Myśl, że jesteśmy sami we wszechświecie, jest dla wielu mroczna. Dla mnie przeciwnie, taka opcja cieszy, bo przypomina wagę humanistycznych wartości: najbardziej liczą się ludzie, ich interakcje, wzajemna bliskość. Rozmowa z Jamesem Grayem, reżyserem i współscenarzystą filmu „Ad Astra”.
Ewa Szponar: Tytuł filmu, o którym rozmawiamy, to fragment łacińskiego przysłowia „Per aspera ad astra”, czyli „Przez trudy do gwiazd”. Mam jednak wrażenie, że droga twojego bohatera biegnie odwrotnie…
James Gray: Roy wyrusza w podróż do kresu Układu Słonecznego i – wbrew nadziejom swojego ojca – nie znajduje dowodów na istnienie życia w kosmosie. Za to przekonuje się, jak cenne było to, co zostawił na Ziemi. Myśl, że jesteśmy sami we wszechświecie, to dla wielu bardzo mroczna perspektywa. Mnie, wręcz przeciwnie, taka opcja cieszy, bo przypomina wagę humanistycznych wartości: najbardziej liczą się ludzie, ich interakcje, wzajemna bliskość. Do takiego wniosku dochodzi też mój bohater, który sięga gwiazd, żeby doświadczyć trudu poznania samego siebie.
Nawet jeśli we wszechświecie istnieje forma inteligencji podobna do człowieka, jakie mamy szanse, żeby się z nią skomunikować?
Dlatego, choć filozoficznie to fascynująca przesłanka, z praktycznego punktu widzenia fakt istnienia czy nieistnienia obcych ma małe znaczenie. Technicznie rzecz ujmując, i tak jesteśmy sami. Czy wobec tego relacje inter- oraz intrapersonalne nie są ważniejsze niż szukanie sposobów na komunikację