Niektórych to nie rusza, inni za żadne skarby nie chcą wracać myślami do dzieciństwa i mają ku temu powody. Nie zmienia to faktu, że my, dzieci osiemdziesiątki, mamy wspólne kody, których nie da się podrobić. Najdziwniejsze jest to, że plączemy się dziś we wspomnieniach, jakbyśmy byli już starzy, a przecież chyba nigdy tak naprawdę nie dorośniemy. Stworzyły nas blokowiska, klatki schodowe i trzepaki, stworzyły nas telewizory – szyby niebieskie albo rubinowe szkło.
W moim starym mieszkaniu na Jelonkach jest pokój, który pełni funkcję azylu wyjętego z czasu i przestrzeni. Ściany od góry do dołu są tu zawalone książkami, a szafy kryją przepastne tajemnice. Tutaj cały czas mogę przebywać w swojej stop-klatce, nieokreślonej drugiej połowie XX w. Gdy w nocy zapalam w półmroku zielone lampki i włączam cicho jakiś dziwny winyl wydany przez Melodię czy Hungarton, najczęściej też otwieram którąś z szuflad i włączam skaner – oprócz kompa jedyny atrybut współczesności w tym pomieszczeniu. Pośród zapisanych drobnym maczkiem wypłowiałych kartek i notesów, notatek pisanych od lat 60. do 80., mieszkają też moje własne wspomnienia. Bloki rysunkowe, zeszyty w kratkę i trzy linie, małe notesiki, stare kasety Stilonki no name… Na którejś z kaset – jedno z notowań Listy Przebojów Trójki nagrywane grundigiem z powietrza przez moją siostrę i nasze głosy z 1982 r., jej syk na mnie, bo wszedłem do pokoju i przeszkodziłem w nagraniu piosenki Nicka Kershawa. Podczas gdy skaner miele kolejny abstrakcyjny rysunek, mózg otwiera następne zakurzone foldery i jak sampler odtwarza z głębin dysku surrealistyczne imiona i nazwiska (np. matematyczka z czasów II klasy, Alfreda Obłąkowska, która była jak Manfred Gorywoda), fragmenty dialogów bez sensu, urywki przypadkowych dźwięków, zapachów.
Podczas każdej takiej nocnej sesji w zielonym świetle czuję euforię i głęboką świadomość istnienia równoległych wymiarów. Jakbym znów spoglądał w dziurkę od klucza drzwi sali biologicznej na strychu, z widokiem na korytarz – ciemny tunel, na końcu którego stał szkielet. Wsiadam do jednej z maszyn czasu widocznego na którymś z rysunków – może do modelu F1-E54 KN2 typu Furhend? Do jednej z maszyn, która umie zwyciężyć czas – coraz bardziej totalitarny i bezwzględny. Jakim wielkim skarbem są takie świątynie pamięci, wiedzą to zwłaszcza ci, którym wszystko poginęło podczas kolejnych przeprowadzek. Niektórych to w ogóle nie rusza, inni za żadne skarby nie chcą wracać myślami do dzieciństwa i mają ku temu powody. Ale nie zmienia to faktu, że my, dzieci osiemdziesiątki, mamy wspólne kody, których nie da się tak po prostu podrobić. Najdziwniejsze jest to, że plączemy się dziś we wspomnieniach, jakbyśmy byli już starzy, ale przecież chyba nigdy tak naprawdę nie dorośniemy.
rys. Konstanty Usenko
Stworzyły nas blokowiska, klatki schodowe i trzepaki, stworzyły nas telewizory – szyby niebieskie albo rubinowe szkło. Tak samo jak telewizyjne i radiowe elektroniczne dżingle, listy przebojów, Tik-Tak zmieszany z Sondą, E.T. i Gwiezdne wojny, i kinowe seanse dozwolone od lat 12 czy 15, na które przemykało się ukradkiem. Możliwe, że byliśmy pierwszym pokoleniem wychowanym przez telewizyjną popkulturę. Dzieciaki z klas I–IV w połowie zimnowojennej dekady najchętniej wyrażały siebie w rysunkach i tworzeniu alternatywnych światów. Fakt, nasza podstawówka nie była typowa, bo była szkołą muzyczną, i nie mieliśmy wiele czasu na szlajanie się po wykopach i ekscesy z saletrą. Ci ze starszych klas w połowie lat 80. byli już nastolatkami, biegali po wielotysięcznych rockowych spędach, nosili znaczki Lady Pank, Republiki czy TSA, chwalili się uczestnictwem w zadymach z ZOMO i gazem łzawiącym (zwłaszcza że szkoła była przy samej Starówce). A dla nas były flamastry i długopisy z chińskich piórników na magnes i zarysowane od góry do dołu zeszyty. Kiedyś przyniosłem do szkoły komiks E.T. narysowany przez Jacha, kumpla mojej starszej siostry, konstruktora i maniaka elektroniki, syntezatorów i science fiction. Skonsternowany kosmiczny przybysz o kształcie popularnego w osiemdziesiątce podłużnego balona zostaje na wstępie – po rozbiciu się swym latającym talerzem na polu gdzieś koło PGR-u – wyzwany od antychrystów (uojezu! to tu idzie!) i pogoniony widłami przez rolników wąsaczy. Podążając drogą w stronę wsi (na drogowskazie widać napis Wąchock), widzi plakat sobotniej dyskoteki (kukuła dysko). Gdy wkracza na parkiet, akcja dynamicznie się rozkręca, co ilustrują fragmenty dialogów (Kopsaj się stąd baloniasty. Będziem prać. Zocha wiejmy, szykują mordobicie – Nie rzutuje. Kosą go! It’s curious. Good amusement). Śmieszne obrazki podpisane quasi-komputerową czcionką po angielsku, w stylu napisów początkowych w Star Wars, zrobiły w klasie furorę i spowodowały lawinę kolejnych komiksów o E.T.
rys. Janusz Bogucki
Mój przyjaciel Filip rysował chyba najwięcej z nas wszystkich. Kiedyś zarysowywał zeszyty w trzy linie małymi ludzikami, zwierzątkami niewiadomego pochodzenia, robocikami i dziwnymi mikroobiektami, które przypominały grafikę z pierwszych ośmiobitowych gier telewizyjnych, ale miały w sobie też coś z… azteckich fresków. Stałym elementem tych obrazków były komiksowe onomatopeje typu bzzzz! ił! ył! dyng! i kosmiczny dźwięk cjł cjł! kojarzące się z dźwiękowymi efektami laserów z filmów z tych czasów. Grafiki Phila odznaczały się zawsze żarówiastą kolorystyką flamastrów. Każde wakacje spędzał w RFN, skąd przywoził tony inspiracji – najpierw był fanem Kraftwerku, potem Depeche Mode, później heavy i thrash metalu. Naoglądał się zachodnioniemieckiej telewizji i posterów z „Bravo”, co wprowadziło do jego późniejszych rysunków awangardową i brawurową ejtisową modę (z najdrobniejszymi szczegółami), fryzury na pudla i kolorowe irokezy w stylu Sigue Sigue Sputnik, biżuterię i ostre makijaże, androgeniczny image wymyślonych zespołów, łańcuchy i lateksy, imiona i nazwiska muzyków pełne apostrofów i umlautów w stylu germańsko-skandynawskim. To był świat w niczym nieprzypominający PRL-u.
rys. Filip Rakowski
Z rysowników w naszej klasie wyróżniał się też Łukasz, który stworzył niepowtarzalną serię minimalistycznych historyjek obrazkowych o przygodach pewnej babci. Kreska jego długopisu przypominała w czymś wczesnego Butenkę, ale bardziej była odwzorowaniem stylu włoskiej animacji La Linea, z pamiętnym Balum Balum. Kształt staruszki z laseczką w ręku i z kokiem na głowie zazwyczaj przemieszczał się po linii poziomej ulicy, raz po raz natrafiając na jakieś przeszkody. Babcia zazwyczaj fikała kozła i wywracała się, gubiąc laskę, a następnie znajdując ją i wygrażając w powietrzu, brnęła dalej. Jej wrogami były kosze na śmieci, przystanki autobusowe i różne obiekty urbanistycznej infrastruktury. Momentami babcia dawała o sobie znać jako – kto by pomyślał – mistrzyni karate. Niestety, arcydzieła Łukasza zaginęły bezpowrotnie. Pamiętam, że któryś z kolejnych odcinków nosił tytuł Babcia w Afganistanie, a główna bohaterka w samolocie zestrzelonym przez mudżahedinów rakietą Stinger ratowała się skokiem ze spadochronu.
rys. Konstanty Usenko
Polityka lat 80., a zwłaszcza konflikty zbrojne w oddalonych częściach świata miały wielki wpływ na moje rysunki tamtego okresu. Wcześniej razem z Filipem rozrysowywaliśmy na kadry teledyski Kombi i konstruowaliśmy z klocków syntezatory, ale równocześnie strasznie ciągnęło mnie gdzieś w okolice Bliskiego Wschodu i do Afryki. Z Afrykanami miałem styczność na wakacjach w Moskwie już jako siedmiolatek, stojąc w kilkugodzinnej kolejce do urzędu po wizy powrotne, zawsze pytałem się ich, z jakich są krajów, i prosiłem, by pokazywali mi swoje paszporty – przerysowywałem ich przedziwne okładki flamastrami. Później zaczęła się faza na Indie i Iran. Moja pierwsza nauczycielka wiolonczeli Maria Pomianowska, wtedy jeszcze studentka, zafascynowała mnie i jeszcze kilka osób Indiami (jeździła tam regularnie pobierać nauki gry na sarangi u mistrza Narayana). Przynosiła do szkoły indyjskie instrumenty, paliła kadzidła i puszczała kasety z ragami – jej zajęcia były enklawą wolności w naszej restrykcyjnej szkole. Działo się to w 1984 r., apogeum zimnej wojny. Wkrótce potem napięta sytuacja w szkole i mobbing, którego doświadczyłem z powodu swojego pochodzenia, sprawiły, że zamknąłem się w sobie i zacząłem tworzyć własny równoległy świat za pomocą rysunków, dzięki nim oswajać lęki i stres. Już od wczesnego dzieciństwa rysowałem rzeczy, których się bałem (małe pielęgniarki z wielkimi strzykawkami), ale też takie, które mnie fascynowały, zwłaszcza w warstwie audio (kosiarki do trawy, dworce kolejowe w różnych miastach). Potem doszli do tego żołnierze, piraci i Kombi.
rys. Konstanty Usenko
A później nastał czas wirtualnej rzeczywistości na papierze, państwa Herghee (czyt. Hergi) położonego na planecie Ercitto – z własną polityką, historią, mitologią, religią, prasą i popkulturą. Kraj, który sobie wymyśliłem, był wyspą. Na mapach przypominał on twór kojarzący się z Wielką Brytanią albo Japonią. Jego mieszkańcy byli trochę podobni do Hindusów i Persów, ale mówili językiem, w którym było też coś celtyckiego (może to wpływ Władcy Pierścieni?). Mitologia Herghee też miała w sobie coś z Tolkiena, ale współczesność nie miała w sobie nic z fantasy. Była realistycznym zlepkiem telewizyjnych wiadomości połowy lat 80. z orientacją na Bliski Wschód – ciągłe wojny domowe, katastrofy, zamachy terrorystyczne. Stolica państwa, portowe miasto Flotha pełne było futurystycznej architektury w ówczesnym stylu, brutalizmu i kuriozalnych geometrycznych form. Wszędzie rosły palmy, ale stanowiska artylerii na plażach przypominały raczej telewizyjne relacje z Bejrutu. Herghee rządzone było przez wojskową juntę w stylu socjalistycznym – mundury, czapki, śniada karnacja i brody generałów nasuwały skojarzenia z Kubą albo Nikaraguą. Religią był tegreanizm, wiara w św. Tygrysa (Sv.Teghress) – starożytne tygrysie świątynie przypominały indyjskie.
rys. Konstanty Usenko
Głównym wrogiem Hergijczyków byli Sztatecianie, a sztateciańscy żołnierze przypominali w czymś afrykanerów z RPA – mieli pomarańczowe kombinezony, a na czapkach symbol kojarzący się ze swastyką. Planeta Ercitto była geopolitycznie przedzielona na pół, mniej więcej podobnie jak planeta Ziemia, nie było tu nawet dnia spokoju… W pewnym momencie wymyśliłem sobie, że terenem fikcyjnego państwa jest część glinianek na Jelonkach przy ulicy Połczyńskiej, a słupy blokujące ruch samochodowy przy wejściu na ich teren stały się słupami granicznymi.
rys. Konstanty Usenko
Na szczęście była też popkultura i z czasem, gdy sytuacja zaczęła się uspokajać, to ona wysunęła się na pierwszy plan. Najważniejsza była muzyka – tradycyjna przypominała hinduską, a muzycy nosili turbany. Współczesność to ejtisy w pełnej krasie – podwieszane keyboardy, plerezy, okulary, prasa muzyczna z wywiadami i amfiteatr na plaży o nazwie Morski Rock. Festiwale filmowe kusiły plakatami: Morlity i Szary Władca, Sztylet Ullnera, Devor i siedem rąk. Pojawiły się okładki komiksów sensacyjnych i kryminałów. Nałożyło się to na czasy kinomanii, Lucasa i Spielberga. W tym samym czasie kilku moich kolegów ze szkoły też stworzyło własne państwa. Zaczęliśmy nawiązywać sojusze i wymianę kulturalną. Sebastian, prezydent Astoarii, kraju osadzonego w bardziej tolkienowskim świecie, przyjechał kiedyś do mnie do domu i urządziliśmy sobie prawdziwe spotkanie na szczycie, z hymnami odgrywanymi na czechosłowackich organach Harmona. Kontakty na płaszczyźnie kultury musiały skupić się głównie na koncertach rockowych – wielkim wydarzeniem w Herghee stał się koncert heavymetalowego gitarzysty Jorra Fido z Sourlandu, kraju stworzonego przez Filipa. Wielkimi krokami zbliżała się szósta klasa podstawówki, kiedy nasze rysunkowe zabawy z Philem zaczęły przybierać realny kształt i założyliśmy swój pierwszy zespół o nazwie The Leszczer’s. Graliśmy naprawdę, bombardując pianino, ksylofon i werbel z talerzem w sali perkusyjnej naszej szkoły. Nie byliśmy już zafiksowani na wrogich państwach czy galaktykach, ale na zupełnie realnej dyrektorce naszej szkoły. Stawaliśmy się już wściekłymi nastolatkami, ale w dalszym ciągu rysowaliśmy okładki wymyślonych płyt długopisami i flamastrami z chińskich piórników.
rys. Konstanty Usenko