Emocjonalne przyłożenie Emocjonalne przyłożenie
Przemyślenia

Emocjonalne przyłożenie

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Niewiele jest zespołów, których nazwa byłaby tak myląca. No bo z czym kojarzy się futbol amerykański? Ze zderzającymi się notorycznie olbrzymami. Z łomotem uderzających o siebie kasków i ochraniaczy. Z przepychem, rozmachem i wielkimi pieniędzmi inwestowanymi w ulubiony sport Amerykanów. Pochodzący z Illinois zespół American Football nie mógłby znajdować się dalej od tego świata. Grupa Mike’a Kinselli to reprezentanci emo z okresu, kiedy gatunek ten stanowił rozwinięcie post hardcore’u i math rocka i nie kusił jeszcze głównego nurtu. Melancholijne teksty o zagubieniu we współczesnym świecie oplatały misternie skomponowane partie gitar, klawiszy i trąbki. American Football nie mieli żadnych szans na występ w przerwie Super Bowl.

American Football zajmuje dość osobliwe miejsce w historii sceny emo. Gatunek ten zrodził się w latach 80. w Waszyngtonie, zderzając hardcore’ową estetykę z bardzo osobistymi, dramatycznymi wręcz, tekstami i sporą melodyjnością. Styl forsowany przez takie zespoły, jak Rites of Spring ewoluował na początku lat 90. Druga fala emo wygładziła brzmienie, odebrała parę decybeli i zbliżyła tę muzykę do rosnącego w siłę indie rocka. Zaczęło się jak zwykle na wybrzeżach, za sprawą kultowych dziś zespołów Sunny Day Real Estate (Seatle) czy Jawbreaker (Nowy Jork). Po paru latach moda dotarła na Środkowy Zachód, gdzie karierę rozpoczął jeden z najciekawszych reprezentantów gatunku – Cap’n Jazz. Obdarzeni charyzmą i absurdalnym poczuciem humoru bracia Tim i Mike Kinsellowie odnajdowali się świetnie zarówno w połamanych, cięższych utworach bliższych początkom sceny emo, jak i melancholijnych balladach, kiedy rockowe instrumentarium wzbogacały dźwięki tamburynu czy waltorni. Mimo pochlebnych recenzji zespół dość szybko się rozpadł, a bracia poszli swoimi drogami. W 1999 r., czyli na moment przed tym, jak Jimmy Eat World wprowadzili emo na salony, a zaraz za nimi wtargnęły potworki pokroju My Chemical Romance i Fall Out Boy, ukazała się debiutancka płyta nowego tria Mike’a Kinselli. Pierwszą płytę American Football wypełniała pieczołowicie skonstruowana, minimalistyczna, odcinająca się od punkowych korzeni muzyka. Jej twórcy chętniej niż na Rites of Spring powoływali się na Steve’a Reicha. Co z tego, skoro rok później zespół kończy działalność.

Po udanym powrocie Cap’n Jazz w 2010 r. reaktywacja American Football nie była żadnym zaskoczeniem. Niespodzianką jest natomiast cierpliwość, jaką tym razem wykazuje Kinsella. Nie skończyło się bowiem na reedycji i objazdówce po letnich festiwalach. W 2016 r. American Football nagrali drugi album – niezły, choć niedorównujący poziomem do wznawianego chwilę wcześniej debiutu. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, krytycy na fali sentymentu obeszli się z nim łagodnie, ostrząc pióra na ewentualną trzecią płytę. I tu podwójne zaskoczenie. Po pierwsze, rzeczywiście się ona ukazała, po drugie – niewykluczone, że jest to najlepszy album w całym dorobku zespołu. LP3 (wszystkie albumy zespołu noszą tytuł American Football) to także świetny przykład na to, jak godzić dwie skrajności: oczekiwanie fanów i wymagania krytyków.

fragment teledysku American Football "Uncomfortably Numb", reż. Atiba Jefferson, 2019
fragment teledysku American Football „Uncomfortably Numb”, reż. Atiba Jefferson, 2019

Wydany w tym roku album otwierają dźwięki wibrafonu przypominające, że mamy do czynienia z miłośnikami minimalizmu. Dźwięki tego instrumentu przeplatają się z gitarą, budując przestrzeń bliższą dream popowi. Sekcja rytmiczna trzyma wszystko w ryzach do momentu, kiedy nadchodzi wspaniała melodia refrenu i nie liczy się już nic innego. LP3 z pewnością pomagają gościnne występy wokalistek, świetnie dobrane instrumentarium i trochę enigmatyczne, a mimo to poruszające teksty. Upieram się jednak, że najważniejsze są tu melodie – romantycznie niedzisiejsze, rozciągnięte gdzieś pomiędzy dream popem a art rockiem. Nowa płyta American Football mogłaby się stać ulubioną płytą słuchaczy wieczornego pasma Trójki i piszę to bez cienia ironii. Owszem, dla nadawców problematyczna mogłaby się okazać długość utworów, ale z drugiej strony mamy tu całkiem radiowe refreny, gdzie Kinselli towarzyszą Rachel Goswell (Slowdive), Hayley Williams (Paramore) oraz Elizabeth Powell (Land of Talk). Ostatecznie jako haczyk na trójkowicza mogłoby podziałać nawiązanie do piosenki Pink Floyd, czyli utwór Uncomfortably Numb. Nie jestem pewien, czy najlepszy na płycie, ale w moim odczuciu najważniejszy ze względu na poruszany temat emocjonalnego wypalenia, znieczulicy, a może nawet anhedonii odczuwanej obecnie przez – niegdyś nadwrażliwych – czterdziestokilkulatków. Kinsella śpiewa: „I blamed my father in my youth/Now as a father, I blame the booze”. I jest to naprawdę przejmujące wyznanie. Wygląda więc na to, że na weteranów emo nic nie działa równie odświeżająco, jak kryzys wieku średniego.

 

Czytaj również:

Kapsuła czasu Kapsuła czasu
Przemyślenia

Kapsuła czasu

Jan Błaszczak

Do kupowania winylów przekonałem się w Szkocji. Dokładniej w Glasgow, gdzie nocowałem u znajomego melomana, którego kolekcja płyt przyprawiała o zawrót głowy. Czego tam nie było? Single z włoskim post punkiem, znane chyba tylko gospodarzowi nagrania z kręgu space rocka i pięknie wydane, opasłe wznowienia. Wśród nich szczególne miejsce zajmował, właśnie wydany, zbiór wszystkich nagrań slowcore’owej grupy Codeine. Wydawcą była nieznana mi wcześniej mała, specjalizująca się w archiwaliach wytwórnia Numero Group. Następnego dnia w jednym ze szkockich komisów udało mi się kupić Frigid Stars – czołowe osiągnięcie smutnej kapeli z Nowego Jorku. Jeszcze na płycie kompaktowej, ale ziarno zostało zasiane.

Pisząc tę recenzję, czekam na przesyłkę wydanej przez Numero Group płyty. Albumu, który przypomniał mi tamten wieczór w Glasgow nie tylko ze względu na nazwę wydawcy. Meandrującej pomiędzy space rockiem, slowcore’em i post rockiem muzyce Duster niedaleko do dokonań grupy Codeine. Wydanie kompletu nagrań tego amerykańskiego trio ostatecznie wprawiło mnie w ekscytację, którą poprzedziło jednak spore zakłopotanie. Wszystko dlatego, że zupełnie nie znałem dorobku grupy z San Jose. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że muzyka Duster brzmiałaby jak wyciąg z moich ulubionych playlist, gdybym tylko układał playlisty. Dawno pogodziłem się z tym, że nie jestem w stanie ogarnąć dużej części tego, co dzieje się na rynku fonograficznym. Fakt, że nigdy wcześniej nie trafiłem na albumy StratosphereContemporary Movement powinien być jednak powodem do wstydu dla wszelkich rekomendujących algorytmów.

Czytaj dalej