W Domu, który zbudował Jack pojawia się obraz mężczyzny idącego ulicą. Pod światłami kolejnych latarń jego cień raz wydłuża się, raz skraca, znika za plecami, by znowu pojawić się znienacka przed nim. To metafora kompulsywnej mrocznej obsesji, która może równie dobrze być uzależnieniem, co morderczym zewem krwi. Ale to też po prostu cień Larsa von Triera, ciężar jego dorobku, wizerunek persona non grata, gęba enfant terrible: bagaż reputacji, który reżyser dźwiga i z którym postanowił się zmierzyć. Oczywiście w swoim stylu, z erudycyjnym rozmachem i smarkatą złośliwością zarazem. „Mówicie, że jestem taki straszny? A więc macie film o artyście jako seryjnym mordercy”.
Von Trier kontynuuje tu rozpoczętą jakiś czas temu zabawę z gatunkami: w Antychryście był to horror, w Melancholii – kino katastroficzne, a w Nimfomance – porno. Tym razem reżyser proponuje coś w stylu pamiętnego Dextera: zabójca nie jest antagonistą, tylko głównym bohaterem, a my – wykiwani przez mechanizm projekcji-identyfikacji – jeszcze mu na dodatek kibicujemy. Choć to może przesada: tytułowy Jack (Matt Dillon) nie jest ani odrobinę tak sympatyczny jak jego serialowy kolega po fachu. Ale też nie o sympatię tu chodzi.
Dexter był historią o socjalizacji psychopaty. Nieludzki bohater „uczłowieczał” się tam, rozwijając relacje z innymi: przyjacielem, ukochaną, synem. Von Triera taki społeczno-psychologiczny poziom niezbyt interesuje. Dość powiedzieć, że zamiast wielowymiarowych bohaterów ma dla nas maźnięte grubymi krechami karykatury: pochód postaci marionetek, które niemal same nawijają się pod nóż mordercy. Ta schematyczność jest jednak zamierzona, bo Dom, który zbudował Jack operuje na wyższym poziomie uogólnień. Tak, proszę Państwa: to film o ideach.
Von Trier duma tu przecież nad fundamentami sztuki, chce dyskutować o wartościach. Zastanawia się, czy artystyczny cel faktycznie uświęca środki; pyta, co sprawia, że tak fascynują nas obrazy przemocy. W ramach wywodu stosuje oczywiście skrajnie drastyczne środki i inscenizuje kolejne odpychające obrazy przemocy. Ale też podpiera swój dyskurs wyrafinowanymi cytatami, powołując się a to na Dantego, a to na Blake’a, a to – jakżeby inaczej – na samego siebie.
Ktoś powie, że tym samym reżyser buduje tu sobie nie dom, a pomnik. Ale Lars zawsze tworzył w nieustannym dialogu z Larsem, kolejne filmy kręcił w kontrze do innych własnych filmów. Po barokowej „europejskiej” trylogii odbił w stronę programowo surowej Dogmy, a już chwilę po spisaniu manifestu sam łamał jego zasady. Kiedy przyzwyczaił nas do tego, że jego bohaterki kończą jako tragiczne męczennice, zaskoczył nagłym zwrotem ku katartycznemu kinu zemsty. Od skrajnej inscenizacyjnej ascezy Dogville przechodził gładko do malarskiego rozmachu Melancholii i efektów specjalnych Antychrysta. Tym razem ognia dla autopolemicznego zapału dostarczył mu jednak świat pozaekranowy: przede wszystkim pęd ku rewizji kolejnych artystycznych autorytetów. Według wielu von Trier nadużył bowiem immunitetu geniusza.
Dom, który zbudował Jack nie jest jednak pokornym mea culpa – choć równie daleko stąd do przekornego „mea kupa”. Tak, von Trier pokazuje światu palec, a potem dłubie nim sobie w nosie, ale przy całej tej dezynwolturze zachowuje pewien umiar. Zamiast wstąpić do nieba (tropem Bess z Przełamując fale), schodzi przecież do piekła, nie udziela rozgrzeszenia sobie ani swojemu bohaterowi. Stawia za to pod ścianą nas, widzów. Prowokacyjnie pyta: po co oglądacie szlachtujących kobiety psychopatów, skoro budzi to wasz sprzeciw? A potem, żeby jeszcze bardziej namieszać, zapewnia nam przy tym szlachtowaniu całkiem dobrą zabawę. Mimo całego swojego okrucieństwa ten Dom przecież slapstickiem i humorem sytuacyjnym stoi.
Niestety, koniec końców właśnie tu zawodzi von Triera ego. Od któregoś momentu seansu zaczyna bowiem doskwierać myśl, że twórca bawi się tu lepiej od nas. I to by było na tyle, jeśli chodzi o fundamenty sztuki. Pal licho kontrowersje, prawdziwie zabójcza dla niej bywa zwykła nuda.