Shia LaBeouf to taki typ aktora, którego świat zna dzięki takim seriom, jak Transformers i Indiana Jones, ale który gra też w kinie tak zwanym ambitnym, niezależnym. To taki typ aktora, że plotkarskie portale co chwila rozpisują się o jego alkoholowo-rozbojowych ekscesach, a portale modowe o wymyślnym hip stylu, podczas gdy on wygląda jak student dziewiątego roku socjologii, który właśnie wyszedł po klina do spożywczego za rogiem. Ten Shia LaBeouf trafił ostatnio po raz kolejny na odwyk czy jakiś tam program antyuzależnieniowy i w ramach tego programu napisał scenariusz o swoim życiu. To jeden z niewielu aktorów, dla którego zawsze pójdę na film.
Więc jak ujrzałam go w zapowiedzi Honey Boy (nie chcę używać polskiego tytułu Słodziak, bo jest słaby i brzmieniowo fatalny), od razu wiedziałam, że ten film zobaczę. Tym bardziej, że sam trailer jest tak świetny, że powinien być pokazywany jako wzór dla innych trailerów.
LaBeouf nie wziął się za reżyserię, oddał sprawę fachowcowi, a konkretnie izraelskiej twórczyni głośnych dokumentów Bombay Beach i LoveTrue Almie Har’el. W rolach głównych wystąpili on sam, Lucas Hedges – chłopak, który ma albo świetnego nosa do scenariuszy (Manchester by the Sea; Lady Bird; Trzy billboardy za Ebbing, Missouri; Powrót Bena, a wcześniej dwa razy u Wesa Andersona), albo farta do ofert, ale biorąc pod uwagę jego aktorskie możliwości, to ofert są pewnie stosy, więc bardziej nosa – i młody, ale już nie anonimowy Noah Jupe. To film pełen przydrożnego kurzu, z klasycznym motorem i motelem, trochę jak z American Honey (w którym zresztą grał LaBeouf) albo Florida Project, opuszczonym przez Boga, w którym ludzie mieszkają w brudzie codzienności, te paczki po żarciu i dzieci bawiące się na sąsiednim złomowisku… To film o Otisie, młodym aktorze, który rozwala się po świecie jak po wielkiej imprezie, aż w końcu ląduje na odwyku czy jakimś tam programie antyuzależnieniowym, wspomina swoje dzieciństwo i postanawia zrobić film o swoim ojcu. Czyli jak Shia.
Takiej sztuki dziś w świecie widzę coraz mniej, żeby robić coś naprawdę z siebie, wyjmować ze środka, raniąc się przy tym. I jasne, starzy reżyserzy kręcą testamenty, a znani artyści piszą albo śpiewają o traumach, ale kto dziś rozmawia po barach o sztuce na maksa, tak pełnej prawdy, że się nie śpi nocami, wyrzyguje z siebie emocje szczerze tak, że rollercoaster to podwórkowa huśtawka, kto dziś robi bez wyrafinowania i kalkulacji? LaBeouf tak to zrobił i się z tym zmierzył, i nie poprzestał na tym, bo zagrał swojego ojca, który – jak mówi Otis – jedyne, co mu dał, co było coś warte, to ból.
Honey Boy to film o dzieciństwie, którego nie było. Przyjaciółka Otisa mówi mu: „Możesz chodzić po wodzie, dopóki ktoś nie powie ci, że nie potrafisz”. Dzieciństwo polega chyba na tym, że się po tej wodzie chodzi jak najdłużej, a Otis szybko poczuł grawitację, ale może nie wie o niej w ogóle i wciąż chodzi po wodzie…
Najlepsze w tym filmie jest to, że nie jest kolejną smutną, freudowską historią, na której się płacze rzewnymi łzami, ale po godzinie już się zapomina. Tu nie ma winnych i niewinnych, nie ten styl, nie ma przekraczania emocjonalnych granic, bo – jak widać – w ich obrębie pokazać można wiele i ciekawie. Świat w Honey Boy jest powywracany. Ojciec w weterańskiej kurtce na motorze rzuca żartami i podrywami, a wygląda jak klaun i gdy robi numer z kurą idącą od głowy do dupy, to nie wiadomo, czy wzywać pogotowie, czy litościwie się uśmiechnąć jak do wiejskiego głupka. Daje złote rady 12-letniemu synowi, który w wolnych chwilach pali papierosy na łące z zamyśleniem godnym czterdziestolatka po przejściach. Ojciec marzy o bogactwie, więc sieje trawę przy autostradzie, a syn od wschodu słońca zarabia na planie filmowym. Wiadomo, który jest większy i silniejszy, ale nie wiadomo, który tak naprawdę jest którym, kto jest kim.