Dzień Babci
i
„Beatrice”, Odilon Redon, 1897 r., The Art Institute of Chicago (domena publiczna)
Opowieści

Dzień Babci

Włodzimierz Horawski, Jakub Waltoś
Czyta się 11 minut

Debiut literacki spółki dwóch przyjaciół od zawsze, liczących razem pół wieku, młodego dziennikarza Włodzimierza Horawskiego i studenta medycyny Jakuba Waltosia. Obaj są wielbicielami gatunku science fiction, obaj interesują się filmem i czarnym humorem. Spółka dopiero rozpoczyna działalność i dotąd „wypuściła” trzy opowiadania. Jedno przeczytacie dzisiaj.

Na śniadanie był gilwasz i bułeczki z syropem klonowym. David, jak zwykle, upaćkał sobie buzię i opędzał się rozpaczliwie przed automatycznym śliniaczkiem.

— David, przynajmniej dzisiaj powinieneś zachowywać się przyzwoicie.

Natasha powiedziała to tonem, który wydawał jej się bardzo dorosły. Spoglądała przy tym na Mamę, szukając akceptacji. Miała już siedem lat i uważała, że winna być autorytetem dla brata.

— David jest jeszcze mały. — Tego dnia Mama była wyjątkowo pozytywnie nastawiona do świata. — Mając cztery latka, ty też jadłaś jak świnka, kochanie.

— On już prawie skończył pięć!

Natasha czuła, że jej autorytet obraca się w ruinę.

Tymczasem David skapitulował przed łagodnym, ale stanowczym atakiem śliniaczka i ograniczył się do metodycznego wychlapywania gilwaszu na serwetkę. Czynność ta dawała mu jednak niewiele satysfakcji za sprawą niezwłocznie wycierającego serwetkę Czyścioszka (najbardziej znienawidzonego z czeredki dwunastu krasnoludków firmy Atari, których dostał na gwiazdkę). Korzystając z chwili maminej nieuwagi, Natasha boleśnie kopnęła brata.

— Mamo! Ona się znowu kopie!

— Ależ David, kochanie, jedz spokojnie i nie garb się.

Mama powiedziała to w dobrej wierze, ale w oczach Natashy rozbłysła złośliwa satysfakcja. Nie na długo. David wrzucił jej za kołnierz tubkę samosmarującego majonezu. Z krzykiem pobiegła do łazienki. Tato zdjął słuchawki porannego czytacza.

— David, uprzedzałem. Nie naciśniesz dzisiaj guzika — powiedział stanowczo. — To są skutki twoich metod wychowawczych, Dagmar — zwrócił się do Mamy — nawet przy śniadaniu nie można mieć chwili spokoju. — A ty mi się nie drzyj — krzyknął w stronę łazienki i znów założył słuchawki na znak, że dyskusji nie będzie.

— Ale ona się kopie — cicho szlochał David.

— Nie przejmuj się, jak będziesz grzeczny, Tatuś pozwoli ci nacisnąć guzik. Tylko musisz się bardzo starać, przecież dzisiaj Dzień Babci.

Gdy wychodzili z domu, pomiędzy dziećmi panował wymuszony rozejm. Podzieliły się strefami wpływów. Natasha rozmawiała z Tatą o szkole, zaś David, trzymając Mamę za rękę, sterował swoim nowym balonem bojowym. Po drodze wstąpili do cukierni. David, oczywiście, chciał podwójną porcję lodów i pewnie by zaczął wrzeszczeć, gdyby nie świadomość, że musi być naprawdę grzeczny. Tato chciał początkowo lody z koniakiem, ale kelnerka wymownym gestem wskazała na zegar; do trzynastej brakowało jeszcze niemal dwóch godzin.

— W takim razie z poziomkami, proszę — zadysponował — trzy normalne, a dla tego kawalera dziecinną.

David tę zniewagę zniósł po męsku. Natasha uśmiechała się słodziutkim uśmiechem czarownicy.

— Poziomkowe wyszły, mogą być kawowe — wychrypiała kelnerka. Najwyraźniej miała uszkodzony głośnik.

— Wyszły? — zdziwił się ojciec.

— Wyszły — autorytatywnie wychrypiała kelnerka i nie wiedzieć czemu obraziła się. — To jak, dawać te kawowe czy nie? Nie tylko państwa mam na lokalu.

— Mogą być — skapitulował ojciec.

Kelnerka wyciągnęła ze swego wnętrza cztery talerzyki i postawiła je na stoliku.

— Coś jeszcze? Jak nie, to państwa od razu skasuję. 274 się należy.

Mama wyciągnęła z torebki kartę kredytową i wsunęła ją de szczeliny w obudowie kelnerki. Maszyna z cichym chrzęstem potoczyła się na zaplecze.

— Gdybym dorwał tego programistę… — westchnął Tato.

— Bezczelny automat — powiedziała cicho Mama. — Jak one się teraz zachowują. I to przy dzieciach.

— Przynajmniej się nauczą, co je w życiu czeka. A swoją drogą, przydałaby się tu brygada remontowa — mruknął Tato.

David niewiele uwagi poświęcał rozmowie, usiłując wylądować swoim balonem na sąsiednim stoliku. Manipulując niezbyt zręcznie, strącił popielniczkę, która popiskując, uciekła w stronę baru. Lody okazały się całkiem smaczne, a tymczasem Tato zamówił dryf.

Kiedy wyszli z cukierni, dryf już czekał: „Wsuń kartę, wsuń kartę, wsuń kartę…” — powtarzał monotonnie, nosowym głosem.

— Sklep zoologiczny nr 33 — zadysponowała Mama, wchodząc od środka.

— Mnie się chce siku — radośnie oznajmiła Natasha.

— I na chęciach na razie się skończy — oznajmił Tato.

— Korporacja dryfów miejskich życzy państwu udanego dnia — powiedział dryf, wypluwając kartę kredytową, kiedy już przybyli na miejsce.

Sklep był luksusowo staroświecki, a ozdobne drzwi otwierały się na archaiczną fotokomórkę. Za ladą stała młoda i ładna sprzedawczyni. Tato uśmiechnął się do niej szeroko, co wzbudziło u Mamy refleksję, że personel automatyczny ma jednak pewne zalety.

— Czym mogę służyć? — spytała panienka zza lady.

— Potrzebujemy psa — szorstko przerwała jej Mama.

— Oczywiście, rasowego? Mamy najlepsze genotypy.

— Ma się rozumieć, że rasowego — rzekła Mama.

Sprzedawczyni nacisnęła kilka klawiszy. Ściana w głębi sklepu stała się całkowicie przejrzysta. Zobaczyli piramidę szklanych kontenerów, w których spoczywały psy. Wyglądały jak uwięzione w plastrze miodu.

— O, popatrz na tego bernardyna. Jaki śliczny! U nas w domu był taki sam, kiedy byłam dzieckiem — powiedziała Mama.

— Może nie przesadzajmy z prezentami dla twojej matki. Hipopotam wypadłby taniej. — Tato skrzywił się, pokazując cenę.

— Weźmiemy tego pudelka — zadysponował. — Popatrz, jak podoba się dzieciom.

Dzieci nie zwracały na psy najmniejszej uwagi. David szarpał za ogon wypchanego krokodyla, a Natasha nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

— Mnie się chce sikać — powiedziała rozpaczliwie.

— Państwo z pewnością mają tu utylizator, jeśli to możliwe, to nasza córeczka… — zwróciła się Mama do ekspedientki.

— Oczywiście — sprzedawczyni uśmiechnęła się czarująco. — Chodź, skarbie…

Natasha boleśnie nastąpiła jej na nogę. Nie znosiła, gdy traktowano ją jak dziecko. Zniknęły na zapleczu.

— Moja mama miała rację, że jesteś skąpcem. Pamiętam twój pierścionek zaręczynowy, wszystkie koleżanki się śmiały.

— Ale pudelek jest naprawdę uroczy. Popatrz, jaki puszysty i biały — bronił się Tato. — Poza tym musimy oszczędzać na twoje nowe futro.

Ostatnie zdanie rozbroiło Mamę.

— Przecież żartowałam. Jesteś takim kochanym głuptasem, wszystko bierzesz serio. Ten pudelek jest naprawdę odpowiedni.

David precyzyjnie wprowadził balon w paszczę krokodyla i zaczął odpalać rakiety. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ekspedientka, lekko kulejąc, wróciła za ladę. Minę miała nietęgą. Natasha uśmiechała się radośnie.

— Państwo decydujecie się na tego pudla? — głos sprzedawczyni wyprany był z poprzedniej serdeczności. — Odmrozić czy przesłać do domu?

— Odmrozić — powiedziała Mama.

— Poproszę kartę kredytową.

Kontener z pudlem powędrował do revitatora.

— Ja wezmę pieska na ręce — oznajmiła Natasha, obserwując proces odmrażania.

Z revitatora wysunęła się szufladka z białą, ciepłą, puszystą kulką.

— Proszę uważać, piesek ma dopiero pięć tygodni, może nabrudzić — ostrzegła panienka.

Natasha nie zwracała uwagi na jej słowa. Wzięła pudelka na ręce. Niemal natychmiast się posikał. Ekspedientka znów się uśmiechała.

— Jaki obrzydliwy zapach. — Mama podejrzliwie pociągnęła nosem. Krokodyl dymił już solidnie. David z niewinną miną przeglądał katalog. Po chwili zawyła syrena, a krokodyl zniknął pod grubą warstwą piany.

— Już pójdziemy — zadecydował Tato. Ekspedientka nie odprowadziła ich do drzwi.

Kiedy przed sklepem czekali na dryf, David udawał, że jest bez reszty pochłonięty kontemplacją reklamy środków owadobójczych.

— Davidzie, gdzie twoja zabawka? — zapytał Tato głosem, który uważał za stanowczy.

— Krokodyl.

Nic więcej z niego nie wycisnął.

— Zostaw go. Dziecko musi się przecież bawić. I tak stracił swój balonik. A oni z pewnością mają wykupione ubezpieczenie od dzieci. Zresztą ten krokodyl wyglądał na mocno sfatygowanego — perorowała Mama.

— Chyba masz rację. I tak zdarli z nas za tego pudla. Płaci się jak za woły, a on się zesikał. No, wsiadamy.

Dryf już od dłuższej chwili mamrotał swoje „wsuń kartę”.

— Na „Bezimiennych Ofiar Rewolucji Seksualnej” — zaordynował Tato.

Dryf potoczył się w dół ulicy. Kiedy mijali Fabrykę Domów Miniaturowych, rozległ się głośny chrobot. Gwałtowna zmiana prędkości rzuciła ich na przednią szybę. Mama z Natashą pisnęły rozpaczliwie.

— Co się dzieje? — zawołał Tato, usiłując nadać swojemu głosowi mężne brzmienie.

— Dalej nie jadę — wymamrotał dryf. — Wysiadło mi lewe pokuladło. Korporacja Dryfów Miejskich życzy państwu udanego dnia.

Wysiadali niespiesznie, a Mama zdenerwowana nacisnęła guzik pod napisem „Reklamacje”.

— Kliencie! Twoje wnioski i uwagi są dla nas cenną pomocą — powiedział dryf i odjechał.

— Hmm — powiedział niepewnie Tato — zostaje nam już chyba tylko metro.

— Nie lubię państwowej komunikacji — odparta Mama.

— Ale przejazd jest za darmo! — Tato energicznie wziął dzieci za ręce i śmiało stanął na eskalatorze. Mamie nie pozostało nic innego, jak iść za nimi.

— Ty sknero — powiedziała z wyrzutem — znowu będę pokłuta.

Tato udał, że nie słyszy. Z peronowego głośnika dochodziło chrypiące: „Jazda metrem jest

Bezpłatna. Badania są obowiązkowe. Kto nie podda się badaniom, nie może korzystać z metra. Jazda metrem jest bezpłatna…”.

— Czy życzą sobie państwo polisę ubezpieczeniową? — zapytał automat przy wejściu.

— Nie, dziękuję. Jesteśmy całą rodziną i nie byłoby komu wypłacić — odparł Tato. Automat niechętnie odjechał. Pozostawało już tylko sforsować bramkę.

— Badanie jest bezbolesne. Wsuń dłoń do otworu. — Głos bramki daleki był od uprzejmości. Tato pierwszy wsunął rękę do otworu i natychmiast syknął z bólu. Natasha i Mama postąpiły podobnie i już po chwili znajdowały się za bramką. Natomiast David nie dorósł jeszcze do tego, aby docenić korzyści płynące z darmowej służby zdrowia, jednego z niekwestionowanych dobrodziejstw przodującego ustroju. Szarpał się i zapierał nogami, kiedy bramka zassała mu dłoń. Wrzeszczał przy tym okropnie, ale bramka czyniła swoją powinność. Płaczący David dołączył do reszty rodziny.

— Mówiłam, żeby go nie zabierać — triumfalnie oznajmiła Natasha — to przecież jeszcze dziecko. David przerwał płacz, by wystawić język, po czym rozkrzyczał się ze zdwojoną siłą.

— To chyba jednak przesada, żeby badać nasze dzieci na choroby weneryczne — mruknęła Mama, rozcierając dłoń.

— I tak dobrze, że nie zbadali pieska — ironicznie uśmiechnął się Tato.

Na peron wjechał długi, biały wagon z wielkim czerwonym napisem na boku: „Stosunki seksualne mogą być przyczyną wielu groźnych chorób. Minister Zdrowia i Opieki Społecznej”. Linią „C” przejechali cztery przystanki. Eskalator wywiózł ich na powierzchnię. Wychodzących z tunelu goniło niezmiennie ochrypłe: „Jazda metrem jest bezpłatna. Badania…”. Przez drzewa parku widać już było jasne, żółte ściany Domu Babci. Minęli bramę z ozdobnym napisem: „Stąd do wieczności”.

Szli w milczeniu lipową aleją wysypaną drobnym, białym żwirem. Nie byli na niej sami. W kilkumetrowych odstępach szły inne, podobnie odświętnie ubrane rodziny. Zbliżali się do wysokiej białej bramy, otwartej teraz szeroko. To był już Dom Babci, monumentalna budowla z różowo-złotego pseudomarmuru, zgrabne połączenie neogotyku z neobarokiem. Gdy podeszli do bramy, pole siłowe rozwarło się z cichym trzaskiem. Weszli w żółto-brązowy jasny korytarz. Za progiem dołączył do nich pękaty, półmetrowy może automat pokryty był różowym pluszem obszytym niebieskimi koralikami.

— Państwo do pani Vodetzki? Zaprowadzę państwa. Pani Vodetzki już czeka — powiedział ciepłym, aksamitnym głosem. — Winda C4, proszę za mną.

Ruszyli.

Winda była obita czerwonym pluszem. Wszystko w Domu Babci było miękkie i ciepłe. Zjechali 23 piętra. Cała naziemna część Domu Babci była w zasadzie tylko ozdobą.

Korytarz ten był bliźniaczo podobny do górnego. Szli niespiesznie za automatem. Zatrzymali się przed drzwiami z wizytówką Joan Vodetzki. Automat odblokował drzwi, otworzył je i przepuścił rodzinę przed sobą.

Pokój był niewielki, ale wysoki, przedzielony drewnianą barierką. Z beżowych abażurów sączyło się dyskretne światło. Za barierką stały ulubione drobiazgi Babci: fotografie, kilka książek, modlitewnik, pluszowy miś i archaiczny komputer IBM. Tuż przy barierce wznosiła się ogromna, trzymetrowa chyba Myszka Mickey. Babcia była już trochę zdziecinniała.

— Zostawiam państwa samych. Proszę dać prezent i nacisnąć guziczek. Przyjdę ponownie, kiedy pani Vodetzki już odejdzie. Życzę wielu wzruszeń — powiedział automat i zamknął drzwi za sobą.

— Kiedy przyjdzie Babcia? — zapytał David.

— Kiedy damy prezent i naciśniesz guziczek, skarbie, przecież wiesz — powiedziała Mama. — Przyjdzie na pewno, ona bardzo nas kocha — dodała, jakby chciała przekonać samą siebie.

Natasha postawiła pudelka na podłodze. Zaczął ciekawie obwąchiwać barierkę. Nogi śmiesznie mu się plątały przy każdym kroku. Natasha roześmiała się, ale natychmiast spoważniała. David z niecierpliwością i nadzieją wpatrywał się w czerwony przycisk na barierce. Miał go nacisnąć pierwszy raz w życiu. Piesek zrobił znów kilka niepewnych kroków i przytulił się do buta Natashy. Był naprawdę śliczny. Mała, biała, puszysta kulka z czarną wilgotną plamką nosa. Czerwona kokardka przekrzywiła mu się na bok. Przykucnął, a na miękkim dywanie pojawiła się szybko rosnąca plama.

— Mamo, on się znowu zesikał.

— Cicho! Skupcie się dzieci, za chwilę przyjdzie wasza Babcia — głos Mamy drżał ze wzruszenia.

— Chyba już czas — powiedział Tato. Podniósł pudelka z podłogi. Piesek polizał jego rękę. Tato podał szczeniaka trzymetrowej Myszce Mickey. Ta przyjęła go i z mechaniczną precyzją zaczęła głaskać. Piesek chyba jej nie polubił, bo wiercił się, popiskując.

— Davidku, naciśnij guzik — powiedziała wzruszonym szeptem Mama.

David już stał przy barierce. W szeroko otwartych oczach widać było prawdziwe dziecięce szczęście. Z całej siły nacisnął guzik. Myszka Mickey podniosła pieska do góry i z głośnym chrzęstem odgryzła mu głowę. Trysnęły kropelki krwi. Z ukrytych głośników popłynęła muzyka organowa.

Za barierką zobaczyli Babcię. Stała otoczona czeredką łaszących się szczeniaków. Był tam też baranek, ich prezent sprzed trzech lat. Babcia stała lekko uśmiechnięta, w swojej ulubionej niebieskiej sukience, tej samej, w której włożyli ją do trumny. Rozejrzała się, popatrzyła na wnuki. Podniosła w górę prawą dłoń w geście błogosławieństwa lub pozdrowienia. Do stadka szczeniaków dołączył mały, biały pudelek z czerwoną kokardką. Znowu był puszysty i wesoły. Ofiara została przyjęta. Widzieli Babcię. A może im się tylko zdawało?

W drzwiach już czekał pluszowy robot. Zobaczyli, że Przestrzeń za barierką znów była pusta. Przyjdą tu za rok.


Tekst pochodzi z numeru 2223/1988 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Starsi państwo
i
Zinaida Serebriakova, znaku czasu „Okno”, 1910 r.; źródło: Wikimedia Commons
Doznania

Starsi państwo

Charles Simic

Czekają, aż ich zamordują
Albo wyrzucą na bruk. Spodziewają się,
Że wkrótce nie będą mieć nic do jedzenia.
Tymczasem siedzą.

Nadchodzi silny ból, myślą.
Zacznie się w sercu
I podejdzie do ust.
Zabiorą ich, rozwrzeszczanych, na noszach.

Czytaj dalej