Ekstaza, uniesienie, omdlenie Ekstaza, uniesienie, omdlenie
i
El Greco (Doménikos Theotokópoulos), Święty Marcin i żebrak, 1597/1599 r., National Gallery of Art, Joseph E. Widener Collection
Opowieści

Ekstaza, uniesienie, omdlenie

Karol Radziszewski
Czyta się 3 minuty

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Żaden dziecięcy zachwyt ani mistrz lat młodzieńczych. Byli inni. Tak naprawdę El Greco (a właściwie Doménikos Theotokópoulos), chociaż powszechnie znany, funkcjonował w mojej wczesnej świadomości gdzieś na obrzeżu historii sztuki.

Pamiętam, że nie mówiło się  o nim poważnie, ale raczej jak o amatorze, jakimś boskim szaleńcu z iskrą talentu, lecz też dużą dozą psychozy i astygmatyzmu. Taki Nikifor sprzed wieków, tylko że zagraniczny, trochę dziwny. Braki w anatomii, proporcjach, perspektywie, wszystko jakoś nie tak. Raczej niepoważny. No i zawsze tylko ci święci i święte, rozciągnięci do granic możliwości, z błyskami w oczach.

Jako nastolatek ciągałem rodziców po włoskich muzeach, po francuskich. Tycjan, Caravaggio, Leonardo. Na Hiszpanię czas przyszedł późno, w sumie niedawno, a do madryckiego muzeum Prado jechałem zobaczyć przede wszystkim Velázqueza i Goyę. I nagle sale wypełnione tymi szalonymi świętymi, tym kolorem bez zahamowań, prosto w oczy. Wszystko wreszcie oglądane z bliska. A później dom-muzeum El Greca w Toledo, El Greco w kościołach w Toledo, Pogrzeb hrabiego Orgaza, Męczeństwo Świętego Maurycego w Eskurialu. Och, cała seria uniesień! Zostałem fanem. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Świętego Marcina z nagim chłopcem zobaczyłem na wystawie w Berlinie. I od razu coś mnie tknęło, że przecież z czymś mi się  kojarzy, że jest taki inny ukochany obraz. Oczywiście Picasso. Reprodukcja jego Chłopca prowadzącego konia od dawna ma swoje skromne miejsce na ścianie mojej pracowni. Niby proste skojarzenie, ale nagle wszystko zaczęło układać się w sensowny ciąg. Bo przecież jest dużo El Greca w Picassie, bo to ryzyko podejmowane przez obu do dziś robi wrażenie. Bo przecież to właśnie Otwarcie piątej pieczęci Apokalipsy (Wizja św. Jana), jedno z ostatnich dzieł nierozumianego za życia mistrza, zachwyciło Picassa na tyle, że echa wyraźnie widać w jego Pannach z Awinionu. Czyżbym pokochał El Greca przez Picassa? W sumie to dopiero wiek XX odkrył go na nowo, a może właśnie po raz pierwszy, tak jak powinien, jako praojca nowoczesego malarstwa, ekspresjonizmu, kubizmu. Więc oczywistość, a jednak trochę czasu mi to zajęło.

El Greco (Doménikos Theotokópoulos), Święty Marcin i żebrak, 1597/1599 r., National Gallery of Art, Joseph E. Widener Collection
El Greco (Doménikos Theotokópoulos), Święty Marcin i żebrak, 1597/1599 r., National Gallery of Art, Joseph E. Widener Collection

W sali z malarstwem XVII-wiecznym to właśnie płótna El Greca wyglądają jak namalowane wczoraj, kontrastując z całą resztą. Tak otwarte, tak współczesne, a przede wszystkim nieoczywiste, łatwo prowokują do fantazjowania. Więc patrzę  jeszcze raz. Kogo obchodzi, czy Marcin jest święty? Ci chłopcy tacy smutni. Tacy smukli. Tacy młodzi, tacy wrażliwi. Wszystko podskórnie pulsuje, rozciąga się w dowolnym kierunku. Coś musi się wydarzyć. Właściwie wygląda to, jakby bajkowy książę na białym rumaku miał zaraz pochwycić Kopciuszka. Owinięci zielono- złotym szalem odjechaliby razem w dziwną przestrzeń z niebieskiego światła i świecących chmur, opuszczając na zawsze piękne, ale za małe dla nich Toledo, którego panoramę nieodmiennie El Greco umieszczał na horyzoncie. A potem mogłyby być już ekstaza, uniesienie, omdlenie i te błyski w wywróconych do góry oczach.

 

W cyklu To lubię! artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.

Czytaj również:

Spiralna Kolumna w Bernie Spiralna Kolumna w Bernie
i
zdjęcie: Maksym Kozlenko (CC BY-SA 4.0)
Doznania

Spiralna Kolumna w Bernie

Z cyklu „To lubię!”
Joanna Rajkowska

Kolumna Meret Oppenheim to jedna z najprzedziwniejszych rzeczy, jakie widziałam. Jest w niej wszystko, co dla mnie drogie.

W jakiś dla mnie samej niewytłumaczalny sposób jestem związana emocjonalnie ze Szwajcarią. Może dlatego, że we wczesnych latach 90., jako studentka, jeździłam tam często i oglądałam kolekcje we wszystkich zakątkach tego niewielkiego kraju. Przeżyłam tam pierwsze olśnienia młodej artystki. Podziwiałam (zimno) prace minimalistów i (ze wzruszeniem) – surrealistów i dadaistów. Rysowałam namiętnie horyzont, doliny i wzgórza czarną farbą drukarską, wcierając ją mocno w gruby papier. Krakowska Akademia Sztuk Pięknych, mimo mojej niesłabnącej fascynacji profesorem Nowosielskim, była potwornie nudnym miejscem. Szwajcaria nie była nudna wcale. Była dla mnie oknem na świat.

Czytaj dalej