Gazeciarze z Powstania Warszawskiego Gazeciarze z Powstania Warszawskiego
i
ilustracja: „Gazeciarz warszawski”, Arkadiusz Mucharski, 1889 r., Muzeum Warszawy (domena publiczna)
Opowieści

Gazeciarze z Powstania Warszawskiego

Józef Rybiński
Czyta się 8 minut

W okresie międzywojennym warszawskie ulice rozbrzmiewały nawoływaniem młodych chłopców, a raczej dzieci, które z plikiem gazet pod pachą czepiały się w biegu tramwajów, podchodziły do stolików kawiarnianych lub, po prostu — biegnąc chodnikiem lub jezdnią — nawoływały do kupna najnowszego wydania codziennej gazety.

Z pobłażliwym uśmiechem przebaczaliśmy im, kiedy jakaś rodzinna awantura urastała, dla celów reklamowych gazety, do „wielkiej zbrodni na Mokotowie”.

Sieroty, dzieci porzucone albo bardzo biednych rodziców (bądź też rodziców, którzy odsiadywali karę w więzieniu) tą skromną prowizją albo jakimś większym datkiem od podochoconego lub wzruszonego biedą konsumenta, reperowały swój nędzny budżet domowy. Często gazety podawały, ile to „gazeciarz” zjadł na raz ciastek ufundowanych przez jakiegoś ziemianina; zazwyczaj liczba ta sięgała ponad dwadzieścia. Czapka cyklistówka, przesunięta bardzo głęboko na lewe ucho albo na potylicę, „na zatyłok”, zawsze roześmiana — latem i zimą opalona od słońca i mrozu — „szeroka” buzia, jakaś bluza lub marynarka „ze starszego brata”, krótkie, szerokie pocięte „pumpy” i „pepegi” — czyli gumowe obuwie na nogach — oto sylwetka gazeciarza na wszystkie pory roku.

Gazeciarze — to klan pracowniczy honorowy, nigdy nie zdarzyło się, aby przy tej okazji gazeciarz był kieszonkowcem. Nigdy. W sierpniu 1939 roku, w „Barze pod 100-ką”, który znajdował się przy Marszałkowskiej vis a vis Dworca Głównego, kupiłem od gazeciarza „Expressiaka” i dopiero w poczekalni dworcowej zauważyłem brak aparatu fotograficznego „Weltini” (cena 220 zł, jak na ówczesne czasy — majątek). Kiedy, bez żadnej nadziei, wróciłem pod „100-kę” — zostałem tam „mego” gazeciarza, który oczekiwał na mnie z uśmiechem i z moim aparatem w ręku: — Panie wojskowy, zabezpieczyłem sprzęt! Charakterystyka duchowa: chłopak poczciwy, ale cwaniak nie z tej ziemi.

Niewielka grupa takich malców, w wieku od 9 do 12–14 lat, podczas Powstania Warszawskiego, samorzutnie, „na dziko” okupowała najdalej wysunięty przyczółek u zbiegu ulic: Towarowej i Miedzianej, czyli duże podwórko otoczone wysokim murem. Grupa ta powstała poza jakąkolwiek organizacją, praktycznie — oni nie uznawali żadnego zwierzchnictwa. Trzeba było bić Niemca, nadszedł już czas — to go bili, bo to był wróg. Oni byli całkowicie nieświadomi, co do przyszłości Polski, jej ustroju; to ich zupełnie nie obchodziło. Znowu będą gazeciarzami, ale już w wolnej ojczyźnie.

— Zostałem tam skierowany, ponieważ dowództwo powstania początkowo nie wiedziało, że ta placówka jest obsadzona przez powstańców — wspomina Zbigniew Romanowski.

— Sądzono, że znajduje się w rękach niemieckich. Posłano mnie tam, żeby zorientować się i zrobić zdjęcia. W jakich dniach tam trafiłem — nie pamiętam — w każdym bądź razie było to z pewnością po 8 sierpnia, tj. już po odcięciu Starówki.

Placówka „gazeciarzy” znajdowała się w rejonie ul. Srebrnej, bezpośrednio sąsiadując z ul. Towarową. Wzdłuż tejże ulicy, z jednej i drugiej strony, był mur z czerwonej cegły o wysokości około 3 metrów, który należał do jakiejś fabryczki baterii do latarek kieszonkowych. Pośrodku placyku znajdował się wysoki, okrągły, murowany z cegły komin fabryczny, mocno poturbowany przez artylerię i grożący zawaleniem, a dalej — jakieś baraki, szopy. Ten mur, to była raczej „brandściana”, którą łatwo przebijały nawet pociski karabinowe. Tam zastałem „samodzielną brygadę” składającą się z około 11 gazeciarzy (trudno było ich policzyć, ponieważ tak podobni byli jeden do drugiego), której siła bojowa składała się z trzech karabinów, a jeden z nich pamiętał chyba czasy carskie. Bardzo polubiłem tych maluchów — wspomina dalej Zbigniew Romanowski — często ich odwiedzałem, po prostu zżyłem się z nimi.

Ta mała grupka nieletnich żołnierzyków dzień i noc nękała wroga. Kiedy tylko Niemcy usiłowali sforsować ulicę, raziły ich plastikowe granaty małych powstańców. Były to granaty sporządzone z „plastiku” angielskiego, materiału konsystencji plasteliny. „Plastic” był pakowany w małe woreczki płócienne, a w sam materiał wybuchowy była wetknięta szklana rurka z jakimiś chemikaliami pełniącymi funkcję zapalnika. Przed zrzutem takiego granatu należało woreczek ścisnąć mocno w dłoni, aby zmiażdżyć tę rurkę-zapalnik i, dla pewności, posłuchać czy w woreczku „coś piszczy”, syczy. Nierzadko zdarzały się wypadki, że w czasie zgiełku walki trudno było usłyszeć reakcję chemiczną, granat wybuchał i gazeciarza rozrywał w strzępy, bowiem plastik był znacznie silniejszy od trotylu. Dlatego też chłopcy bardzo niechętnie posługiwali się plastikowymi granatami — były niebezpieczne.

Natomiast potężną i bardzo efektywną bronią w rękach gazeciarzy, bo tak ich będziemy w dalszym ciągu nazywać, były butelki z benzyną, niezwykle skuteczna broń, zwłaszcza przeciwczołgowa. Zarówno benzyny, jak i butelek na tejże posesji pofabrycznej nie brakowało. Z karabinów strzelano na zmianę. Ale kiedy na dziedziniec fabryczny padł własowski granat, kładąc trupem trzech chłopców, i dla dopełnienia żołnierskiego pogrzebu chłopcy mieli oddać salwę honorową, okazało się, że jeden z właścicieli karabinu nie umiał… strzelać. Bał się o tym powiedzieć, żeby nie odebrano mu broni. Następnie „Generał”, bo taki pseudonim miał ich dowódca, dokooptował sobie nowych kolegów. I wtedy do oddziału dołączył nieco starszy chłopak, trochę konspiracyjnie przeszkolony, ba — nawet „podchorąży” z Gdyni, pseudonim „Maszynka”. „Generał” z miejsca przekazał dowództwo „Maszynce”, nie ze względu na cenzus wieku („Generał” liczył sobie 14 lat, a „Maszynka” aż 17), ale z respektu przed pistoletem maszynowym, jaki miał „Maszynka”; była to prawdziwa „pepesza”, broń niezastąpiona w warunkach powstańczych.

Zdobycie pepeszy wzmocniło znacznie siłę ognia i morale żołnierzy młodocianych, tak mocno przerzedzonego oddziału gazeciarzy. Chłopcy strzelali z jednego miejsca, a następnie — sztafetą — przekazywali pepeszę w inne punkty, stwarzając pozory licznej broni maszynowej. Ale nie na długo starczyło im amunicji.

Kiedy jednego razu odwiedziłem placówkę gazeciarzy, zostałem tam… konia. „Maszynka” określił, że to jest koń wysokiej rasy, i za wszelką cenę starał się go ocalić, mimo że załoga głodowała. „Maszynka” znał się na koniach. W obawie, aby koń „nie zastał się”, często jeździł nim na oklep po podwórzu albo biegał z nim dookoła. Niestety, ranionego konia trzeba było dobić. Potem była… krowa. Skąd w centrum stolicy takie gospodarstwo? Pozostałość po dawnych właścicielach fabryczki, w stajniach i wozowniach było jeszcze siano.

Więc, oprócz walki, prowadzili hodowlę. Krowę żywili resztkami siana, ogołacali trawniki, doili ją i mieli mleko. Nie, nie dla siebie, ale dla niemowląt, które z braku pokarmu masowo umierały w czasie powstania. Rano matki ustawiały się w kolejkę do „mleczarskiej spółdzielni” i początkowo otrzymywały po szklance mleka, „wprost od krowy”, a później, kiedy już wiadomość o mleku rozeszła się w większym promieniu i karmiących matek przybywało coraz więcej, wydawano dosłownie po naparstku tego cennego dla niemowląt płynu.

Jakiś sztab powstańczy dowiedział się o istnieniu żywego inwentarza na terenie Warszawy. Do gazeciarzy przybył oficer w celu zarekwirowania krowy na rzeź. Gazeciarze tłumaczyli dobitnie, że hodują krowę wyłącznie dla niemowląt, że sami nigdy mleka od tej krowy nie próbowali nawet itd. A kiedy zagroził im bronią, odebrali mu pistolet i powiedzieli, że mogliby teraz zatrudnić oficerka w charakterze… pastucha. Kiedy przybył nowy parlamentariusz, gazeciarze oddali tylko zarekwirowaną broń, i oczywiście pierwszego zakładnika.

Pewnego razu powstańcy-gazeciarze postanowili przystąpić do walki ofensywnej. Z bardzo pomyślnym skutkiem zaatakowali dwupiętrową twierdzę, wystrzelali załogę własowców, zaopatrzyli się w dodatkową broń i amunicję. Atak na dom po drugiej stronie ulicy (Srebrnej, a może Platynowej — już nie pamiętam) odbył się nocą i po gwałtownym natarciu obie strony wycofały się z pola walki. Własowcy bądź polegli, bądź też uciekli, a nasi chłopcy bali się wejść do domu, nie mając dokładnego rozeznania w sytuacji. Weszli tam dopiero następnej nocy.

Przybyłem tam już po „podziale łupów wojennych”, kiedy każdy z gazeciarzy posiadał wcale pokaźny arsenał różnorodnej broni i amunicji, w tym cztery erkaemy „Diegtiarewa” — niestety ze zbyt niewielką ilością amunicji do nich. A w kącie pokoju, na podłodze, widać było kupę banknotów: marek niemieckich, dolarów amerykańskich, złote zegarki, pierścionki, bransolety, złote monety carskie, wieczne pióra i inne kosztowności, sezam, o którym wiadomo było, że pochodzi z rabunku.

Wszystko to razem wzięte stanowiłoby wcale pokaźny majątek dla tej grupki chłopców, na całe życie. Ale dla nich jedyną wartość przedstawiały: żywność, broń i amunicja, której w końcu zaczęło brakować.

Wtedy zrobili naradę, w wyniku której jeden z nich zapakował w nocy to wszystko do worka i poszedł do Śródmieścia. Wrócił nad ranem z workiem pełnym amunicji do karabinów i pistoletów zdobytych na własowcach. Kiedy im znowu zabrakło amunicji, już bez sprzeciwu oddali karabiny maszynowe przedstawicielowi jakiejś „władzy powstańczej”.

— Chyba zginęli wszyscy, co do jednego — wspomina ze smutkiem pan Romanowski. Nie widziałem ich, nie spotkałem żadnego po upadku powstania. Natomiast wiem na pewno, jak zginął „Maszynka”. Przed 15 września nad tą placówką latał „kukuruźnik”, który usiłował zorientować się w sytuacji na froncie, ustalić jego linię i zrzucić żywność. „Kukuruźnik” został zestrzelony nad torami, gdzieś za obecnym Dworcem Głównym i tam wyskoczyli dwaj lotnicy. Według opowiadań chłopców „Maszynka” bez namysłu poczołgał się wzdłuż torów kolejowych, krzycząc coś w kierunku opadających spadochronów. Przedtem jeszcze zdążył poinformować się, jak należy zawołać po rosyjsku, aby lotnicy przeszli na ich stronę. Niestety — własowcy o wiele lepiej władali językiem rosyjskim od niego, zwabili lotników na swoją stronę. Co się z nimi stało, nie wiadomo. „Maszynka” stanowił dobry cel na torach, oczywiście — wykończyli go natychmiast, oświetliwszy teren rakietami. Nie jest też pewne, czy i jak zginęli radzieccy lotnicy; była noc — żaden z chłopców nie mógł dokładnie opisać tej akcji. Podchorąży „Maszynka”, młodziutki chłopaczek, podziurawiony jak sito, zginął, aby ratować innych żołnierzy. A może ktoś z „gazeciarzy” przeżył powstanie? 

*

Mieszkaniec Białegostoku, kpt. rez., pilot Zbigniew Romanowski, był jednym z członków pięcioosobowej „Grupy Michała”, zrzuconej w nocy z dnia 16/17 sierpnia 1941 roku z ZSRR na tereny okupowanej Polski. Była to pierwsza wywiadowcza grupa, przed porozumieniami politycznymi, wyposażona w radiostację, działająca na terenie Piotrkowa, a następnie Warszawy. Tam zastało ją powstanie. Zbigniew Romanowski, ps. „Nowy”, brał udział w powstaniu jako fotoreporter.

Tekst pochodzi z numeru 1843/1980 r. (pisownia oryginalna), a mogą Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Droga dalsza niż śmierć Droga dalsza niż śmierć
i
Zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Droga dalsza niż śmierć

Jak zginął Krzysztof Kamil Baczyński
Wiesław Budzyński

Zbigniew Czajkowski (Dębczyński) poznał Krzysztofa na miesiąc przed powstaniem, kiedy Baczyński objął w batalionie „Parasol” stanowisko z-cy dowódcy plutonu. Tuż przed powstaniem widywali się codziennie, również u Krzysztofa, w jego mieszkaniu przy ulicy Hołówki, gdzie Czajkowski poznał żonę poety, Barbarę.

Wybuch powstania zaskoczył Baczyńskiego wraz z czterema kolegami w kamienicy przy ulicy Focha (teraz Moliera). Zostali odcięci od reszty plutonu, który bił się na Woli. Z tej piątki tylko dwóch przeżyło wojnę: Zbigniew Czajkowski (od 1945 r. na emigracji w Anglii) i Witold Sławski, ps. Sławek.

Czytaj dalej