Feta fest
i
Jan Steen, „Wesoła rodzina”, 1668 r., Rijksmuseum (domena publiczna)
Doznania

Feta fest

Łukasz Modelski
Czyta się 15 minut

Jeśli przypomnimy sobie, że słowo „fetować” znaczy nie tylko „świętować”, lecz także „częstować”, zrozumiemy, że uczta i ucztowanie to po prostu niezbędne elementy obchodzenia świąt.

Pierwsze wyniki swoich badań archeo­logicznych przeprowadzonych trzy lata wcześniej w galilejskiej jaskini Hilazon Tachtit dr Natalie Munro opublikowała w 2008 r. Artykuł ukazał się w prestiżowym „PNAS”, czasopiśmie Amerykańskiej Akademii Nauk. Najważniejszym znaleziskiem był „grób szamanki” – niewysokiej, schorowanej kobiety, która zmarła w wieku około 45 lat. Zarówno w tej, jak i w późniejszych publikacjach autorka – archeozoolożka i antropolożka – sięgała do narzędzi etnologicznych, co zresztą zapewniło zainteresowanie mediów. Grób, datowany w przybliżeniu na 10 tys. lat p.n.e., należy do tzw. kultury natufijskiej, środkowej epoki kamienia na Bliskim Wschodzie, trwającej mniej więcej od 12 tys. do 7,5 tys. lat p.n.e. Kultura ta, ulubiona przez archeologów i antropologów, jest wyjątkowo wdzięcznym materiałem badawczym. Na stosunkowo niewielkim terenie koncentruje bowiem świadectwa przejścia od systemu łowiecko-zbierackiego do rolnego, od koczownictwa do trybu osiadłego.

Co jednak, oprócz szamanki, znalazła w grobie Natalie Munro? Uderzająca jest sama jego złożoność – jamę wyłożono wypolerowanymi muszlami, fragmentami bazaltu, ochry, kredy, krzemienia. Po ułożeniu zwłok wszystko przysypano popiołem, warstwą wapienia i przykryto solidnym kamieniem. Najciekawsze jednak są kości zwierząt, które wypełniają mogiłę. Odkryto tam miednicę lamparta, skrzydło orła, ogon krowy, przednią racicę dzikiej świni, czaszki kun oraz 86 skorup żółwi. Szkielet kobiety był tym wszystkim otoczony i częściowo przysypany (z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o nienależącej do zmarłej ludzkiej stopie, którą również odkryto w grobie). To właś­nie obecność kości zwierząt stała się dla Natalie Munro asumptem do budowania teorii „szamanki”. Nie zawód pochowanej wydaje się jednak najbardziej interesujący, ale sposób, w jaki złożono (a właściwie składano) ją do grobu. Sama badaczka zresztą, w roku 2016 – razem z archeo­lożką z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, prof. Leore Grosman – podjęła próbę odtworzenia tej ceremonii pogrzebowej. W artykule opublikowanym w naukowym czasopiśmie „Current Anthropology” wydawanym przez Uniwersytet Chicago zwrócono uwagę na sześć etapów ceremonii pogrzebowej, a przede wszystkim na rytualny, niecodzienny posiłek, w którym mogło uczestniczyć nawet 35 osób.

Świętowanie, czyli co?

Dzięki „szamance” Natalie Munro wiemy, że związane z wyjątkowymi wydarzeniami biesiady zaczęły odbywać się tuż po tym, jak ludzie zmienili tryb życia z węd­rownego na osiadły. Tak właśnie uważa inny archeolog, którego uwiodła antropologia. Brian Hayden również początkowo interesował się szamanami, ale ostatecznie zajął się badaniem samego świętowania i szukaniem jego źródeł archeologicznych. Jest autorem najbardziej współczesnej (z 2001 r.) definicji święta jako „dzielenia się szczególnym – pod względem ilości, jakości i sposobu przygotowania – jedzeniem przez dwoje lub więcej ludzi z okazji wyjątkowego (niezdarzającego się codziennie) wydarzenia”. Naukowiec zwraca uwagę, że choć wiele ceremonii i rytuałów zawiera element świętowania, to w ścisłym jego centrum zawsze muszą znajdować się żywność i napój.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Poszukiwanie definicji nie jest bez znaczenia. Badania nad istotą świętowania (i samym pojęciem) to dyscyplina stosunkowo nowa. W swojej klasycznej monografii z 1938 r. Johan Huizinga niemal na każdej stronie daje wyraz zdziwieniu, że jest świadkiem raczkującego dopiero naukowego zainteresowania zabawą i celebracją. W Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury bierze też na siebie ciężar pierwszych, niedoskonałych definicji. „Święty akt jest świętowany, czyli mieści się w ramach odświętnej uroczys­tości. Lud, który wyrusza ku miejscom świętym, bierze udział we wspólnej radosnej manifestacji. […] »Zwykłe życie« zostaje wyłączone. Posiłki, uczty i wszelkiego rodzaju rozpasanie towarzyszą uroczystości przez cały czas jej trwania” (tłum. Maria Kurecka i Witold Wirpsza). Językoznawca z Groningen wyraźnie wykuwa definicję pod własną tezę (rozpasanie nie zawsze towarzyszy świętowaniu), ale wskazuje na dwie istotne cechy badanego zjawiska: wyłączenie z codzienności i obecność jedzenia.

Niemal trzy dekady przed Huizingą wielki Georg Simmel, jeden z ojców socjologii jako dyscypliny naukowej (a już z pewnością pierwszy, który zwrócił uwagę na modną dziś „socjologię codzienności”), postawił mocną tezę o decydującej roli wspólnego jedzenia w socjalizacji człowieka. W eseju o socjologii posiłku z 1910 r. zauważa przytomnie, że trudno umieścić ten sam kęs w dwojgu ust i to właśnie wspólny posiłek odróżnia człowieka budującego (jako gatunek) więzy społeczne od istoty pozaludzkiej posilającej się samotnie. Akt spożywania jest – wskazuje Simmel – zajęciem osobistym, wykluczającym, człowiek zaś przemienił go w zwyczaj gromadzenia się i dzielenia jedzeniem. Teza zarazem ładna i karkołomna, jeśli przyjrzymy się np. ucztującym lwom, zwyczajom szympansów czy bonobo (te ostatnie – jak pokazują badania z 2017 r. opublikowane w „Human Nature” – wolą zresztą dzielić się żywnością z obcymi niż z najbliższą rodziną, zapewne po to, by poszerzyć własną grupę społeczną). Esej z 1910 r. wskazuje raczej na intuicje badawcze socjologa niż na same badania, po półwieczu jednak posłużył on Claude’owi Lévi-Straussowi za punkt oparcia dla głośnej tezy o gotowaniu i karmieniu jako systemie językowym, systemie komunikacji. Nie przypadkiem trzy spośród czterech tomów monumentalnego Mitu i znacze­nia Lévi-Strauss w gruncie rzeczy poświęcił jedzeniu, a Mary Douglas, która w latach 70. XX w. badała porządek, rutynę i rytuał posiłków, całymi garściami czerpała ze strukturalizmu. Pierwsze z tych dwojga pisało o „źródłach manier związanych z zachowaniem się przy stole” (L’origine des manières de table), drugie „odszyfrowywało posiłek” (Deciphering a Meal). Oboje wskazywali na hierarchię stołu i rytuał jako cechy konstytutywne świętowania. Śladami tych badaczy podążają dzisiejsi antropolodzy jedzenia, którzy wiedzą już, że – jak to lapidarnie ujęła Douglas (a na przełomie XVIII i XIX w., choć z innych pobudek, autor Fizjologii smaku) – food is not feed: jedzenie to nie odżywianie się.

Nie pożądaj przysmaków

Świętowanie zaczyna się od „wyłączenia zwykłego życia” – jak chce Huizinga. Pojawiają się więc specjalna okazja, czas, być może także miejsce, niewątpliwie wyszukane potrawy przygotowane w specjalny sposób, do tego zachowania, a czasem stroje. I hierarchia. Od kiedy hierarchiczny porządek stanowi nieodzowny element świętowania? Czy zgromadzeni na pogrzebie „szamanki” z Hilazon Tachtit należeli do tamtejszej elity? Czy w pożegnaniu uczestniczyła cała społeczność? Czy żółwie jedli wszyscy naraz, czy po kolei? Czy istniał jakiś porządek jedzenia? Pytanie o naturalne lub kulturowe pochodzenie komponentu hierarchicznego w świętowaniu wisiałoby może w powietrzu, gdyby nie – jak zawsze użyteczne – szympansy. Nie kto inny jak sama Jane Goodall zaobserwowała pod koniec lat 60. poprzedniego stulecia sposób, w jaki mięso krąży w grupie tych zwierząt podczas wspólnego (!) posiłku. Oczywiście od samców ważniejszych do mniej ważnych, a więc pod każdym względem wedle hierarchii. Martin Jones – archeolog z Uniwersytetu Cambridge – pamiętał, by przywołać spostrzeżenie Goodall w swojej głośnej książce o ucztowaniu (Feast: Why Humans Share Food, 2007), zamykając w gruncie rzeczy dyskusję na ten temat.

„Gdy z możnym do stołu usiądziesz, pilnie uważaj, co masz przed sobą; nóż sobie przyłóż do gardła, jeśli masz gardło żarłoczne. Nie pożądaj jego przysmaków, bo to pokarm zwodniczy” – naucza Księga Przysłów (Prz 23,1–3, cyt. za Biblią Tysiąclecia), przy okazji dowodząc, że jej autor doskonale zdawał sobie sprawę z kłopotów, jakie niesie (nieodzowne) godzenie przy stole różnych rang społecznych. Hierarchia należy do języka świętowania. „Szary koniec” dostaje zimne resztki z półmisków, które najpierw trafiają do najważniejszych biesiadników. Uprzywilejowane miejsca u boku króla, księcia czy możnego gospodarza zajmują tylko zaproszeni, wskazani goście. To także część komunikatu – August II podczas wystawnej uczty po koronacji nie zaprosił do stołu nikogo z polskich możnych, posadził obok siebie jedynie posłów cesarza i elektora brandenburskiego. Legendarny król Artur – przeciwnie. Usadowienie rycerzy przy Okrągłym Stole oznaczało zniesienie hierarchii. Pomysł tej egalitarnej symboliki został wielokrotnie wykorzystany w dziejach, ale hierarchia stołu obowiązuje do dziś i w dyplomacji – jako zasada precedencji – jest ściśle przestrzegana. Boleśnie przekonał się o tym każdy, kogo owa zasada zesłała na koniec stołu przy okazji „zasiadanego” przyjęcia w obecności wysokich rangą urzędników państwowych lub dyplomatów. Nadal jest również przedmiotem badań. Wspomniany już Martin Jones, używając metodologii Mary Douglas, w 2008 r. przeprowadził studium świątecznego ucztowania Uniwersytetu Cambridge. Zbadał porządek siadania przy stołach, wymogi co do stroju, kolejność podawania potraw. Wyszczególnił np. 33 narzędzia służące do dzielenia się jedzeniem podczas uczty, siedem elementów ubioru, używanych wyłącznie podczas podobnych okazji, i kilka sposobów zaznaczania stosunków hierarchicznych pomiędzy świętującymi.

Płynna ofiara

Z punktu widzenia porządku i hierarchii ucztą idealną, a zarazem pierwotną, która przetrwała do naszych czasów, jest (co nie uszło uwadze badaczy, np. Paula Manninga w pracy Semiotics of Drink and Drinking, 2012) gruzińska supra – obżarstwo i pijaństwo, ale z ustalonym scenariuszem postępowania, wznoszenia toastów, z określonymi wypowiedziami. Całość prowadzi tamada, mistrz ceremonii. Supra jest bardzo obfitym posiłkiem, składającym się z licznych dań przygotowanych specjalnie na tę okazję przez kobiety, które przy stole pojawiają się „tylko na chwilę”. To męskie świętowanie: rytmiczne, zrytualizowane, hierarchiczne. Nietrudno dopatrzeć się oczywistych analogii między gruzińską suprą a greckim sympozjonem. W Grecji, po lekkiej uczcie, podczas której nie pito wina, rozpoczynała się alkoholowa biesiada mogąca stanowić wojskowy wzór porządku. Przebieg uroczystości, liczba gości, a nawet ilość wina były znane zawczasu. Nad porządkiem w andronie – pomieszczeniu, do którego wstęp mieli wyłącznie mężczyźni – czuwał sympozjarcha, kontrolujący zarówno przebieg biesiady, jak i tematy rozmów oraz ilość wypijanego wina. Nawet w cesarskim Rzymie, który z greckiego ucztowania adaptował jedynie Bachusa – porządek i nieco surowy obyczaj pozostawiając Grekom – uczta wiąże się z pewnym decorum, którego naruszenie wywołuje niesmak. Największy i najbardziej wystawny rzymski bankiet opisany w I w. przez Petroniusza Arbitra obnaża zły smak gospodarza właśnie. Dziesiątki dań, rodzajów win, aranżowanych scen i zupełnie barokowych konceptów opracowanych przez obecnego bogacza, a dawnego wyzwoleńca, budzą skrywaną niechęć gości, którzy marzą tylko o tym, by po kryjomu opuścić dom Trymalchiona. Poza literaturą – starszy o stulecie, bitny oraz powszechnie szanowany wódz i polityk Lucjusz Licyniusz Lukullus również zyskał opinię wulgarnego, gdy stracił miarę, wyprawiając swoje uczty.

Istotnym paliwem do świętowania jest alkohol, nieodzowny element biesiady. Nakaz pijaństwa w święto Purim ortodoksyjni żydzi traktują z całkowitą powagą. Pić należy w gruncie rzeczy do osiąg­nięcia stanu, w którym nie odróżnia się dobra od zła. W Grecji podczas imprez masowych, wielkich świąt związanych z ogromną i powszechną konsumpcją alkoholu, wyznaczano oinoptai – ludzi odpowiedzialnych za to, by uczestnicy pili równo, a przynajmniej żeby byli tak samo pijani. Czasem należało komuś dolać, czasem kogoś powstrzymać, jednak demokracja (ateńska) miała swoje prawa i dbano o jednakowy poziom intoksykacji. Alkohol oczywiście „od zawsze” towarzyszył świętowaniu i był dostępny dla wszystkich warstw społecznych, choć – trzeba to podkreślić – warstwy te nie mieszały się i spożywały napoje rozmaitej jakości. W sumeryjskim Uruku, największej ówczesnej metropolii, spożycie piwa zostało obwarowane ścisłymi przepisami dotyczącymi sposobu i miejsca pijaństwa. Organizowano tam sesje picia (przypominające pewnie późniejsze greckie sympozjony), podczas których na leżąco sączono piwo przez długie słomki. Oczywiście w ramach swojej grupy społecznej. Sumerowie uznali, że piwo, poza odgrywaniem roli towarzysza zabawy, nadaje się też na ofiarę dla bogów. Świętowanie i święto łączą się więc w Sumerze z czymś „świętym” – ten związek będzie trwał już zawsze. W Gilgameszu pije się wodę, ale podczas ucztowania – piwo. I to w dużych ilościach. Podobnie jak w czasie akitu – obchodów Nowego Roku. Libację (płynną ofiarę) na cześć Marduka spełnia się winem, lecz na ulicach pije się wszystko.

„Zabijałem woły na mięso/I dzień po dniu zarzynałem owce/Dałem robotnikom dwa rodzaje piwa, oliwę i wino jakby były/wodą z rzeki/żeby mogli świętować jak w święto Nowego Roku” – czytamy w Gilgameszu (ks. XI, tłum. z angielskiego Ł.M.). Egipcjanie, świętując opilstwo Hathor, upijają się (jak bogini) winem czerwonym (niczym jej suknia). Rzymianie – to już krok od naszych czasów – obchodzą dwa święta wina w roku. Jedno w kwietniu – dla pospólstwa pijącego zeszłoroczne młode wino. Drugie w sierpniu – związane z winobraniem. W rzymskich vinaliach nie ma już śladu po srogich antyalkoholowych zasadach republiki, zgodnie z którymi wino było przeznaczone niemal wyłącznie na ofiary, a kobiety nie mogły go pić wcale. Święto usprawiedliwia eksces (co pasuje Huizindze).

Stół dla mnie zastawiasz

„A tu biskup błogosławi jedzenie i picie” – głosi wyszywany (jak cała reszta) komentarz nad sceną uczty na Tkaninie z Bayeux. Biesiada odbywa się w Pevensey przed bitwą pod Hastings (14 października 1066 r.), za stołem zasiada Wilhelm, książę Normandii, który niedługo zasłuży sobie na przydomek „Zdobywca”, w otoczeniu baronów i w obecności swojego przyrodniego brata, biskupa Odona. Duchowny, który nazajutrz po mistrzowsku będzie radził sobie z ogromną maczugą (co również jest uwiecznione na tkaninie), na razie robi to, co głosi wyszywana inskrypcja. Trzech spośród czterech baronów zdaje się nie zwracać na to uwagi, wszyscy są zajęci piciem. Wilhelm, choć trzyma rękę na talerzu (w misie?), nic nie je, tylko spogląda na brata. Przed nim zaś, dzierżącym i błogosławiącym czarę, leży ryba – symbol Chrystusa. Sprawa podboju Anglii jest święta. Sługa w przyklęku podaje jakieś jedzenie, ale na stole próżno go szukać. Choć w pełni zastawiony, poza rybą nie ma na nim żadnej żywności. To święta uczta, jej śladów autor programu ikonograficznego zostawił tu całkiem sporo. Wystarczy jednak spojrzeć w bok, by zobaczyć, co za moment zostanie podane. Układ owej celebry jest ściśle hierarchiczny – kiedy najważniejsi uczestnicy wydarzenia modlą się przy stole głównym, nieopodal rycerze już się posilają. Uczta pod zamkiem Pevensey to grill na świeżym powietrzu (październik 1066 r. pod względem pogody musiał być łaskawy). Przy bocznym stole zajadają kurczaki na szpadkach, słudzy donoszą na tarczach jedzenie zdjęte z rusztu, a nad otwartym ogniem grzeje się pokaźny gar (zupy? jakiegoś duszonego mięsa?). Nazajutrz bitwa. Wielkie wydarzenia wymagają wielkiej celebry. Tym właśnie jest uczta w Pevensey z detalami uwieczniona na Tkaninie z Bayeux na równi z innymi wydarzeniami, które doprowadziły do podboju Anglii – samą bitwą i zwycięstwem.

Akcentowanie świętości przedbitewnej uczty nie bierze się znikąd. Bywały przecież uczty złe. Zarówno w literaturze antycznej, jak i żydowskiej czy chrześcijańskiej tradycji. Ręka pisząca mane, tekel, fares, zwiastujące królowi Baltazarowi upadek Babilonu, pojawia się podczas uczty (por. Dn 5,1–30). Również w czasie uczty Heroda Salome przynosi królowi głowę Jana Chrzciciela (por. Mt 14,1–12). Ucztowanie tymczasem jest zajęciem zbożnym. Kiedy Abrahama nawiedzają tajemniczy goście (wśród których jest sam Bóg), patriarcha rozumie, że to święto (por. Rdz 18,1–16). Poleca żonie przygotować podpłomyki z „trzech miar najczystszej mąki”, zabija „tłuste i piękne cielę” i podaje to wszystko gościom wraz z twarogiem oraz mlekiem. Rzecz dzieje się w dębowym gaju, ale i tak upał daje się we znaki („najgorętsza pora dnia”). Abraham usadza gości w cieniu, przynosi im wodę do obmycia nóg i karmi bardzo obficie. Cielę na czterech (Sara nie jadła) to eksces. Podobnie jak pieczywo z trzech miar mąki (badacze różnie liczą, jednak są zgodni, że to co najmniej 20 litrów). A więc pod dębami odbywa się prawdziwy pokaz philoxenii – jak tę scenę nazywa prawosławie – miłości do obcych, przybyszów. Wielka, nieporównywalna z niczym dostępnym w okolicy uczta. Takie postępowanie jest miarą miłości i szacunku. Podkreśla to Dawid, legendarny psalmista, pisząc o Bogu: „Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity” (Ps 23(22), cyt. za Biblią Tysiąclecia).

Powiedz to jedzeniem

Uczta jest wyrazem najwyższego uhonorowania gościa, a gotowanie – jak chce Lévi-Strauss – powszechnie zrozumiałym językiem. Sprawnie posługujący się nim Żydzi czynią wyrzuty Jezusowi, że siada za stołem Lewiego – celnika, postaci wykluczonej z szanującej się wspólnoty (por. Mk 2,13–17). Jest więc język kuchni i ucztowania medium czytelnym oraz działającym w dwie strony. Honorując kogoś, wyprawiamy ucztę. Przyjmując zaproszenie, honorujemy gospodarza. I – tak jak u Abrahama – sama okazja do spotkania to już święto, spełnia wszystkie kryteria definicji socjologicznych.

Najbardziej spektakularne uczty znane historii są przede wszystkim celebrą samego spotkania. Mają oczywiście swoje formalne okazje, swoje ukryte (najczęś­ciej polityczne) cele, ale przede wszystkim moc przemiany czasu świeckiego w świąteczny, „wyłączania zwykłego życia”. Francuska uczta wszech czasów, wydana w 1378 r. przez Karola V, odbyła się w święto Trzech Króli – chodziło o uhonorowanie cesarza Karola IV Luksemburskiego, który przybył do Paryża w towarzystwie syna Wacława, króla Niemiec i Czech.

„Pole Złotogłowia” – powstałe w 1520 r. miejsce spotkania władców Francji i Anglii – służyło ciągnącym się przez ponad dwa tygodnie ucztom. Gos­podarz, król Francji Franciszek I, chciał w ten sposób zjednać Henryka VIII, a przynajmniej przekonać go, by w nadchodzącym konflikcie z Habsburgami Ang­lia nie stanęła po ich stronie. Franciszek najwyraźniej przesadził z przepychem, bo Henryk VIII, zaniepokojony tą manifestacją potęgi, natychmiast Habsburgów poparł. Jednak spotkanie świętowano przez 17 dni i trudno nie mówić przy tej okazji o zawieszeniu „zwykłego życia”.

Potężny i uniwersalny język uczty działał też na odległość. Wydana w roku 1454 przez Filipa Dobrego, księcia Burgundii, tzw. uczta bażanta stanowiła komunikat skierowany do króla Francji, który w niej nie uczestniczył. Wyprawiona pod pretekstem świętowania małżeństwa książęcego syna, w gruncie rzeczy była starannie zaplanowanym eventem promującym ideę krucjaty przeciwko Osmanom, którzy rok wcześniej zajęli Konstantynopol. Do krucjaty nigdy nie doszło, ale uczta i towarzyszące jej wydarzenia miały wzmocnić pozycję Filipa w rywalizacji z królem Francji, więcej – pokazać temu ostatniemu, że to Filip jest liderem chrześcijańskiego świata.

Chociaż zmieniały się hierarchie i komunikaty, niezmienny pozostawał sam język. Z hierarchią świętowania walczyła z zapałem rewolucja francuska. Już kilka dni po zdobyciu Bastylii markiz de Villette, znany wówczas pisarz i polityk, notował: „Pragnąłbym, aby wszyscy mieszczanie dobrego miasta Paryża wystawili swoje stoły na zewnątrz i spożywali swe posiłki przed własnymi domami. Zjednoczyłby się bogaty i biedny, wymieszałyby się wszystkie rangi” (tłum. Monika Milewska). „Stoły braterstwa”, na których leżałby „chleb równości”, miały stać się elementem nieustannego świętowania nowej rzeczywistości, zwycięstwa rewolucji i narodzin republiki. A więc znowu komunikacja.

Świętem republiki, wypływającym zresztą z tego samego źródła, był osławiony „bankiet merów” z 1900 r. Przy okazji paryskiej Wystawy Światowej – wielkiej celebracji nowoczesności – prezydent państwa zaprosił wszystkich merów Francji na ogromną ucztę. Przybyły 23 tys. urzędników, którzy zasied­li przy 700 długich stołach. Oczywiście bez zachowania zasady precedencji – prezydent Émile Loubet przypominał o republikańskiej równości. Historia zna wprawdzie próby fałszerstw uniwersalnego języka świętowania („Szampan jest napojem klasy robotniczej, pitym ustami jej przedstawicieli” – żartowano w PRL-u), wystarczy jednak lektura byle jakiego opisu świniobicia (Postrzyżyny Bohumila Hrabala, Szorstkie wino Jea­na-Claude’a Carrière’a), by doskonale zrozumieć, czym jest splot niecodziennej okazji, szczególnej – pod względem jakości, ilości i sposobu przygotowania – żywności, hierarchii zgromadzenia, dzielenia się jedzeniem, a może nawet i odrobiny rozpasania.

Czytaj również:

Najgorszy dzień od początku świata
i
Kompleks mgławic Rho Ophiuchi to najbliższy Ziemi obszar gwiazdotwórczy. Ten gwiezdny żłobek zawiera około 50 młodych gwiazd o masie podobnej do Słońca; zdjęcie: NASA, ESA, CSA, PDRs4All ERS Team, S. Fuenmayor
Wiedza i niewiedza

Najgorszy dzień od początku świata

Elizabeth Kolbert

W historii naszej planety już kilka razy ginęła większość gatunków. Te okresy nazywamy wielkimi wymieraniami – sami właśnie uczestniczymy w kolejnym. Oto jak wyglądało odkrycie przez geologów przebiegu tego, które uchodzi za najbardziej dramatyczne i zmiotło z powierzchni Ziemi m.in. dinozaury.

Położone jakieś 160 kilometrów na północ od Rzymu, rozciągające się na wzgórzach miasto Gubbio można nazwać municypalną skamieniałością. Ulice są tak wąskie, że na wielu z nich nawet najmniejszy fiat nie zdoła manewrować, a piazzas z szarego kamienia wyglądają jak za czasów Dantego (nawiasem mówiąc, to wpływowy gubbiańczyk piastujący urząd burmistrza Florencji stał za wygnaniem poety w 1302 roku). Jeśli odwiedza się Gubbio zimą, tak jak ja, nie zobaczy się tu turys­tów, hotele są pozamykane na cztery spusty, a piękny pałac wydaje się opuszczony. Wszystko sprawia wrażenie, jakby na miasto ktoś rzucił zaklęcie. Pozostaje czekać, aż obudzi się ono ze snu.

Czytaj dalej