Do oglądania Babylon Berlin w reżyserii Toma Tykwera warto zasiąść z notatnikiem. Ta najdroższa europejska produkcja serialowa to prawdziwa rewia postaci i wątków, które krzyżują się w najmniej spodziewanych momentach. Zachwyca rozmach dekoracji i kostiumów, pieczołowitość w odtworzeniu realiów epoki lat 20. XX wieku, tych politycznych, jak też kulturowych i społecznych. To mozaika tak misterna i drobiazgowa, jak najlepsze powieści – tak właśnie, powieści, bo trudno mi ten serial porównać z jakimkolwiek innym.
Żal streszczać intrygę, bo już zanurzanie się w niej jest przyjemnością. Z grubsza zaczyna się tak: pewien policjant obyczajówki przyjeżdża z Kolonii do Berlina, by rozwikłać zagadkę pornograficznych zdjęć, na których sportretowano kilka ważnych person. Nie liczcie na to, że w pierwszym odcinku akcja się zawiąże. Fabuła jest piętrowa, pełna mylących tropów i ślepych zaułków – w tak wielkim, tętniącym życiem mieście każdy próbuje ugrać coś dla siebie, by utrzymać się na powierzchni.
Jesteśmy w Babilonie, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie, a jednocześnie ta metropolia lat dwudziestych niepokojąco przypomina nasz współczesny kocioł. Wszystko może być prawdą, ale nie musi. Najlepsze pończochy służą niekiedy za apaszkę, przypadkowe strzelaniny policja tuszuje wyjątkowo nieudolnie (fake news! fake news!), w klubach śpiewa się po francusku, angielsku i rosyjsku, i tańczy się do zupełnej utraty tchu, narkotyki są dostępne, jeśli wie się, gdzie ich szukać (czasami można je dostać w zamian za sprośne zdjęcie). Młodzież po prostu chce się bawić, wojna przecież się skończyła, demokracja zwyciężyła, a lato w Berlinie urzeka, zwłaszcza gdy popołudnia można spędzać w sportowym klubie. Co z tego, że NSDAP ostrzy pazury, w podziemiu zbroi się armia, a Sowieci próbują stłumić rewolucyjne zapędy rosyjskiej arystokracji, jednocześnie karmiąc (i tucząc) tych, którzy Republiki Weimarskiej ścierpieć nie mogą?
Babylon Berlin jest jednak wyjątkowy nie ze względu na bajeczne dekoracje, błyskotliwe dialogi, bezbłędny scenariusz czy nawet drobiazgową, konsekwentną charakteryzację. Najbardziej uderza to, że przy całym swoim realizmie jest to produkcja w sposób naturalny poprawna politycznie. Z jednej strony obowiązuje parytet (na ekranie przewjają się postaci wszelkich płci, orientacji oraz klas, z których każda ma coś do powiedzenia), z drugiej jednak w żadnym razie nie jest to przekłamany obraz społeczeństwa. Wyzysk słabszych odbywa się nagminnie, choć niektórzy z nich szybko krzepną, by po pewnym czasie oddać oprawcy cios w dwójnasób. Kobiety muszą walczyć o głos, ale między sobą mówią na wszelkie tematy, od plotek, przez problemy z pracą i pieniędzmi, aż po aborcję. Niektóre, jak Charlotte (wyszczekana Liv Lisa Fries), nie boją się iść po to, czego pragną, nawet jeśli patriarchalny porządek rzuca im kłody pod nogi. Inne, jak Greta, liczą na przetrwanie, przystosowując się do sytuacji lub szukając kogoś silniejszego, kto za nie podejmie decyzje. Jeszcze inne, jak Svetlana, same piszą historię, lawirując niczym najwytrawniejsi politycy. Tym samym nie ustępują w niczym mężczyznom, którzy, podobnie jak one, bywają silni, słabi, chorzy i sprawni, inteligentni i bezdennie głupi, odważni i tchórzliwi.
Pozostaje więc pytanie, czy w tym rozbestwionym Babilonie znajdzie się jeszcze kilku sprawiedliwych, nawet jeśli i oni będą musieli uciekać się do brudnych gier, by usta utrzymać nad powierzchnią (brudnej) wody? Odpowiedź (może) znajdziecie w ostatnim odcinku.