Na zapleczu galerii Raster rozgrywa się intymny spektakl voodoo – czuły i wywołujący egzystencjalne ciarki. W świecie zasypanym przez powierzchowne wizerunki Aneta Grzeszykowska potrzebuje zaledwie 25 zdjęć, by zabrać nas w naprawdę głęboką podróż. Odbywamy ją, idąc tropem pewnej małej dziewczynki i jej lalki, której podobieństwo do autentycznej osoby jest zamierzone i nieprzypadkowe.
Co by było, gdyby matka była lalką w rękach dziecka? Czy lalki mają duszę? Czy mają ją fotografie? Co do fotografii, to Anecie Grzeszykowskiej wystarcza ich zaledwie 25, aby zabrać nas w naprawdę daleką, a właściwie głęboką podróż. To jedna z tych wypraw, na końcu których podróżująca osoba może spotykać samą siebie. Albo swojego sobowtóra. Albo, jak w przypadku Grzeszykowskiej, własną córkę wiozącą na brzeg głębokiego jeziora lalkę-kukłę, która wygląda jak (nie)żywa i do złudzenia przypomina artystkę.
Fotografia kradnie fotografowanemu duszę. Ludzie nowocześni śmiali się z tego przeświadczenia mieszkańców krain, których kolonizowali nie tylko przemocą, ale również za pomocą kamer. Śmiali się oczywiście nieszczerze; wszyscy wiedzą przecież, że fotografia jak najbardziej zabiera ludziom duszę. Człowiek nie ma duszy? Zgoda, wobec tego robi dziwne rzeczy z ludzką tożsamością; zwielokrotnianie siebie jest fascynujące, ale przecież ontologicznie już nie tyle dwuznaczne, ile wręcz niebezpieczne. Patrząc na zdjęcia, możemy dowiedzieć się na temat swojego istnienia (i nieistnienia), rzeczy, o których wolimy na co dzień nie myśleć.
Aneta Grzeszykowska jest mistrzynią w poruszaniu się po terytoriach dwuznaczności i ryzykownych ścieżkach, na które może zaprowadzić fotografię osoba potrafiąca posłużyć się nią w sposób egzystencjalnie bezkompromisowy.
Stać się sobą i sobą pozostać – oto zasadnicze egzystencjalne wyzwanie stojące przed nowoczesnym indywiduum. Niełatwo mu sprostać; pytanie, kim właściwie jest byt zwany „ja”, to wielki temat modernistycznej filozofii, psychologii, sztuki i literatury. Grzeszykowska kontynuuje te poszukiwania, a jej nowa wystawa Mama, którą oglądamy w Rastrze, jest ich kolejnym etapem.
Na jesieni Mama miała premierę w Nowym Jorku i odniosła tam wielki sukces. Raster pokazuje ten projekt na pięterku galerii, do którego publiczność na co dzień nie ma dostępu. To miejsce właściwie na zapleczu; w głównych salach ekspozycyjnych rastryści wystawiają obrazy zmarłego w zeszłym roku Edwarda Dwurnika, ale Mama tylko na tym zyskuje; wystawa jest intymna, a momentami wywołuje ciarki; najlepiej przeżyć ją w kameralnych okolicznościach.
Bohaterką Mamy jest córka artystki Franciszka; dziewczynka niebawem skończy osiem lat. A tytułowa „Mama”? W tej roli występuje lalka przedstawiająca Anetę Grzeszykowską, a właściwie jej popiersie. To niezwykle realistyczna kukła, wykonana z upiornym weryzmem, którego nie powstydziliby się spece od efektów specjalnych albo Ron Mueck – będący przecież jednym z nich, zanim wybrał karierę artysty. Na zdjęciach nie sposób odróżnić wizerunku tej podobizny od wizerunku artystki – oczywiście dopóki plan jest bliski, bo w szerokim kadrze okazuje się, że Grzeszykowska-lalka to manekin pozbawiony rąk i nóg.
Niepokojąca podobizna powstała jako eksponat na wystawę Halina i Frankenstein, którą Aneta Grzeszykowska pokazywała w 2017 r. w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Wystawa się skończyła, kukła trafiła do mieszkania artystki i tam zajęła się nią Franciszka. Dziewczynka potraktowała artefakt jak lalkę i zaczęła się nią bawić. A może jednak potraktowała tę rzecz jak mamę?
Bawienie się z mamą to niewinna sprawa, bawienie się mamą to już bardziej dwuznaczne i symbolicznie płodne przedsięwzięcie – i właśnie tej dwuznaczności Grzeszykowska poświęciła swój projekt, tworząc fotograficzną opowieść o operacjach, które mała Franciszka przeprowadzała na przedmiocie tak niepokojąco przypominającym mamę.
*
Trzeba tu zaznaczyć, że Mama nie jest pierwszym projektem, który Grzeszykowska rozgrywa na terytorium wyznaczonym przez swoją tożsamość, ciało oraz fotograficzne wizerunki jednego i drugiego. Przeciwnie, to jest wielka narracja tej artystki, która z wystawy na wystawę staje się coraz ciekawsza.
Pierwszym rozdziałem tej historii był Album – zbiór zdjęć dokumentujących życie artystki od najwcześniejszego dzieciństwa po rok 2005, w którym praca ujrzała światło dzienne. Ze wszystkich fotografii Grzeszykowska usunęła cyfrowo swój wizerunek – nie wyłączając fotek, które zrobili jej rodzice, kiedy jeździła jeszcze spacerówką. W wywołanym przez ten zabieg wrażeniu zobrazowanej nieobecności było coś piorunującego. Oto oglądamy ojca, który zaciska dłoń, jakby prowadził za rączkę idącą obok dziewczynkę, ale żadnej dziewczynki na zdjęciu nie ma. Grzeszykowska jest nieobecna na własnych urodzinach (kto jednak w takim razie zdmuchuje świeczki?), na zdjęciach klasowych (któż zauważy brak jednego dziecka w tłumie innych?), na rodzinnych uroczystościach i na fotkach z wakacji (woda w morzu musiała rozchlapać się sama, bo nie widać postaci, która właśnie w nią wbiega). Być nieobecnym we własnym życiu, które się już przeżyło – oto ćwiczenie z dziedziny istnienia, którego wykonanie umożliwiła fotografia.
Kilka lat później artystka pokazywała w Zachęcie wystawę Śmierć i dziewczyna, tym razem pełną wizerunków własnych. Kto był jednak dziewczyną – a kto śmiercią na tej gęstej od autoportretów wystawie? Może fotografia? Bliskie związki śmierci z fotografią badane są od początku istnienia tego medium, a w XX w. teoretycy dali na ten temat wiele znakomitych wykładów, by wspomnieć tylko pisma Susan Sontag. Człowiek przedstawiony na fotografii pozostaje sobą; „To ja na zdjęciu” – powie każdy, kto rozpozna siebie na odbitce. To wciąż my, ale pozbawieni życia, nieruchomi – trudno nie pomyśleć o analogii sfotografowanego ciała z ciałem trupa. To na bazie tej analogii rozwijała się w XIX w. fotografia post mortem – portrety zmarłych, którym otwierano oczy i pozowano ich zwłoki przed obiektywem tak, by na zdjęciu wypadli „jak żywi”. Upiorne wrażenie, jakie dziś potrafią wywołać te zdjęcia, wynika po części właśnie z tego, że ułuda życia jest tak przekonująca; jeżeli trup na zdjęciu wygląda jakby żył, to czyż żywi nie stają się na fotografiach podobni do zmarłych?
Jeszcze trudniej nie myśleć o przemijaniu, patrząc na wszystkie zamrożone na fotografiach ułamki czasu. Nie tylko śmierć, ale i czas jest zatem żywiołem fotografii. Zajmuje się nim również Grzeszykowska, artystka, która na wystawie Śmierć i dziewczyna pokazywała Zegar – trwające 12 godzin wideo pełniące jednocześnie funkcję czasomierza. Czas odmierzały w nim zwielokrotnione wizerunki artystki; o godzinie pierwszej na ekranie był tylko jeden, ale o dwunastej – już tuzin. Trafna metafora, bo czyż ciało – jego rozwój, dojrzewanie, uwiąd i śmierć – nie jest zegarem, który odmierza swój własny czas?
Śmierć to świetny temat dla fotografki, zwłaszcza takiej, która jak Grzeszykowska zgłębia kwestie egzystencjalne. Co mogłoby być jeszcze lepszym tematem? Chyba tylko życie…
„Sztuka to proces kształtowany przez życie – nie odwrotnie” – mówi artystka. W jej twórczości eksperymentowanie z pojęciem autoportretu przeplata się zatem z autobiografią. Grzeszykowska nie należy do fotografek, które czujnie krążą po świecie z aparatem, czyhając, aby przyłapać rzeczywistość na gorącym uczynku i w decydującym momencie nacisnąć błyskawicznie migawkę. Nazwanie jej inscenizatorką również jednak oddali nas od istoty rzeczy, bo wszystko, co oglądamy na jej fotografiach, wydarzyło się naprawdę, wszystko jest z życia wzięte. Nazwijmy to dokamerowym performance’em opartym na faktach, w każdym razie rozumianych emocjonalnie i egzystencjalnie.
*
Zgodnie z zasadą sztuki pojmowanej jako proces kształtowany przez życie wkrótce po narodzinach Franciszki postać dziewczynki pojawiła się także w projektach jej matki. Równolegle artystka zaczęła szyć lalki. Tworzenie kukieł, pozornie odległe od robienia zdjęć, w rzeczywistości łączy z fotografią osobliwe powinowactwo. Obie dziedziny zajmują się tworzeniem bytów, którym daleko jest oczywiście do statusu samodzielnych istot, ale też trudno byłoby się upierać, że są jedynie podobiznami; aspirują do roli sobowtórów.
Wśród lalek tworzonych przez Grzeszykowską znalazły się dwie przeplatające się serie – czarna i biała. Czarne lalki przedstawiały samą artystkę, która idąc tropem zdjęć z dzieciństwa, cofała się coraz dalej w przeszłość własnego wizerunku. Kukły białe wybiegały z kolei w przyszłość; ukazywały Franciszkę za dwa, trzy, pięć, dziesięć lat; w ostatnich pracach z tego cyklu przedstawiały dziewczynkę jako młodą, ale dorosłą już kobietę – tak jakby podobizna dorastała znacznie szybciej niż protagonistka.
Jasne było, że jeżeli czarne kukły przeszłości i białe kukły przyszłości będą powstawać dalej, wizerunki matki i córki zamienią się rolami.
Tymczasem prolog do takiej zamiany wydarza się właśnie w projekcie Mama.
Franciszka, która w poprzednich cyklach fotograficznych Grzeszykowskiej, takich jak Negative Book czy Iranian Film Stills, pojawiała się u boku artystki, teraz przejmuje inicjatywę. Opiekuje się „mamą”. Bawi się nią. Maluje jej nieruchomą twarz szminką. Czesze jej włosy. Wkłada korpus „mamy” do wanny, aby go wykąpać. Wciska w zastygnięte w nieokreślonym grymasie usta papierosa. Zasłania dłońmi niewidzące oczy. W jednym z najbardziej niepokojących zdjęć Franciszka zakłada „mamie” blond perukę i sama przywdziewa taką samą. Na innym zdjęciu chowa się za kukłą tak, że powstaje hybryda – korpus i twarz należą do lalki, a nogi tej dziwnej pół martwej, pół żywej postaci należą do dziewczynki. Kolejny kadr: „mama” trafia do czarnego plastikowego worka – albo jest z niego wyjmowana. Na jeszcze innej fotografii zostaje zakopana w ziemi. Czy Franciszka znęca się nad lalką? Dorośli mają tendencję do podejrzewania dzieci o amoralne okrucieństwo, ale przecież ta „mama” to tylko przedmiot; prawdziwa matka stoi obok i robi zdjęcia. Na jednym z nich widzimy Franciszkę, która wsadziła korpus „mamy” na wózek; dziewczynka ciągnie go przez łąkę. Na kolejnej fotografii dziecko dotarło już wraz z wózkiem i jego pasażerką na brzeg jeziora. Dziewczynka wpatruje się w jego głęboką toń. Czy wrzuci do niej lalkę?
Mama działa jak granat, który artystka wrzuca w świadomość widza, by tam eksplodował skojarzeniami i znaczeniami. Jeden odłamek trafia w psychologię rozwojową, inny w narrację psychoanalityczną. Jeszcze inny dolatuje w lękowy wymiar macierzyństwa i w ogóle rodzicielstwa; proces dorastania dziecka jest jak oddzielanie się od człowieka cząstki jego samego, która niepostrzeżenie staje się kimś zupełnie innym.
I mało tego, ten Inny rozwija się po to, żeby nas zastąpić, zająć nasze miejsce. To są pierwotne sprawy i nic dziwnego, że katalizatorem zdarzeń jest tu lalka, fetysz uruchamiający głębinowe pokłady wyobrażeń, przechowywane w podświadomości i pochodzące z czasów, kiedy wszyscy byliśmy animistami. Jednocześnie są to sprawy niezwykle aktualne; w kulturze, w której jedną z najpopularniejszych metafor jest figura zombi, żywego trupa, tego upiornego protagonisty ponowoczesnego społeczeństwa, wystawę ogląda się trochę jak horror. Grzeszykowska zostawia w tej skądinąd intymnej i ekstremalnie osobistej historii gąszcz uniwersalnych kulturowych tropów. Podążając za nimi, trafimy do surrealistycznego lalkarza fetyszysty Hansa Bellmera, do neoromantycznego malarstwa prerafaelitów czy hiperrealizmu, a także do świata filmu. Fotograficzna poetyka Grzeszykowskiej jest ukąszona kinematograficznie; zresztą sama kukła „mamy” należy przecież trochę do porządku filmowych efektów specjalnych. Czy da się tu uciec od wspominania relacji matki i syna z Psychozy? Czy gdyby Mama była filmem, przybrałaby postać horroru? Oczywiście, że nie; w sfotografowanej tu relacji „mamy”, mamy i córki nie ma nic złowieszczego, oglądamy raczej wiele czułości. Jeżeli coś jest horrorem, to nie projekt Anety Grzeszykowskiej, lecz sama egzystencja. Pytania o granicę dzielącą „ja” od „nie ja”, bycie od niebycia, są trochę straszne; człowiek jest ciekawy odpowiedzi i jednocześnie nie do końca pewien, czy rzeczywiście pragnie ją poznać. Autorka Mamy jest perfekcjonistką, wirtuozką fotografii, ale naprawdę wybitną artystkę czyni z niej odwaga: Grzeszykowska nie boi się pomyśleć do końca, zobaczyć i sfotografować rzeczy, o których chcielibyśmy wiedzieć, ale lękamy się zapytać samych siebie.
Aneta Grzeszykowska
Mama
Galeria Raster, Warszawa
do 14 września
www.raster.art.pl