Istoty ludzkie występują na Ziemi w liczbie prawie ośmiu miliardów. Nie ma pewności, czy Ziemia może nas wszystkich wyżywić i czy jest w stanie przyjąć produkowane przez nas odpady i zanieczyszczenia. Być może tak, być może nie, jedno jest jednak pewne: NIE przetrwamy, żyjąc dalej tak, jak żyjemy dzisiaj (roczne zasoby surowców odnawialnych zużywamy przeważnie w okolicach sierpnia, przez dalszą część roku zaciągając dług u przyszłych pokoleń; zmieniamy klimat w tempie, którego jeszcze parę lat temu nie spodziewali się nawet pesymiści, odpowiadamy za „szóste wielkie wymieranie” gatunków roślin i zwierząt – i tak dalej). Jak zauważa pisarz Kim Stanley Robinson (w niedawnym artykule dla „Guardiana”), przyszłość jest radykalnie niepewna. Może przynieść spełnienie marzeń o spokojniejszym, mniej zatrutym świecie albo katastrofę, której rozmiarów nie umiemy sobie nawet wyobrazić. Wiadomo tylko tyle, że aktualny stan rzeczy nie może już długo potrwać: lata – tak, ale nie dekady.
Robinson podkreśla, że przetrwanie wymaga nie tylko rozwoju nowych technologii, ale też zbudowania bardziej sprawiedliwego porządku społecznego. To skrajne bogactwo i skrajna bieda odpowiadają za najwięcej zniszczeń, powinny zatem zostać wyeliminowane. Większa równość sprzyja pokojowi i zrównoważonemu rozwojowi. Fundamentalne znaczenie mają także prawa kobiet (chodzi o prawa reprodukcyjne, ale nie tylko – technokapitalizm jest ściśle powiązany z patriarchatem). Sprawą absolutnie najwyższej wagi jest wykorzenienie nacjonalizmów i wszelkich ideologii głoszących czyjekolwiek przyrodzone prawo do jakiegoś kawałka Ziemi. Ludzie migrują i będą migrować jeszcze intensywniej – z powodu wojen, zmian klimatycznych, ale również dlatego, że jak proponują liczni zwolennicy miejskich ekologii, przetrwanie będzie wymagało takiej zmiany w sposobie zamieszkiwania Ziemi, która zwiększy gęstość zaludnienia w miastach, a duże przestrzenie uwolni od stałej ludzkiej obecności. Według biologa E.O. Wilsona dokładnie połowa Ziemi powinna zostać oczyszczona z ludzi (dotyczy to rzecz jasna także oceanów). Radykalny pomysł. Ale czy niemożliwy?
W książce Half-Earth (2016) Wilson nie tylko opłakuje los wielu wyniszczonych przez nas gatunków zwierząt i roślin, ale także proponuje, abyśmy wyobrazili sobie niedaleką przyszłość: epokę, którą określa jako Eremocine – „eremocen,” czyli wiek samotności, kiedy Ziemię zamieszkują już tylko ludzie, ich udomowione zwierzęta i rośliny uprawne. Jak długo da się fizycznie przetrwać w takich warunkach – tego nie wiadomo. Oprócz kwestii pragmatycznej (czy zdołamy wyhodować wystarczająco dużo jedzenia?) pozostaje jeszcze kwestia moralna (czy mamy prawo niszczyć inne życia?) i – co dla mnie osobiście bardzo ważne – duchowa (kim będziemy, kiedy zamordujemy te istoty?). Wycofanie się przez ludzi z połowy obszaru Ziemi zapewniłoby według Wilsona przetrwanie około 80% żyjących jeszcze gatunków.
Co z nami? Otóż ludzie powinni mieszkać głównie w miastach. Rzecz jasna, miasta muszą w tym celu przejść metamorfozę, trzeba myśleć o jakości powietrza, o ogrodach i parkach, o wspólnych przestrzeniach rekreacji i działań społecznych, o obecnej w mieście dzikiej przyrodzie. Nowoczesna ekologia odchodzi od anachronicznego dualizmu „natura–kultura”, podkreślając, że większość środowisk ma charakter hybrydyczny (naturo-kulturowy). Dzikość w mieście ma właśnie taki wspaniale „mieszany”, „skundlony” charakter. Gdzie rośliny, grzyby i porosty przejmują we władanie opuszczony budynek, gdzie zielsko porasta nieużywaną trakcję kolejową, tam pojawia się „trzeci pejzaż” (określenie ogrodnika i pisarza Gilles’a Clémenta), czyli przestrzeń niebędąca ani „dziewiczą przyrodą”, ani oczyszczoną z wszelkiej dzikości „kulturą”. Nie potrzebujemy „dziewiczej” przyrody (już samo to określenie jest przerażająco patriarchalne), potrzebujemy raczej współpracy ludzi i nieludzi w tworzeniu bardziej zrównoważonego, mniej przemocowego świata. Połowa Ziemi pozostawiona innym istotom także nie musiałaby stanowić rezerwatu. Jak sugeruje Robinson, przynajmniej część żywności musiałaby pochodzić z tych obszarów – ludzka ingerencja byłaby zatem nieunikniona. Musiałaby ona jednak mieć inny niż obecnie zakres i charakter: pozwalający innym gatunkom na swobodne, twórcze ewoluowanie, uwzględniający nie tylko pragmatyczny, ludzki interes.
„Tworzenie” w sensie, który tu kilkakrotnie przywołałam to po grecku poiesis. Od tego samego słowa wywodzi się słowo poezja. Współtworzenie świata przez ludzi i nieludzi ma w sobie coś poetyckiego. A skoro dzisiaj, kiedy piszę ten felieton, wypada Światowy Dzień Poezji, to niech Białoszewski, piewca miejskiej dzikości, ma ostatnie słowo:
Rosnąć ma trawę,
Trawa ma cerkiew.
Cerkiew ma drabinkę.
Drabinka nie ma
noszonych umrzyków.
Umrzyki nie rosną.
(Dziki kraj przyczyn)