ofiar Rewolucji Seksualnej” — zaordynował Tato.
Dryf potoczył się w dół ulicy. Kiedy mijali Fabrykę Domów Miniaturowych, rozległ się głośny chrobot. Gwałtowna zmiana prędkości rzuciła ich na przednią szybę. Mama z Natashą pisnęły rozpaczliwie.
— Co się dzieje? — zawołał Tato, usiłując nadać swojemu głosowi mężne brzmienie.
— Dalej nie jadę — wymamrotał dryf. — Wysiadło mi lewe pokuladło. Korporacja Dryfów Miejskich życzy państwu udanego dnia.
Wysiadali niespiesznie, a Mama zdenerwowana nacisnęła guzik pod napisem „Reklamacje”.
— Kliencie! Twoje wnioski i uwagi są dla nas cenną pomocą — powiedział dryf i odjechał.
— Hmm — powiedział niepewnie Tato — zostaje nam już chyba tylko metro.
— Nie lubię państwowej komunikacji — odparta Mama.
— Ale przejazd jest za darmo! — Tato energicznie wziął dzieci za ręce i śmiało stanął na eskalatorze. Mamie nie pozostało nic innego, jak iść za nimi.
— Ty sknero — powiedziała z wyrzutem — znowu będę pokłuta.
Tato udał, że nie słyszy. Z peronowego głośnika dochodziło chrypiące: „Jazda metrem jest
Bezpłatna. Badania są obowiązkowe. Kto nie podda się badaniom, nie może korzystać z metra. Jazda metrem jest bezpłatna…”.
— Czy życzą sobie państwo polisę ubezpieczeniową? — zapytał automat przy wejściu.
— Nie, dziękuję. Jesteśmy całą rodziną i nie byłoby komu wypłacić — odparł Tato. Automat niechętnie odjechał. Pozostawało już tylko sforsować bramkę.
— Badanie jest bezbolesne. Wsuń dłoń do otworu. — Głos bramki daleki był od uprzejmości. Tato pierwszy wsunął rękę do otworu i natychmiast syknął z bólu. Natasha i Mama postąpiły podobnie i już po chwili znajdowały się za bramką. Natomiast David nie dorósł jeszcze do tego, aby docenić korzyści płynące z darmowej służby zdrowia, jednego z niekwestionowanych dobrodziejstw przodującego ustroju. Szarpał się i zapierał nogami, kiedy bramka zassała mu dłoń. Wrzeszczał przy tym okropnie, ale bramka czyniła swoją powinność. Płaczący David dołączył do reszty rodziny.
— Mówiłam, żeby go nie zabierać — triumfalnie oznajmiła Natasha — to przecież jeszcze dziecko. David przerwał płacz, by wystawić język, po czym rozkrzyczał się ze zdwojoną siłą.
— To chyba jednak przesada, żeby badać nasze dzieci na choroby weneryczne — mruknęła Mama, rozcierając dłoń.
— I tak dobrze, że nie zbadali pieska — ironicznie uśmiechnął się Tato.
Na peron wjechał długi, biały wagon z wielkim czerwonym napisem na boku: „Stosunki seksualne mogą być przyczyną wielu groźnych chorób. Minister Zdrowia i Opieki Społecznej”. Linią „C” przejechali cztery przystanki. Eskalator wywiózł ich na powierzchnię. Wychodzących z tunelu goniło niezmiennie ochrypłe: „Jazda metrem jest bezpłatna. Badania…”. Przez drzewa parku widać już było jasne, żółte ściany Domu Babci. Minęli bramę z ozdobnym napisem: „Stąd do wieczności”.
Szli w milczeniu lipową aleją wysypaną drobnym, białym żwirem. Nie byli na niej sami. W kilkumetrowych odstępach szły inne, podobnie odświętnie ubrane rodziny. Zbliżali się do wysokiej białej bramy, otwartej teraz szeroko. To był już Dom Babci, monumentalna budowla z różowo-złotego pseudomarmuru, zgrabne połączenie neogotyku z neobarokiem. Gdy podeszli do bramy, pole siłowe rozwarło się z cichym trzaskiem. Weszli w żółto-brązowy jasny korytarz. Za progiem dołączył do nich pękaty, półmetrowy może automat pokryty był różowym pluszem obszytym niebieskimi koralikami.
— Państwo do pani Vodetzki? Zaprowadzę państwa. Pani Vodetzki już czeka — powiedział ciepłym, aksamitnym głosem. — Winda C4, proszę za mną.
Ruszyli.
Winda była obita czerwonym pluszem. Wszystko w Domu Babci było miękkie i ciepłe. Zjechali 23 piętra. Cała naziemna część Domu Babci była w zasadzie tylko ozdobą.
Korytarz ten był bliźniaczo podobny do górnego. Szli niespiesznie za automatem. Zatrzymali się przed drzwiami z wizytówką Joan Vodetzki. Automat odblokował drzwi, otworzył je i przepuścił rodzinę przed sobą.
Pokój był niewielki, ale wysoki, przedzielony drewnianą barierką. Z beżowych abażurów sączyło się dyskretne światło. Za barierką stały ulubione drobiazgi Babci: fotografie, kilka książek, modlitewnik, pluszowy miś i archaiczny komputer IBM. Tuż przy barierce wznosiła się ogromna, trzymetrowa chyba Myszka Mickey. Babcia była już trochę zdziecinniała.
— Zostawiam państwa samych. Proszę dać prezent i nacisnąć guziczek. Przyjdę ponownie, kiedy pani Vodetzki już odejdzie. Życzę wielu wzruszeń — powiedział automat i zamknął drzwi za sobą.
— Kiedy przyjdzie Babcia? — zapytał David.
— Kiedy damy prezent i naciśniesz guziczek, skarbie, przecież wiesz — powiedziała Mama. — Przyjdzie na pewno, ona bardzo nas kocha — dodała, jakby chciała przekonać samą siebie.
Natasha postawiła pudelka na podłodze. Zaczął ciekawie obwąchiwać barierkę. Nogi śmiesznie mu się plątały przy każdym kroku. Natasha roześmiała się, ale natychmiast spoważniała. David z niecierpliwością i nadzieją wpatrywał się w czerwony przycisk na barierce. Miał go nacisnąć pierwszy raz w życiu. Piesek zrobił znów kilka niepewnych kroków i przytulił się do buta Natashy. Był naprawdę śliczny. Mała, biała, puszysta kulka z czarną wilgotną plamką nosa. Czerwona kokardka przekrzywiła mu się na bok. Przykucnął, a na miękkim dywanie pojawiła się szybko rosnąca plama.
— Mamo, on się znowu zesikał.
— Cicho! Skupcie się dzieci, za chwilę przyjdzie wasza Babcia — głos Mamy drżał ze wzruszenia.
— Chyba już czas — powiedział Tato. Podniósł pudelka z podłogi. Piesek polizał jego rękę. Tato podał szczeniaka trzymetrowej Myszce Mickey. Ta przyjęła go i z mechaniczną precyzją zaczęła głaskać. Piesek chyba jej nie polubił, bo wiercił się, popiskując.
— Davidku, naciśnij guzik — powiedziała wzruszonym szeptem Mama.
David już stał przy barierce. W szeroko otwartych oczach widać było prawdziwe dziecięce szczęście. Z całej siły nacisnął guzik. Myszka Mickey podniosła pieska do góry i z głośnym chrzęstem odgryzła mu głowę. Trysnęły kropelki krwi. Z ukrytych głośników popłynęła muzyka organowa.
Za barierką zobaczyli Babcię. Stała otoczona czeredką łaszących się szczeniaków. Był tam też baranek, ich prezent sprzed trzech lat. Babcia stała lekko uśmiechnięta, w swojej ulubionej niebieskiej sukience, tej samej, w której włożyli ją do trumny. Rozejrzała się, popatrzyła na wnuki. Podniosła w górę prawą dłoń w geście błogosławieństwa lub pozdrowienia. Do stadka szczeniaków dołączył mały, biały pudelek z czerwoną kokardką. Znowu był puszysty i wesoły. Ofiara została przyjęta. Widzieli Babcię. A może im się tylko zdawało?
W drzwiach już czekał pluszowy robot. Zobaczyli, że Przestrzeń za barierką znów była pusta. Przyjdą tu za rok.
Tekst pochodzi z numeru 2223/1988 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.