O żywych pisać trudno. O niebywale bogatych i wpływowych – jeszcze trudniej.
Może dlatego głośna książka „Elon Musk“, choć sprzedana na świecie w ponad milionie egzemplarzy, nie jest biografią, tylko starannie wyłożonym dementi.
Napisana przez Ashlee Vance’a, zawiera potężną liczbę detali z życia – przede wszystkim zawodowego – mężczyzny, który chce przesadzić ludzkość do samochodów elektrycznych oraz wysyłać rakietami na Marsa. Góra szczegółów ukazujących, jak kształtowały się konkretne decyzje biznesowe Muska, w jakich okolicznościach inwestował i tracił pieniądze, tworzył nowe pomysły, zapracowywał siebie i kolegów ponad granice wytrzymałości, rozwodził się, żenił i znów rozwodził, budziłyby moje uznanie, gdyby czemukolwiek służyły. Niestety, opowieść o Musku nie staje się ani intrygującym rysem biograficznym, ani odkryciem nieznanych prawd o motywacji i konstrukcie psychicznym człowieka, który wierzy, że ruszy świat z posad. Rażąca jest dysproporcja pomiędzy skrupulatną pracą autora w ustalaniu faktów, a niezdolnością stworzenia z oceanu danych przekonującej opowieści.
Vance trochę nachalnie wkłada czytelnikowi do głowy dwie myśli. Już w podtytule nazywa Muska „twórcą firm PayPal, Tesla i SpaceX“, chcąc podkreślić kreatywne moce kogoś, o kim na ogół mówi się jak o inwestorze i biznesmenie. Wielu podważa rolę sprawczą Muska w powstaniu tych firm. Książka stara się udowodnić, że choć żadnej z nich nie powołał do życia, to właśnie jego inwestycje, wizja i modele zarządzania sprawiły, że mogą mieć na nas wpływ tak wielki jak dokonania firmy Apple i pojawienie się iPhonów. Trudno nie odnieść wrażenia, że biograf sympatyzuje z pretensją Muska, by traktować go równie poważnie jak Steve‘a Jobsa.
Druga wykładana wprost teoria o Musku kładzie nacisk na jego pozafinansowe motywacje. Chłopak, który przyleciał do USA bez pieniędzy po trudnym dzieciństwie w RPA (nie wiemy nic więcej, bo Elon i rodzina milczą), rzuca się w wir pracy w Dolinie Krzemowej, nie śpi, wymyśla i tworzy, szuka sponsorów, prze do celu bezwzględnie – traci po drodze rodzinę, firmy, współpracowników – ale osiąga to, na czym mu zależy. Wprowadza w życie rewolucyjne pomysły, np. komercyjne loty kosmiczne i superszybkie samochody nie zatruwające atmosfery. Ashlee Vance bardzo chce, byśmy poczuli, że Musk robi to wszystko…. no, cóż – dla nas, nie dla siebie.
Autor nie zdołał jednak przeniknąć swego bohatera, pozostał na powierzchni, dokumentując ważne chwile i prozę tytanicznej pracy Muska. Nie wybielił go – pokazał rzadką inteligencję, ale także despotyczność i nieczułość. Wszystko to jednak za mało na portret człowieka z krwi i kości. Zabrakło i dystansu, i czasu. Elon z tej książki wydaje się zdeterminowanym nudziarzem, nawet nie wynalazcą, zaledwie sprawnym biznesmenem z dalekosiężnym planem. Wciąż nie wiem, co jest superwydajnym paliwem jego wyobraźni.