Gdzieś w pięknym piekle
Przemyślenia

Gdzieś w pięknym piekle

Anna Wyrwik
Czyta się 3 minuty

Wśród zapierających dech południowoamerykańskich krajobrazów, za których sfotografowanie niejeden turysta oddałby niejedną pensję, gdzie ziemia styka się z niebem, a intensywność kolorów bucha na wszystkie strony, żyje oddział młodych żołnierzy, którzy walczą.

Nie wiadomo, kiedy to jest ani gdzie, nie wiadomo, o co toczy się walka. Dziać się to może zawsze, wszędzie i o wszystko. Młodzi są brzydcy i piękni jednocześnie, brzydcy nastoletnimi pryszczami i pierwszym zarostem, nosem koślawym albo złamanym, piękni swoją młodością. Ubrani niczym połączenie hipsterskiego ciucholandu z modą na recykling, hiszpańskim Erasmusem i wojownikami z Wodnego świata. Każdy z nich dzierży w dłoni karabin. Trudno powiedzieć, czy zostali do walki zmuszeni, bo na ślepo, ale i bez krzty ideologii wykonują rozkazy. Jedne pochodzą wprost od jakiegoś małego człowieczka, inne nadaje im radiostacja, której komunikaty bardziej przypominającej głosy spoza świata z serialu Zagubieni niż faktyczne połączenie z jakąś generalicją. W dole widzą chmury tak gęste, że mogliby w nie z nadzieją skoczyć, otacza ich mgła i mokre błoto, które lepią podeszwami swoich traperów, jakieś bunkry, pustostany, jakieś żelastwa, świat niczym po apokalipsie i ci młodzi ludzie, którzy się w tym tarzają, wiją, skaczą po tym, nurkują. Są brudni.

„Monos” to po hiszpańsku małpy, a polski tytuł filmu brzmi Monos – oddział małp i to by się zgadzało, bo oddział zwierząt to stado i ten oddział o nazwie „Monos” to też stado. W każdym stadzie jest samiec alfa – najsilniejszy, przywódca, jest najstarsza czy też najsilniejsza samica, która dąży do kopulacji właśnie z nim, są pozostali członkowie – wierni żołnierze i zawsze zdarzyć się może też jakaś czarna owca, odszczepieniec, wyrzutek. W skład oddziału „Monos” wchodzą: Wilk, Lady, Rambo, Yeti, Bum-Bum, Smerf, Szwedka i Pies. Nie mają charakterów, cech, osobowości. Pełnią funkcje. Nawet jeśli budzą się w nich seksualne żądze, to pozostają bezpłciowi, bo płeć nie ma tu znaczenia, znaczenie ma siła i sprawne równanie do szeregu. Pasek od karabinu nie może krzywo wisieć. Nawet w tym błocie. Jednak dusze członków oddziału rozsadzają pragnienia, by się upić, by skakać nad ogniem, by tańczyć, by współżyć, pragnienia wycelowane bardziej w ogłupienie niż zabawę. Są dzicy.

Nie rozmawiają ze sobą. Kontaktują się za pomocą rozkazów, dźwięków wytwarzanych poprzez zetknięcie dłoni z ustami, za pomocą gwizdów i gestów, kontaktują się ze sobą, ale się nie porozumiewają. Przenoszą się do ogromnej dżungli pełnej wylewającej się z ekranu zieleni liści, gdzie pada deszcz o dużych, przezroczystych kroplach i gryzą stada moskitów. Resztki ludzkich odruchów członków oddziału – gdzie ludzkich oznacza ludzkich, a nie dobrych – próbują przedrzeć się przez ich naturę i mieszają z targającymi nimi popędami. Nie radzą sobie z powierzonymi im zadaniami, nie są odpowiedzialni, znają konsekwencje, ale nie wiedzą, jak ich uniknąć, są niezdarni, nie radzą sobie też z wypełnianiem rozkazów i to nie jest młodzieńczy bunt, a bieg za instynktem. Są atawistyczni.

Film Alejandra Landesa to opowieść, która dzieje się – na pozór – w raju. Parę sekund w dżungli wygląda jak Niebiańska plaża, ale to kłamstwo, to nie niebo, mimo iż leży tak wysoko. Zdjęcia operatora Jaspera Wolfa są momentami jakby zamglone i niewyraźne, a po chwili wyraziste do detali, plany totalne współgrają tu ze zbliżeniami na twarze, obraz jest bardzo gęsty, lepi się do nas równikową wilgocią, atakuje – raz czujemy wiatr bezkresu, a zaraz okalające zewsząd wysokie trawy. Monos zbudowany jest tak, że im dalej zanurzamy się w tę dżunglę, tym bardziej „małpy” stają się małpami, kontakt między nimi coraz bardziej zanika, coraz bardziej się odczłowiecza, ale jednocześnie tym więcej wiemy o czasie i miejscu akcji, a gdy się z tej dżungli wynurzamy, to już śmiało możemy wszystko określić. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. To znaczy zapewne ma dla Kolumbijczyków, czy mieszkańców innych krajów, w których takie historie dzieją się naprawdę. Dla nas nie ma, bo dla nas ten film to piękna w swej brzydocie i brzydka w swym pięknie alegoria wojny. Warto.

Czytaj również:

Historia uniwersalna
Przemyślenia

Historia uniwersalna

Jakub Popielecki

Kłamstewko to film zwolnionego tempa. Bohaterowie raz za razem pokazywani są tu w malowniczym slow motion: ślamazarnie suną przez ekran, stawiając żółwie kroki z zastygłymi na twarzach grymasami. Efekt jest słodko-gorzki: to, co było smutne, staje się śmiesznie odrealnione, a to, co było zabawne, spowija nagle mgiełka zadumy. Spowolnienie pozwala bowiem spojrzeć z boku, z dystansu, ale prowokuje też refleksję. I o to chodzi.

Film Lulu Wang opowiada bowiem o dwóch niezgrywających się „tempach” – amerykańskim i chińskim. Oto mieszkająca w Nowym Jorku Billi (Awkwafina) dowiaduje się, że jej ukochana babcia, Nai Nai (Shuzen Zhou), jest poważnie chora. Dziewczyna chce czym prędzej lecieć do Chin, by się z nią pożegnać. Rodzina postanawia jednak zataić przed Nai Nai informację o jej stanie. Zamiast tego krewni inscenizują maskaradę: przyjeżdżają w odwiedziny pod pretekstem wesela jednego z kuzynów. Billi staje przed dylematem: grać w grę „dobrego kłamstwa” czy zaryzykować prawdę? Rozegrać sprawę „po amerykańsku” czy „po chińsku”?

Czytaj dalej