Kapsuła czasu
Przemyślenia

Kapsuła czasu

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Do kupowania winylów przekonałem się w Szkocji. Dokładniej w Glasgow, gdzie nocowałem u znajomego melomana, którego kolekcja płyt przyprawiała o zawrót głowy. Czego tam nie było? Single z włoskim post punkiem, znane chyba tylko gospodarzowi nagrania z kręgu space rocka i pięknie wydane, opasłe wznowienia. Wśród nich szczególne miejsce zajmował, właśnie wydany, zbiór wszystkich nagrań slowcore’owej grupy Codeine. Wydawcą była nieznana mi wcześniej mała, specjalizująca się w archiwaliach wytwórnia Numero Group. Następnego dnia w jednym ze szkockich komisów udało mi się kupić Frigid Stars – czołowe osiągnięcie smutnej kapeli z Nowego Jorku. Jeszcze na płycie kompaktowej, ale ziarno zostało zasiane.

Pisząc tę recenzję, czekam na przesyłkę wydanej przez Numero Group płyty. Albumu, który przypomniał mi tamten wieczór w Glasgow nie tylko ze względu na nazwę wydawcy. Meandrującej pomiędzy space rockiem, slowcore’em i post rockiem muzyce Duster niedaleko do dokonań grupy Codeine. Wydanie kompletu nagrań tego amerykańskiego trio ostatecznie wprawiło mnie w ekscytację, którą poprzedziło jednak spore zakłopotanie. Wszystko dlatego, że zupełnie nie znałem dorobku grupy z San Jose. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że muzyka Duster brzmiałaby jak wyciąg z moich ulubionych playlist, gdybym tylko układał playlisty. Dawno pogodziłem się z tym, że nie jestem w stanie ogarnąć dużej części tego, co dzieje się na rynku fonograficznym. Fakt, że nigdy wcześniej nie trafiłem na albumy StratosphereContemporary Movement powinien być jednak powodem do wstydu dla wszelkich rekomendujących algorytmów.

Zacznijmy od tego, że Duster to nieodrodne dziecko swoich czasów. Lat 90., kiedy amerykańska scena niezależna miała twarz znudzonego slackera: introwertycznego, ale niepozbawionego humoru idealisty, u którego wizja jakiegokolwiek medialnego rozgłosu wywoływała rozbawienie. Mam wrażenie, że podobną reakcję u członków zespołu mogły sprowokować pochwały płynące ze strony modnych dziś zespołów, które chętnie powołują się na dorobek Duster. Harmony Tividad z zespołu Girlpool napisała, że ich muzyka brzmi jak „seksowne lotnisko”. Co, jak rozumiem, odnosi się z jednej strony do przestrzenności tych nagrań, a z drugiej – do ich delikatności, subtelności. Mam nadzieję, że Brian Eno – autor słynnego Music for Airports – nie obraziłby się za takie porównanie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W skład czteropłytowego boxu wydanego przez Numero Group wchodzą dwie epki i dwa albumy, które pokazują rozwój grupy. Stratosphere to przede wszystkim piosenki – lekko psychodeliczne, powolne, skryte za delikatnym pogłosem. Kompozycje, które powinny z miejsca rozkochać fanów Low, Galaxie 500 czy Yo La Tengo. Z takim zastrzeżeniem, że w przypadku tria z San Jose należy czasem dłużej poczekać na rozwój wypadków. Jego utwory, nigdzie się nie śpiesząc, z reguły wyłaniają się leniwie z hipnotyzujących dialogów gitar. Tę romantyczną formułę burzą gitarowe przestery. Jak w monumentalnym utworze tytułowym, który zwiastuje kierunek, w którym Duster podążą na następnej płycie. Na Contemporary Movement Amerykanie wciąż hołdują romantycznej melancholii, ale jednak mocniej szarpią za struny, uderzają w bębny. Począwszy od otwierającego album Get the Dutch, zaznacza się spacerockowy i postrockowy charakter tej płyty. Gdyby Slint postanowili nagrać album z balladami, mógłby brzmieć tak jak druga płyta Duster. Choć to wciąż uproszczenie, bo takie Travelogue korzysta z pogłosów we wspaniały, aczkolwiek bardziej shoegaze’owy sposób.

Choć w tej rubryce opisuję raczej aktualne premiery niż wznowienia, mam wrażenie, że nie tylko dla mnie to wydawnictwo ma wagę ekscytującej nowości. Spotkania z krążącą gdzieś po orbicie kapsułą, z którą dawno utracono jakikolwiek kontakt.
 

Czytaj również:

Ucieczka od małego człowieka
i
zdjęcie: Nat Kontrakiewicz
Przemyślenia

Ucieczka od małego człowieka

Jan Błaszczak

Jan Błaszczak: Esja to album na pianino solo. Czy od początku planowałaś, aby Twoje solowe poczynania stanowiły najbardziej minimalistyczną odsłonę Twojej twórczości, czy ta forma wykrystalizowała się podczas prac nad płytą?

Hania Rani: Moje wyobrażenia i plany na temat tego, jak to się wszystko potoczy, były zupełnie inne. Nad płytą zaczęłam pracować już trzy lata temu, kiedy nie wiedziałam jeszcze na przykład, że powstanie zespół tęskno., z którym wydałam płytę w listopadzie ubiegłego roku. Myślałam, że solowy album zostanie ukończony szybciej i nie będzie wyłącznie instrumentalny. A na pewno nie wyłącznie pianistyczny. Na ostateczny charakter Esji bardzo mocno wpłynął mój pobyt w Reykjavíku, gdzie zarejestrowałam połowę utworów, które znalazły się na krążku, oraz podjęcie współpracy z brytyjską wytwórnią Gondwana Records. Właśnie w porozumieniu z wydawcą doszliśmy do wniosku, że zaczniemy taką minimalistyczną, instrumentalną płytą jako preludium do kolejnych albumów.

Czytaj dalej