Fragment powieści „Nikt nie idzie” Fragment powieści „Nikt nie idzie”
i
zdjęcie: JC Bonassin/Unsplash
Doznania

Fragment powieści „Nikt nie idzie”

Jakub Małecki
Czyta się 18 minut

1

Zbierała fontanny od zawsze. Zaczęła być może za namową rodziców: ustawili ją przed jednym z kamiennych kielichów wypełnionych wodą, uśmiechnij się, Marzenka, pstryk – i tak już jej zostało.

Musiała się znaleźć na każdej fotografii. Z boku, żeby nie zasłaniać fontanny. Najczęściej zdjęcia robili jej rodzice, a potem koleżanki i mężczyźni, z którymi się spotykała. Zdarzało się, że prosiła przechodniów. Raz przez awarię aparatu i dwukrotnie z powodu prześwietlenia kliszy zmarnowała fontannę. Za każdym razem później po nią wróciła.

Czasami wpadała na nie przy okazji – jak w wypadku tej w ogrodzie Saskim – najczęściej jednak podróżowała po nie celowo. Fontanna Neptuna w Gdańsku, Porwanie Prozerpiny w Poznaniu i smutna Pauckscha w Gorzowie Wielkopolskim. Krynica-Zdrój, Szczecin, tandetni Jaś i Małgosia w Ciechocinku. Ogrody przy zamku Książ, Jurata, Krosno, Nysa i inne. Tego dnia miała ich już osiemdziesiąt siedem, do końca życia miała zebrać jeszcze sto dwanaście.

To był poranek jak zwykle: kakao, kanapka z pomidorem, rozczesywanie włosów i buty, które pastowała na siedząco, zamyślona, wydłubując językiem drobinki chleba z tego miejsca u góry po lewej, gdzie takie drobinki zawsze się zbierały. Później też jak zwykle: autobus bez wolnych miejsc siedzących, piętnaście minut kołysania, rosa na trawie przy chodniku i kanciasty kształt sklepu meblowego, do którego z przystanku miała niedużo ponad kilometr.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wypiła kawę z Jadwiśką i próbowała nie patrzeć, jak ta zjada fusy z cukrem. Obeszła sklep, tu coś poprawiła, tam wytarła z kurzu. Przez większość dnia nic się nie działo, co też było normalne. Dostawa dopiero w środę, wtedy dziać się będzie aż nadto. O pierwszej zjadła bułkę z jajkiem i wypiła drugą kawę, już sama. Wyjęła z torby wymięte Studnie przodków Chmielewskiej, ale zanim zaczęła czytać, zobaczyła w drzwiach Mężczyznę Uporczywie Oglądającego Komody.

Był ich stałym klientem. Przychodził często, jeszcze nic nie kupił. Rozglądał się po prawie pustym wnętrzu, jakby widział w nim coś innego niż wszyscy. Kiedy za oknami wydłużała się kolejka po nową partię towaru, zazwyczaj go w niej nie było. Pojawiał się w te puste, nudne dni pachnące kawą i książką z biblioteki.

Teraz stał z rękoma opartymi na biodrach, z jedną nogą lekko wysuniętą do przodu. W tym tygodniu był tu już drugi raz. Oglądał mebel z wystawy, którego każdy detal musiał już dobrze znać. Przekrzywiał głowę to na jedną, to na drugą stronę. Przesuwał palcem po krawędziach szuflad.

Marzena pomachała mu znad okładki Studni przodków, a on uśmiechnął się i wrócił do oględzin komody. Głos Jadwiśki rozmawiającej przez telefon na zapleczu roznosił się po całym sklepie. Na zewnątrz wciąż wiało.

Kwadrans później Mężczyzna Uporczywie Oglądający Komody wsunął ręce do kieszeni, wyjął ręce z kieszeni i ruszył w stronę wyjścia. Przed opuszczeniem sklepu zawsze wykonywał ten sam gest: unosił wysoko dłoń i jednocześnie się pochylał, jakby niezdecydowany, czy to ma być ukłon, czy koleżeńskie pozdrowienie. Tym razem spojrzał na Marzenę i zrobił to samo, ale tuż przed drzwiami zawrócił.

Niecałe dwa lata później, próbując wepchnąć mu złotą obrączkę na palec, Marzena przypomniała sobie tamten dzień i tamten gest dłoni, którą teraz tak mocno ściskała w swoich. Miękkie włosy na palcach jej prawie-męża wyglądały jak narysowane ołówkiem. Wydawało jej się, że nie da rady wsunąć obrączki ani o milimetr dalej, że to wszystko jest jednak wielką pomyłką, bo ona, w połowie jeszcze Marzena Borucka, a w połowie już Marzena Mazur, nie zdoła nawet rozpocząć małżeństwa, nie mówiąc o jego kontynuowaniu, i że wygłupi się teraz, tutaj, na oczach obydwu rodzin, na oczach łysego księdza i ministranta o znudzonej twarzy.

Przełknęła ślinę i pomyślała, że tamtego dnia może źle zrobiła, zgadzając się wyjść na kolację z Mężczyzną Uporczywie Oglądającym Komody, i że może jednak trzeba mu było odmówić, a wtedy obrączka wreszcie weszła na palec.

***

Był pilotem, na imię miał Antoni. Wysoki, włosy gęste, za mundurem panny sznurem i tak dalej. Słyszała to wiele razy.

W domu wcale nie wyglądał jak pilot. Kiedy obierał ziemniaki, wyglądał jak mężczyzna obierający ziemniaki. Kiedy leżał obok niej w łóżku, nagi i spocony, wyglądał jak nagi i spocony mężczyzna w łóżku. Mimo to większość jej koleżanek zachowywała się tak, jakby naprawdę wierzyła, że taki człowiek jak Antoni nawet do wanny wchodzi w uniformie.

Zamieszkali na Ursynowie, w kawalerce po jego zmarłym dziadku. Nigdy wcześniej nie odwiedzała tej części Warszawy. Ursynów był jak miasto w mieście, jak inna planeta; wszystkiego tu było za mało albo za dużo. Połacie ni to pól, ni to placów budowy, rozległe parkingi pomiędzy blokami, na każdym ledwie dwa, trzy auta, a wszędzie wokół błoto. Do centrum za daleko, sąsiedzi za blisko, te wszystkie życia oddzielone wielką płytą, przez które słychać było każdy dźwięk.

Ursynów miał się nazywać Ameryka, tak chciał ponoć podróżnik i dawny właściciel tej ziemi, Julian Ursyn Niemcewicz, najwyraźniej jednak coś nie wyszło. Został po prostu Ursynów.

Ich blok stał tuż obok Domu Sztuki, gdzie cztery lata wcześniej tłumy witały Lucélię Santos, gwiazdę telenoweli Niewolnica Isaura. Pani Karmowska z parteru wciąż opowiadała, jak Lucélia pozowała do zdjęć z tulipanami z jej własnego ogródka.

Same ogródki stanowiły temat sporów wśród coraz większej sąsiedzkiej społeczności. Ci z góry buntowali się przeciw sadzeniu drzew, które za kilka lat będą im walić w okna, ci z dołu apelowali, by nie rzucać na trawę śmieci, w tym butelek i petów. Marzena uważała tylko, by gdzieś tam nie złamać nogi – ponieważ ślimaki siały zniszczenie wśród wiosennych kwiatów, kobiety opiekujące się zielenią wkopywały w ziemię wiaderka, do których nalewały piwo, tworząc w ten sposób pułapki na szkodniki.

Antoni pracował nieregularnie. Manewry, ćwiczenia, służby, kampanie, wyjazdy. Defilady, zebrania, szkolenia i poligony. Znikał na dwa albo trzy dni, potem był w domu przez tydzień, potem znikał na noc i wracał o świcie tylko po to, by wieczorem zniknąć znowu, na Bóg jeden wie jak długo. Marzena przyzwyczaiła się do tego szybciej, niż sądziła, że można się przyzwyczaić, zresztą miała wrażenie, że dzięki pracy Antka ich życie jest jakby wyjątkowe. Otoczona rodzinami żyjącymi w identycznym rytmie dnia i nocy, pracy i niepracy, odnosiła wrażenie, że ich codzienność jest czymś specjalnym, i wciąż czuła się przez to jak podekscytowana nastolatka, którą – Jezu, naprawdę? – od niespełna dekady nie była.

Kiedy tylko mogli, podróżowali po fontanny, zwiedzając przy tym kolejne miasta. Zdjęcia wywoływała w zaufanym zakładzie fotograficznym, a potem umieszczała w albumie, aranżując tak, aby do siebie pasowały.

Antek okazał się mężczyzną zdumiewająco zaradnym: to on uspokajał awanturujących się sąsiadów spod szesnastki, to on załatwił naprawę zepsutej windy, to on zabierał głos na zebraniach spółdzielni. Rzadko mówił o pracy i dopiero wiele lat później Marzena uświadomiła sobie, jak bardzo mało wie o całym tym jego lataniu.

***

Minął kolejny rok, choć zdawało się, że były to góra dwa miesiące. Dni wymykały się jeden spod drugiego: po poniedziałku następowała środa, po niej zaraz piątek, niedziel prawie nie było. Oboje czekali, aż wydarzy się wreszcie coś ważnego, bo chyba niemożliwe, żeby zawsze było tylko tak.

Za dnia towarzyszyły im dalekie odgłosy rozrastającej się na wszystkie strony Warszawy: brzdęk stali, dudnienie młotów. Czasami Marzenie wydawało się, że gdzieś głęboko w kościach czuje tę upartą, niepowstrzymaną wędrówkę betonu przez kolejne tereny. Po zmroku blok wypełniały zupełnie inne dźwięki. Krzyki zakochanych, zapewniających w ciemnościach, że Julita, Aneta czy Wiola to dla nich cały świat, niekończące się Sto lat, jakby wiecznie ktoś świętował urodziny, czasem też śmiechy chłopaków jeżdżących na dachu windy w tę i we w tę.

Niedługo po tym, jak się wprowadzili, syn Roszaków z samej góry wydzielił sobie z klatki schodowej miniaturowe pomieszczenie, w którym zorganizował tak zwany salon tatuażu. Zawsze półgłosem i zawsze jakby przestraszony, chwalił się, że to jeden z pierwszych w Polsce. W mięsnym za szkołą podstawową kupował świńskie nogi i tatuował je po powrocie z pracy, ucząc się nowego fachu. Nocami wśród murów rozpływał się cichy, uspokajający szum powstających na martwej skórze imion, kwiatów i słońc.

***

Tego samego dnia, kiedy powiedziała mu, że będzie ich troje, Antek zniknął na część wieczoru i wrócił z opuchniętą podobizną wilka na łopatce. Stanął pod lampą w przedpokoju i ostrożnie zdjął koszulę. Marzena patrzyła na granatowe zwierzę, wydając z siebie niesprecyzowane mruknięcia. Nie podobał jej się ten wilk – wyglądał jej zdaniem jak coś, co tylko nieudolnie próbuje wilka udawać.

– I jak? – zapytał Antek.

– Odważnie.

– Mhm.

Chrząknęła.

– Będzie mi o tym dniu przypominać – stwierdził, a ona uświadomiła sobie, że nigdy wcześniej nie słyszała o mężczyźnie, który miałby tatuaż, nie będąc jednocześnie marynarzem ani byłym więźniem.

Ona sama tatuażu nigdy by sobie nie zrobiła. Nie uwierzyłaby też, że kilkanaście lat później Remek Roszak, słynny już wtedy przedstawiciel sztuki ubarwiania ciała, zrobi jej synowi jeden z najdziwniejszych w swojej karierze tatuaży, i to na jej prośbę.

***

Ursynów wypełniał się samym sobą: blokami. Na ścianach, garażach i ogrodzeniach wykwitały kolorowe, stłoczone litery. Pod każdym podpisy: Ash, Omen i Pato, Ćma, Pilot, Unique. Czasami dało się słyszeć odbity od budynków krzyk, a potem brzdęk upuszczanej na beton puszki z farbą i tupot uciekającego malarza.

Klatki schodowe zdobiły wyryte w pomarańczowej lamperii dowody muzycznych fascynacji osiedla. Vienio, Włodi, Potencjał, Molesta Ewenement. Z okien wylewały się mniej lub bardziej wyraźne głosy ursynowskich raperów. Na ławkach, placach zabaw i pod sklepami widać było coraz więcej czapek i bluz z kapturem.

Wydawało się, że budowa metra trwa od zawsze i potrwa do końca świata. Co jakiś czas rodziła się plotka o nowym terminie zakończenia prac, zastępowana prędzej czy później przez kolejną, i jeszcze następną. Teren budowy zmieniał się tymczasem w olbrzymi plac zabaw: najmłodsi zjeżdżali rowerami do głębokich rowów, starsi penetrowali podziemne konstrukcje, szukając wrażeń i tematów do opowieści przy tanim winie. Pod ogrodzeniem pojawiały się kolejne wykopane przejścia, a dziur w siatce było w niektórych miejscach więcej niż samej siatki.

Marzena obserwowała te zmiany dzielnicy z okien mieszkania, unieruchomiona coraz większym brzuchem i obolałymi nogami. Urodziła szybko, z porodu zapamiętała niewiele. Antek był na manewrach, przyjechał do szpitala w nocy, rozpłakał się i mówił, jak bardzo jest z niej dumny. Ona sama nie była – ze wszystkich ludzi żyjących na świecie każdy miał przecież jakąś matkę, która zrobiła to samo co ona.

Pierwsze miesiące po porodzie przeżyła jak jeden niekończący się dzień po jakiejś straszliwej libacji. Co chwilę zapominała kluczy, zapominała portfela, zapominała, o czym zapomniała. Dwa razy zdarzyło jej się zasnąć w jakiejś kolejce. Z prywatnej wypożyczalni na parterze sąsiedniego bloku przynosiła powieści Chmielewskiej i inne sensacje. Miała abonament na trzy książki w miesiącu, ale pan Grzegorz wypożyczał jej tyle, ile chciała. Czytała przed snem i zwykle nad ranem znajdowała książkę w pościeli albo obok łóżka.

Czasami odwiedzali ich Fałatowie z pierwszej klatki, czasami Wichowski, z którym Antek najczęściej miał manewry. Był mocno zbudowanym mężczyzną, zaczesywał włosy do tyłu, mówił głośno i głośno się śmiał. W imieniny Antka siedzieli w piątkę, paląc i słuchając pożyczonej od Jadwiśki płyty George’a Michaela. Marzena położyła na stole salceson, pęto wiejskiej i talerz ogórków kiszonych. Wypili litr z czerwoną kartką i zabrali się do kolejnej butelki, a o dziewiątej Klemens zaczął krzyczeć i wyć.

Najpierw próbowali go uspokoić, później rozweselić. Noszenie, kołysanki, grzechotka i przytulanie. Nic nie działało. Antek pochylał się nad synem i stroił coraz to inne miny.

– Pamiętasz tego starego Łęgę, co przychodził pod bramę z saksofonem? – zapytał Wichowskiego.

Łęgę znali swego czasu wszyscy w jednostce. Był łysy i miał siedemdziesiąt parę lat. Kilka razy w tygodniu pojawiał się pod budką strażnika z saksofonem i grał w kółko jeden numer. Nikt nie wiedział, o co właściwie mu chodzi. Pieniędzy nie chciał – obrażał się na wszelkie próby wciśnięcia mu drobnych w chudą rękę. Przyjmował za to jedzenie. Był wielkim fanem pasztetu.

– No a jak – odparł Wichowski. – Nieraz mu dałem kanapkę.

– To zaśpiewajmy młodemu tamten jego numer. Co, Klemens? Chciałbyś usłyszeć, jak tata gra na saksofonie?

– Na salcesonie! – ryknął Fałat, nalewając wódkę.

– Klemens! Syneczku? Słuchaj, to będzie Łęga na salcesonie!

Dał znać Wichowskiemu i razem zaczęli machać niewidzialnymi instrumentami, hucząc zza stołu:

– Tutu-tudu, tudu-tudu, tudutudutu-TU!

Kiwali się na boki i zadzierali głowy. Antek mrużył oczy z udawanego wysiłku, Wichowski poruszał barkami, jakby coś pompował. Po kilku taktach dołączyli Fałatowie, nucąc i wymachując rękoma nad stołem. Wkrótce Klemens się uspokoił. Patrzył na dwóch zaczerwienionych mężczyzn majstrujących w powietrzu palcami, a po kilku minutach spał, wczepiony w swojego ulubionego pluszowego słonia.

Od tamtej pory Łęgę na salcesonie trzeba było grać chłopcu kilka razy w tygodniu. Nic innego tak go nie uspokajało. Antek opracował z czasem całą związaną z utworem choreografię: wyginał się do tyłu, obracał i klękał, co jakiś czas dodawał kolejne elementy. Marzena nie była pewna, któremu z nich ta zabawa podoba się bardziej.

***

W końcu wszystko powoli zaczęło odzyskiwać ostrość. Marzena wróciła do pracy, Klemensem w ciągu dnia na zmianę zajmowały się babcie.

Wiedzę o świecie czerpała z rozmów z mądrymi kobietami przy trzepaku. Mądre kobiety miały tam zielony tapczan, pozostawiony nie wiadomo przez kogo, i na tym tapczanie siadały po pracy albo po całodziennej gonitwie za dziećmi. To przy trzepaku Marzena dowiedziała się, gdzie oszukują na maglu, za ile można dostać M-4 w tym podłużnym za pocztą, jak uniknąć płacenia za bilet autobusowy i dlaczego chuda żona Pęcińskiego wcale nie ukrywa, że się pierdoli z dzielnicowym.

Kiedy jednak mądre kobiety zaczęły częściej zwracać uwagę na jej małego Klemensa i częściej zadawać związane z nim pytania, przestała chodzić pod trzepak. Od tamtej pory śmieci wyrzucał już tylko Antoni, a jeśli go nie było, wystawiała przepełnione wiadro na balkon. Z jej synem wszystko było w porządku.

***

No dobrze, głowę rzeczywiście miał troszkę jakby za dużą. Ale czy każdy człowiek w dzieciństwie jest idealnie proporcjonalny? I tak, to prawda, inne dzieci w wieku Klemensa od dawna już mówiły, ale to też o niczym nie świadczyło.

Marzena coraz rzadziej czuła potrzebę wychodzenia do ludzi. Miała rodziców, teściów, Antka i Klemensa, jego przede wszystkim – to przecież wystarczało. W nocy budziła się, kiedy daleki szum maszynki do tatuażu zanikał nagle, zastąpiony nieprzyjemną ciszą. Sięgała wtedy pomiędzy szczebelki łóżeczka i po omacku dotykała ciepłego, oddychającego ciała.

Wieczorami odnosiła wrażenie, że świat zawęża się do ich dusznej, zagraconej, ale bezpiecznej kawalerki, a na świecie są tylko oni troje. On, ona i Klemens.

Dwa miesiące później byli już tylko ona i Klemens.

2

Dwunastego sierpnia 1991 roku Antoni Mazur wyszedł z mieszkania, sprawdził, czy ma klucze, zbiegł po schodach, sprawdził, czy ma dokumenty, pokonał trzydzieści metrów i uznał, że jednak powinien wrócić. Wyszedł w złości i w tej złości jechać miał z Wichowskim na manewry. Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę bloku, szybkim, coraz szybszym krokiem. Spojrzał na zegarek, przystanął.

– Kurwa.

Nie miał czasu, tak naprawdę już był spóźniony, a spóźniać się na manewry nie było wolno, koniec i kropka, w wojsku polskim dużo zasad kończyło się taką właśnie, nieznoszącą sprzeciwu kropką. Zawrócił więc znowu i pobiegł do malucha.

Odjeżdżając, przetarł rękawem zaparowaną szybę i spojrzał w okno na trzecim piętrze. Czekał pięć, sześć, siedem i osiem sekund, czekał dziewiątą i dziesiątą, ale na manewry nie można się spóźniać, podciągnął więc z dołu dźwignię ssania i ze zgrzytem wbił jedynkę.

Ruszył dziurawą drogą, patrząc już tylko przed siebie.

***

Wichowski powiedział kiedyś przy wódce, że ZSRR, zamknięte szczelnie w pięści cenzury, zdolne było tylko do jednego rodzaju sztuki, mianowicie sztuki projektowania maszyn wojennych, a największym na tym polu osiągnięciem był MiG-23. Kapitan Antoni Mazur zgadzał się z tym przy wódce i na trzeźwo.

Samolot miał w sobie coś z komara i coś z wieloryba. Był masywny i lekki zarazem. Siedząc za jego sterami, Antoni czuł jednocześnie siłę i kruchość. Odrywał się od ziemi i oszukiwał grawitację, może zresztą nie tylko ją. Miał najlepszy zawód na świecie, bo choć wiedział, że są inne wspaniałe zawody, wiedział też, że wszystkim im brakuje jednej, zasadniczej cechy – latania.

Od jakiegoś czasu w szatniach, w kantynach i na poligonach mówiło się, że migi są pechowe. Ich historię od początku znaczyły liczne zwłoki pilotów, zwłaszcza te, które gniły w górach i oceanach na Bliskim Wschodzie, teraz jednak wypadki zaczęły zdarzać się również w Polsce.

Najpierw, w osiemdziesiątym pierwszym, kapitan Drzymała złamał podwozie przy lądowaniu, potem na wysokości siedmiu tysięcy Kopaczowi zgasł silnik i maszyna rozbiła się w Sycewicach. Gadawski cudem posadził samolot na ziemi po tym, jak urwało mu część lewego statecznika. W marcu tego roku z niewiadomych przyczyn nie otworzył się w jednym z migów spadochron hamujący, a kilka dni później Krzemiński z Wolskim wpadli w stado ptaków, przez co roztrzaskały się trzy łopatki sprężarek i tunel wlotowy. Wypadki te, nawet jeśli maszyna trafiała później do kasacji, kończyły się dla pilotów niegroźnie, ale wszyscy pozostali piloci, siadając za sterami, mieli coraz silniejsze poczucie, że podniebne szczęście w Wojsku Polskim wykorzystano już do zera.

***

Tym razem Antoni Mazur nie miał takiego poczucia.

Zasunął osłonę kabiny, nie myśląc o wypadkach innych pilotów, o wykorzystanym szczęściu ani o tym, co właściwie robi. Poruszał dłońmi automatycznie. Myślał o Klemensie i o jego przyszłości. Wiedział, że z chłopcem jest coś nie tak i że tacy ludzie często przyszłości zwyczajnie nie mają. Uwieszeni na starzejących się, coraz bardziej zgorzkniałych rodzicach, sami gorzknieją, nie rozumiejąc, co takiego zrobili źle.

Życie jest niesprawiedliwe, mawiali ci, którym się poszczęściło, zamykając tragedię wszystkich niepełnosprawnych w tych trzech zwyczajnych słowach, a potem wracali do swoich spraw. Antoni nie chciał, by jego chłopiec był niepełnosprawny. Nie mógł nic na to poradzić, ale pragnął, by jego chłopiec był jednym z tych, którzy się niepełnosprawnymi na co dzień nie przejmują.

Spojrzał na radiokompas, wysokościomierz i odbiornik znaczników. Klemens prawdopodobnie nigdy nie zasiądzie za sterami żadnej pięknej maszyny, nigdy nie uniesie się w powietrze i nie poczuje tego, czego on sam nikomu spoza lotnictwa nie potrafił opisać. Tłumaczył sobie, że niemożność latania to jeszcze nie koniec świata – przynajmniej nie dla wszystkich.

A może jednak wszystko będzie dobrze? Lekarz, u którego byli, mógł się mylić, to przecież się zdarza. Zresztą nic przecież konkretnego nie powiedział, jakieś ogólniki. Może więc Klemens przełamie za chwilę ten opór, który stawia mu jego własne ciało czy też mózg, i zacznie rozwijać się normalnie, prawidłowo? Może oboje z Marzeną będą się kiedyś śmiać ze swoich głupich obaw i może on, Klemens, będzie się śmiał razem z nimi?

Cztery zbiorniki w kadłubie pełne, syrena, IFF-ka, radiostacja w porządku. Głos dyspozytora szeleścił w słuchawkach, standardowe komunikaty przelatywały przez głowę. Antoni przeżegnał się odruchowo, jak zawsze. Był gotowy.

***

Wichowski poszedł przodem, on pół minuty po nim. Odrywając się od asfaltu pasa startowego, przestał być Antonim Mazurem, lat trzydzieści dwa, o lekko garbatym nosie i w stopniu kapitana, był już tylko elementem miga-23 o nalocie czterystu dziesięciu godzin i pięciuset dwudziestu siedmiu lądowaniach, i było mu z tym dobrze.

Niebo spływało mu na szybę i kadłub. Próbował nie mrużyć oczu. Próbował nie myśleć o Klemensie, ale myślał o nim, o jego wszystkich możliwych przyszłościach, bo przecież takie były. Tak, no więc Klemens mógł okazać się zdrowym, a tylko ospałym w początkowych fazach rozwoju chłopakiem, mógł skończyć szkołę i studia, mógł znaleźć pracę taką, jaką by chciał, i może nawet ta praca byłaby tutaj, pod niebem. Mógł też jednak okazać się chory, niepełnosprawny, ale lekarze mogliby wyprowadzić go na prostą, żeby, nawet jeśli nie tutaj, to chociaż blisko ziemi, pracę mógł znaleźć normalną, żonę normalną, doczekać się własnych dzieci.

Mógł Klemens zostać aktorem, księgowym, lekarzem, muzykiem, nauczycielem albo urzędnikiem, prawnikiem nawet albo i sportowcem, to wszystko jeszcze niewykluczone. Niewykluczone, że martwią się z Marzeną niepotrzebnie.

W uszach szelest poleceń od dyspozytora, przed oczami gładka tafla błękitu. Antoni dygotał w tym samym rytmie co maszyna, ulegał tym samym przeciążeniom. Wiedział, że to wszystko, co powtarza sobie w myślach, to kłamstwa, ale pod niebem czasem wydawały się one prawdziwsze niż prawda, bo przecież sam fakt bycia tutaj zakrawał na kłamstwo.

Co to właściwie miał dzisiaj…? Tak, przechwycenie celu. Sprawdził wskaźniki, zameldował. Wysokość? Tysiąc siedemdziesiąt metrów, idealnie. Mógł zaczynać. Wichowski był już na sześciu tysiącach i pewnie marzył właśnie o całonocnej wódce i śpiewach. Może też dziś pójdzie? Przydałby mu się taki wieczór.

Dalej poruszał się jak maszyna, którą przecież był. Kolejne ruchy wykonywał automatycznie, myśląc o synu i jego możliwych lub niemożliwych przyszłościach. Czternaście minut przed dwunastą zameldował o przechwyceniu celu.

Następnie zerknął raz jeszcze na wskaźniki i wykonał wywrót przez lewe skrzydło.

3

Nie myślała o tym.

Wiedziała, że nie może myśleć, miała cały świat na głowie, świat tetry, zasypek, autobusów, klientów, raportów kasowych, świat porannych gonitw za wskazówką zegara i nocnych spacerów po mieszkaniu, bo zęby, bo zły sen, bo tak.

Klemens rósł szybko, miała wrażenie, że za szybko, że nie nadąża za nim – ubranka, które jednego dnia pasowały, następnego wydawały się już nie pasować. Był olbrzymim chłopcem. Takim, który mógł poradzić sobie w życiu. Takim, który mógł poradzić sobie w życiu.

Takim, który mógł poradzić sobie w życiu.

***

Widywała się z Jadwiśką, z mamą, czasami z rodzicami Antka. Unikała sąsiadów, ich pytań i spojrzeń. Za dnia Warszawa dalej wylewała się z samej siebie, zgrzytając, hucząc, terkocząc, a nocami dalej słychać było odgłosy maszynki do tatuażu – chociaż już nie tak często jak kiedyś.

Kawalerka stała się nagle wielka, przestronna. Marzena zaczęła tę powstałą przestrzeń łatać i zapychać. Niczego nie wyrzucała. Opakowania po margarynie myła i wkładała jedno w drugie, słoiki po musztardzie ustawiała w rzędzie na półce nad lodówką – kiedyś się przydadzą. Gazety rosły w stosy na brązowej meblościance, pod sufitem zawisły ozdoby choinkowe i suszone kwiaty.

Coraz bardziej przywiązywała się do przedmiotów. Dwa ulubione kubki, zepsuty zegarek, chodnik przed drzwiami, stara mydelniczka. W Halach Banacha kupiła czerwoną wełnianą czapkę i w zimne dni chodziła już tylko w niej. Kiedy gdzieś ją zgubiła, kupiła kolejną, taką samą. Czerwone czapki, kurtki zazwyczaj ciemne, spodnie zazwyczaj dżinsowe. Była zawsze taka sama i zawsze w tym samym – bezpieczna.

W kolejkach do lekarzy czytała powieści sensacyjne i kryminały, w domu o lekarzach starała się nie myśleć. Mówili różne rzeczy. Jakby jej syn nie był wcale Klemensem Mazurem, dużym zielonookim chłopcem, który lubi, jak go gilgotać w brzuszek, tylko tak zwanym „przypadkiem”.

– Istnieją przypadki…

– W takich przypadkach…

– …ale w przypadku pani chłopca…

– Rzadki przypadek, natomiast…

Idźcie wszyscy w cholerę! Idźcie wszyscy w cholerę i zostawcie nas w spokoju, tak myślała, otwierając i zamykając kolejne drzwi, prosząc w pracy o kolejne dni wolnego, które wcale wolne nie były.

Wieczory spędzała w mieszkaniu z tym cichym, zamyślonym chłopcem, który niekiedy wydawał jej się podobny do niej, ale częściej do Antka. Nie interesowały go zabawki, kredki, kolorowe gazety, właściwie, musiała to przyznać, najczęściej nie interesowało go nic. Czasami coś przykuwało jego uwagę, nagle i bezlitośnie – musiał, musiał mieć tę łyżkę, ten wieszak, te rajstopy. Jeśli kazała mu czekać, wył. Przyglądał się później tej łyżce, wieszakowi, rajstopom, jakby sądził, że po godzinie, dwóch godzinach patrzenia dostrzeże w nich coś nowego.

Chciała, żeby jej dał kiedyś w kość, tak jak słyszała, że dzieci podobno dają – żeby jej uciekał, zrzucał rzeczy ze stołu, żeby nabijał sobie guzy albo swoim nieposłuszeństwem doprowadzał ją do szału. Ale on tylko siedział i co jakiś czas domagał się przedmiotu, w który mógł się potem godzinami wpatrywać.

***

Po fontanny jeździła coraz rzadziej – nie było czasu. A jeśli był, nie zawsze miała siłę. Czasami próbowała wykonywać dla Klemensa Łęgę na salcesonie, ale czuła, że w jej wykonaniu brzmi to żałośnie i smutno.

Niedługo po swoich trzydziestych czwartych urodzinach wdała się w romans z żonatym dozorcą magazynu meblowego. Powtarzał jej, że ją kocha, i chyba rzeczywiście kochał. Lubiła go, lubiła spędzać z nim czas, lubiła jego poczucie humoru i jego miękką brodę; nie lubiła tylko tego, że jest żonaty. Miał trójkę dzieci, powtarzał, że nie może ich zostawić. Nie zostawił, rozstali się na przystanku autobusowym, kłamiąc sobie w oczy, że kiedyś do siebie wrócą.

Następnego dnia wstała wcześniej niż zwykle i rozejrzała się po mieszkaniu. Same graty. Pudełka, pudełeczka, jedna wielka zbędność. Zaczęła wynosić to wszystko na śmietnik i z każdym wyrzuconym przedmiotem oddychało się jej jakoś lżej. Wieczorem zadzwoniła do Jadwiśki.

– Mam ochotę się upić. Najlepiej gdzieś w mieście. Klemensa dam na noc do rodziców. Pójdziemy?

Poszły, upiły się, ktoś je podrywał. Marzena wróciła do domu po północy. Leżąc w łóżku, pomyślała, że jeszcze nie jest za późno, choć rano nie do końca potrafiła sobie przypomnieć na co.

Od tamtej pory wychodziła częściej, czasem z Jadwiśką, czasem sama. Poznawała kolejne kawiarnie, zjadała kolejne ciasta, czytała kolejne książki. W ciągu sześciu miesięcy przytyła trzy kilogramy i było jej z tym świetnie.

***

W nocnym szumie maszynki do tatuażu coraz rzadziej odnajdowała spokój. Słuchając tego dźwięku, widziała jasno oświetloną salę, do której wprowadził ją tamten miły, uprzejmy mężczyzna, i widziała stół, a na tym stole coś przedziwnego, co jej chcieli pokazać. Kołysała się wtedy, tak jak w autobusie, choć tam nie było żadnych wybojów, było tylko światło, stół i ten przedziwny przedmiot na nim.

Pojechała do domu, taksówką, z teściami, a może odwiózł ją tamten uprzejmy mężczyzna. Później długo o tym nie myślała, wiedziała, że jej nie wolno. Dopiero po trzech latach wróciło to wszystko w szumie maszynki do ozdabiania ciał.

Wrócił tamten pokój i tamten jasny stół. Metaliczny zapach, ostre światło. W bezsenne noce wchodziła w ten zapach i w to światło, najpierw szybko, potem coraz wolniej, szukając po bokach czegoś, o co mogłaby się oprzeć. Za każdym razem, tak samo jak wtedy, rozpoznawała Antka po wilku wytatuowanym na łopatce.


Tekst jest fragmentem powieści pod tytułem Nikt nie idzie Jakuba Małeckiego.

Czytaj również:

Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty
i
Bar Wenecja w Warszawie, zdjęcie w domenie publicznej
Opowieści

Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty

Ryszard Ćwirlej

Sobota, 1 czerwca 1967 roku
Godzina 14.30

– Kiedy to się stało? – zapytał milicjant.

– Łe bo ja wiem? – Magazynier wzruszył ramionami.

Czytaj dalej