Facet bez właściwości Facet bez właściwości
Przemyślenia

Facet bez właściwości

Paulina Wilk
Czyta się 3 minuty

O żywych pisać trudno. O niebywale bogatych i wpływowych – jeszcze trudniej.
Może dlatego głośna książka „Elon Musk“, choć sprzedana na świecie w ponad milionie egzemplarzy, nie jest biografią, tylko starannie wyłożonym dementi.

Napisana przez Ashlee Vance’a, zawiera potężną liczbę detali z życia – przede wszystkim zawodowego – mężczyzny, który chce przesadzić ludzkość do samochodów elektrycznych oraz wysyłać rakietami na Marsa. Góra szczegółów ukazujących, jak kształtowały się konkretne decyzje biznesowe Muska, w jakich okolicznościach inwestował i tracił pieniądze, tworzył nowe pomysły, zapracowywał siebie i kolegów ponad granice wytrzymałości, rozwodził się, żenił i znów rozwodził, budziłyby moje uznanie, gdyby czemukolwiek służyły. Niestety, opowieść o Musku nie staje się ani intrygującym rysem biograficznym, ani odkryciem nieznanych prawd o motywacji i konstrukcie psychicznym człowieka, który wierzy, że ruszy świat z posad. Rażąca jest dysproporcja pomiędzy skrupulatną pracą autora w ustalaniu faktów, a niezdolnością stworzenia z oceanu danych przekonującej opowieści.

Vance trochę nachalnie wkłada czytelnikowi do głowy dwie myśli. Już w podtytule nazywa Muska „twórcą firm PayPal, Tesla i SpaceX“, chcąc podkreślić kreatywne moce kogoś, o kim na ogół mówi się jak o inwestorze i biznesmenie. Wielu podważa rolę sprawczą Muska w powstaniu tych firm. Książka stara się udowodnić, że choć żadnej z nich nie powołał do życia, to właśnie jego inwestycje, wizja i modele zarządzania sprawiły, że mogą mieć na nas wpływ tak wielki jak dokonania firmy Apple i pojawienie się iPhonów. Trudno nie odnieść wrażenia, że biograf sympatyzuje z pretensją Muska, by traktować go równie poważnie jak Steve‘a Jobsa.

Druga wykładana wprost teoria o Musku kładzie nacisk na jego pozafinansowe motywacje. Chłopak, który przyleciał do USA bez pieniędzy po trudnym dzieciństwie w RPA (nie wiemy nic więcej, bo Elon i rodzina milczą), rzuca się w wir pracy w Dolinie Krzemowej, nie śpi, wymyśla i tworzy, szuka sponsorów, prze do celu bezwzględnie – traci po drodze rodzinę, firmy, współpracowników – ale osiąga to, na czym mu zależy. Wprowadza w życie rewolucyjne pomysły, np. komercyjne loty kosmiczne i superszybkie samochody nie zatruwające atmosfery. Ashlee Vance bardzo chce, byśmy poczuli, że Musk robi to wszystko…. no, cóż – dla nas, nie dla siebie.

Autor nie zdołał jednak przeniknąć swego bohatera, pozostał na powierzchni, dokumentując ważne chwile i prozę tytanicznej pracy Muska. Nie wybielił go – pokazał rzadką inteligencję, ale także despotyczność i nieczułość. Wszystko to jednak za mało na portret człowieka z krwi i kości. Zabrakło i dystansu, i czasu. Elon z tej książki wydaje się zdeterminowanym nudziarzem, nawet nie wynalazcą, zaledwie sprawnym biznesmenem z dalekosiężnym planem. Wciąż nie wiem, co jest superwydajnym paliwem jego wyobraźni. 

Czytaj również:

Casting na Amerykę Casting na Amerykę
Przemyślenia

Casting na Amerykę

Jakub Popielecki

Zaczyna się jak kawał: przychodzi aktor na casting, a tu dokument. Film Kitty Green to na pierwszy rzut oka reportażowa sztampa: klasyczny ciąg tzw. gadających głów. Przez ekran przelatują kolejne twarze, różni ludzie mówią coś do kamery, a ich osobiste kawałeczki prawdy mają na końcu zsumować się w jeden wielki, hmm, kawał Prawdy. Tyle że zamiast świadków albo chociaż znawców tematu do głosu dopuszczeni są… aktorzy: gapie, osoby postronne, dziesiąte wody po kisielu. Zamiast stawiać kropkę nad „i”, Casting na JonBenet pozostawia nas więc w obliczu ziejącej dziury wątpliwości. Kino dokumentalne przyzwyczaiło nas do wygodnej pigułki prawdy, do uspokajającego „tak było”. Ten film uspokoić nie chce.

Zaczyna się nie tylko jak kawał, ale i jak thriller: żądanie okupu, ciało, pierwsi podejrzani. Twórcy wzięli historię, która wydarzyła się naprawdę – choć brzmi jak rodem z filmu – po czym nakręcili na jej podstawie film z udziałem aktorów, który mimo to jest dokumentem. Wyszło coś pomiędzy Okruchami życia w środę o dwudziestej, Miasteczkiem Twin Peaks a portretem Ameryki jako kraju zrobionego z kina. Kraju, gdzie fikcja oraz rzeczywistość chyba próbują się prześcignąć i trudno powiedzieć, kto prowadzi. Inscenizacja wydarzeń, inaczej niż w filmach Errola Morrisa, słynnego dokumentalisty inscenizatora, jest tu nie tyle środkiem do celu, ile celem samym w sobie. Temat spektaklu? Sam spektakl.

Czytaj dalej