Gdy wszystko było cudem
i
„Cztery dziewczyny w Åsgårdstrand”, Edvard Munch, 1093 r./WikiArt (domena publiczna)
Doznania

Gdy wszystko było cudem

Wojciech Bonowicz
Czyta się 5 minut

Bohaterkami opowiadania Lucii Berlin Kiedyś latem są dwie siedmiolatki mieszkające przy jednej z ulic El Paso. Ich matki i babki nie odzywają się do siebie, ale dziewczynkom relacje między dorosłymi nie przeszkadzają we wspólnej zabawie. Zresztą obu rodzinom – ubogim i ciężko pracującym – brakuje czasu, by zająć się córkami, pozwalają im więc na wiele. Okolica staje się dla przyjaciółek wielkim placem zabaw z tysiącem pomysłów do wypróbowania. Kiedy przychodzi letnia ulewa, ulica zmienia się w strumień zabarwiony na czerwono od miejscowej ziemi. „Wskoczyłyśmy do wody – mówi narratorka opowiadania – ciepłej i gęstej jak kakao, która poniosła nas ulicą, szybko, wystawały nam tylko warkoczyki. Wychodziłyśmy, wracałyśmy w zimnym deszczu, mijałyśmy nasze domy, aż na koniec ulicy, i znów wskakiwałyśmy do ulicznej rzeki, żeby zmyła nas jeszcze raz i jeszcze” (tłum. Dobromiła Jankowska). Innym razem dziewczynki grają w kamyki na chodniku. Tuż obok znajduje się niezabudowana działka – rosną na niej chwasty, gdzieniegdzie poniewierają się potłuczone butelki. I nagle na tym opuszczonym terenie zaczyna się dziać coś niezwykłego: promienie zachodzącego słońca oświetlają „mozaikowy dywan szkła”, tworząc – jak opisuje to narratorka – krótki, kilkuminutowy „magiczny pokaz”. „Usiadłyśmy jak zahipnotyzowane. Ściskałam mocno kamyki w spoconej dłoni. Hope trzymała piłkę golfową wysoko w powietrzu niczym Statua Wolności. Obserwowałyśmy rozciągający się przed nami kalejdoskop kolorów, oślepiający, potem delikatniejszy i mniej wyraźny, zanim zniknął. Następnego dnia pojawił się znowu, ale trzeciego słońce już tylko obojętnie obróciło się w zmierzch”.

Okropne piękno dymu

Akcja opowiadania rozgrywa się w latach 40. ubiegłego wieku. Dzielnica, w której mieszkają dziewczynki, sąsiaduje z hutą, skąd wydobywają się co dzień kłęby gęstego dymu. Pieką od niego oczy i gardło, ale sam widok budzi zachwyt: gdy dym zaczyna się rozwiewać, miasto, podświetlone słońcem, tonie w kolorach – od błękitu przez opalizujący fiolet aż po „żrącą zieleń benzyny w kałużach”. Przytaczając to wspomnienie, narratorka jednocześ­nie stwierdza: „Nigdy nie paplałyśmy, jak to zwykle robią małe dziewczynki. Nie rozmawiałyśmy też dużo. Wiem, że nie powiedziałyśmy ani słowa o okropnym pięknie samego dymu i lśniącego szkła”. Odtwarzam tę scenę tak szczegółowo, bo jest ona jednym z najwspanialszych znanych mi opisów przemiany tego, co przeciętne, brzydkie albo groźne, w piękno. Ta metamorfoza dokonuje się w oczach dzieci; tylko one potrafią na śmietniku lub na zasnutym trującymi wyziewami niebie dostrzec akcenty cudowności i magii. „Dzieci widzą magię, ponieważ jej szukają” – powiada pisarz Christopher Moore w swojej powieści Baranek. „Dziecko widzi wszystko jako wielkie i piękne” – zwraca uwagę francuski filozof Gaston Bachelard w napisanej kilkadziesiąt lat temu rozprawie Poetyka marzenia. Zapewne wszyscy – niezależnie od tego, gdzie dorastaliśmy – nosimy w sobie podobne wspomnienia. Zaniedbany kawałek podwórka czy krzaki w ogrodzie za domem to idealne miejsca dla ożywionej wyobraźni. Albo wirujące w promieniach słońca drobinki kurzu. Wzór tapety na ścianie i popękana, łuszcząca się farba, która przywodzi na myśl tajemniczą mapę. Niekiedy obrazy z dzieciństwa zapadają tak głęboko, że odzyskać je można dopiero w szczególnych okolicznościach – gdy wpadnie nam w ręce niewyraźne zdjęcie, przypadkowy przedmiot lub kiedy poczujemy zapach, który na zawsze połączył się z doznaniem z przeszłości. Jak słusznie zauważył Bachelard, dzieciństwo jest bajeczne nie dlatego, że dorośli nasycają je fantastycznymi opowieściami, ale dlatego, że taka jest jego natura. „Ileż to babć bierze swoich wnuczków za małych głuptasów! Ale dziecko rodzi się spryciarzem i podsyca manię opowiadania, wieczne powtórzenia opowiadającej starości. To nie tymi skamieniałymi bajkami, nie tymi skamielinami bajek żyje [jednak] wyobraźnia dziecka. Dziecko znajduje swe bajki w marzeniach, w swych włas­nych bajkach, których nikomu nie opowiada” (tłum. Leszek Brogowski). Świat dzieciństwa – tego wczesnego, pierwszych lat świadomości – nie ma jeszcze przypisanych znaczeń. Sensy są ruchome, nie wiadomo, co jest ważne, a co nie. Istnieje mnóstwo możliwości, wszystko wydaje się obietnicą. Dzięki temu świat jawi się jako ekscytujący i dlatego dziecko angażuje się weń całkowicie. Wierzy w każdą interpretację, ufa każdej podpowiedzi. Każdą też będzie się starało pogodzić z dotychczas usłyszanymi, bo rzeczywistość to dla niego na razie całość, w dodatku pozbawiona granic. „Bez dzieciństwa – pisał Bachelard – nie ma prawdziwej kosmiczności”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie całkiem utracony świat

Oto jedyny moment w naszym życiu, gdy wszystko jest pierwsze, a świat odsłania się „w kolorach podstawowych”. Francuski filozof miał rację, pisząc, że dorośli pokazują dziecku świat, który sami utracili. „Oni wiedzą, wierzą, że wiedzą, mówią, że wiedzą… Wykazują dziecku, że Ziemia jest okrągła, że obraca się wokół Słońca. Biedne dziecko marzyciel, czegóż się musi nasłuchać! Cóż za oswobodzenie dla twego marzenia, gdy po lekcjach idziesz na skarpę, na twoją skarpę!” (Swoją drogą, piękną cechą prowadzonej przez Bachelarda refleksji jest zatarcie granicy między intelektualnym wywodem a osobistym wspomnieniem. Jak inaczej napisać przekonująco o marzeniu?). Nieuchronnie rodzi się pytanie, czy da się odzyskać owo pierwsze doświadczanie świata. Czy możemy zajrzeć w studnię dzieciństwa i zobaczyć w niej swoje odbicie z czasu, gdy dopiero poznawaliśmy fakturę i strukturę rzeczywistości? Dziecko, którym byliśmy, nie znika całkiem, nawet jeśli jego marzenia zostały odczarowane, a wspomnienia zblakły, zniekształciły się lub wymieszały z opowieściami innych. Niewykluczone zresztą, że na różne sposoby staramy się uciec przed tamtym dzieckiem, ponieważ wciąż czujemy na sobie jego spojrzenie. Jego ufność uznajemy za naiwność, jego bezinteresowność nas zawstydza. W odczarowanym świecie doros­łych nie ma bowiem – tak sądzimy – miejsca na marzenia. Tutaj zachwyt i piękno służą głównie praktycznym celom. Na cóż pierwotne odczucie całości komuś, kto życiowe plany związał z tym, co cząstkowe? Literatura, sztuka, a bywa, że również filozofia proponują nam inną ucieczkę: ucieczkę „na skarpę”. Jako dorośli wcale nie musimy jej opuszczać. Autentyczny zachwyt wciąż jest czymś dostępnym; gdy mu się poddajemy, zwraca nas ku dzieciństwu. Przypomina o tym scena zamykająca wspomniane opowiadanie Lucii Berlin: w środku nocy wujek budzi główną bohaterkę i zaprasza ją wraz z siedmioletnią przyjaciółką na małą wyprawę. Idą razem na trawnik za domem. Dziewczynki mają się położyć, zamknąć oczy i po chwili spojrzeć w niebo. Jest to moment niezwykłego piękna – piękna, które dostrzegł dorosły i postanowił podzielić się nim z dziećmi. „Niebo było pełne gwiazd i zdawało się, że jest ich tyle, że niektóre po prostu zeskakiwały z jego krawędzi, toczyły się i roztapiały w nocy. Dziesiątki, setki, miliony spadających gwiazd, aż w końcu przykryła je smuga chmury i coraz więcej chmur cicho zaczęło zasnuwać niebo nad nami. – Słodkich snów – powiedział wujek, wysyłając nas z powrotem do łóżek”.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Czytaj również:

Inne horyzonty
i
„Godzina ciszy”, Henri Georges J. I. Meunier, 1897 r., Cleveland Museum of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Doznania

Inne horyzonty

Wojciech Bonowicz

Francuski filozof Gabriel Marcel w jednej ze swoich najważniejszych książek, zatytułowanej Być i mieć, zapisał krótkie, choć znamienne wyznanie: „Sam nie wiem, w co wierzę”.

Niejednoznaczność i zarazem prostota tego stwierdzenia sprawiają, że nawet dziś, blis­ko 90 lat później, brzmi ono jak prowokacja. Trzeba pamiętać, że Marcel był człowiekiem religijnym, nieukrywającym swojego przywiązania do chrześcijaństwa. I że jego wyznanie nie miało charakteru wyłącznie osobistego; stanowiło raczej element szerszej filozoficznej refleksji nad naturą naszej obecności w świecie. Przywołane słowa nie dotyczą wiary zogniskowanej wokół określonych przekonań na temat uniwersum, człowieka i tego, co wobec widzialnej, doświadczalnej rzeczywistości transcendentne. Ale nie jest to także wyznanie niewiary. Spotykamy się tu z niezwykłym, paradoksalnym, a przez to bardzo poruszającym credo: wierzę, lecz sam nie wiem w co.

Czytaj dalej