Przetrwał zagładę, myśląc z nadzieją o przyszłości. Wszelkie doświadczenia, które przynosili mu los i spotykani ludzie, przyjmował z wdzięcznością. Dziś wiedeński psychiatra Viktor Frankl jest uznawany – obok Zygmunta Freuda i Alfreda Adlera – za ikonę psychoterapii.
Viktor Frankl w postscriptum do swojej najsławniejszej książki Człowiek w poszukiwaniu sensu. Głos nadziei z otchłani Holokaustu pisze: „…każda z chwil, które składają się na nasze życie, przemija i umiera w tym sensie, że nigdy już nie powróci. Czyż jednak owa przejściowość o czymś nam nie przypomina? Czyż nie stawia przed nami wyzwania, aby jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę naszego życia? Na pewno tak i stąd mój logoterapeutyczny imperatyw brzmi: żyj tak, jakbyś żył po raz drugi, i tak, jakbyś za pierwszym razem postąpił równie niewłaściwie, jak zamierzasz postąpić teraz”. Frankl, urodzony w Wiedniu w 1905 r., jest obok Zygmunta Freuda i Alfreda Adlera ikoną psychoterapii: stworzył trzecią wiedeńską szkołę psychoterapeutyczną – logoterapię. W czasie drugiej wojny światowej przeżył trzy lata w obozach w Theresienstadt, Auschwitz, Kaufering III i Türkheim (dwa ostatnie to podobozy Dachau). Obozowe doświadczenie walki o przetrwanie opisywał w swoich książkach. Stało się ono częścią koncepcji (rozwijanej jeszcze w czasie międzywojnia) odnalezienia sensu w życiu.
Viktor Frankl był wszechstronnie wykształcony – w swojej pracy łączył wiedzę z zakresu neurologii, psychoterapii i filozofii. Jest autorem ponad 30 książek. Rękopis debiutanckiej – Lekarza i duszy – zabrano mu pierwszego dnia w Auschwitz, wraz z ubraniem i wszystkimi osobistymi rzeczami. „Jestem przekonany, że moje przetrwanie [w Auschwitz – przyp. red.] zawdzięczam, między innymi, mojej decyzji, żeby odtworzyć ten utracony manuskrypt”. Pracował nad nim, kiedy zachorował na tyfus i – lękając się ataków majaczenia – walczył ze snem. Na 40. urodziny od jednego ze współwięźniów dostał ogryzek ołówka i formularze cudem podkradzione SS, dzięki czemu był w stanie pisać. Wiemy to ze Wspomnień samego Frankla.
Logoterapia
Ogromnie ważny w życiu i pracy Viktora Frankla był humor. Lubił przytaczać żart o podróżnym w przedwojennym polskim mieście, w którym mieszkało wielu Żydów. Przyjezdny chciał się dowiedzieć, gdzie znajduje się dom publiczny, ale wstydził się zapytać wprost, zagadnął więc przechodzącego ortodoksyjnego Żyda: „– Gdzie mieszka rabin?”. „– Tam, w tym zielonym domu”. „– Co takiego?! Taki sławny rabin mieszka w domu publicznym?!” – zawołał podróżny, udając wielkie oburzenie. „– Skąd to panu przyszło do głowy! – odpowiada ortodoksyjny Żyd. – Dom publiczny znajduje się w tamtym czerwonym domu”. Podobne podejście, nie wprost, powinien mieć lekarz – przekonywał Frankl. Zamiast indagować pacjenta, czy miał syfilis, sensowniej jest zapytać: „Ile miał pan kuracji salwarsanem [środek bakteriobójczy, stosowany na początku XX w. w leczeniu chorób wenerycznych – przyp. red.]?”.
Z podobnym humorem i dystansem Frankl reagował na prośby wyjaśnienia „jednym zdaniem”, czym jest logoterapia. Podkreślał, że „w porównaniu z psychoanalizą logoterapia jest metodą znacznie mniej retrospektywną, a bardziej introspektywną. […] Skupia się głównie na przyszłości […], jest psychoterapią skoncentrowaną na sensie życia”. Według Frankla najważniejszą siłą motywującą w życiu człowieka jest wola sensu, nie zaś wola (czy też zasada) przyjemności, wokół której koncentrowała się psychoanaliza freudowska. Niepokój egzystencjalny to element dojrzewania człowieka, a nie symptom choroby umysłowej i lekarz nie powinien próbować go zagłuszać górą leków na uspokojenie. Przywołując swoje wspomnienia z nazistowskich obozów koncentracyjnych, Frankl zauważa, że największe szanse na przeżycie mieli ludzie przekonani o tym, że w przyszłości – po uwolnieniu – czekają ich konkretne zadania. Ta świadomość pomagała mobilizować siły witalne organizmu i walczyć z wyczerpaniem. Zdaniem Frankla zdrowie psychiczne zależy od napięcia, dynamiki pomiędzy tym, co osiągnęliśmy, a tym, co chcemy osiągnąć. Człowiek staje się sobą poprzez działanie, szczególnie na trzech polach: pracy twórczej, kontaktu z przyrodą i z innym człowiekiem (miłości) oraz znoszenia cierpienia. Co ważne, Franklowi chodzi o takie cierpienie, którego nie da się uniknąć. Jeśli istnieje sposób zaradzenia cierpieniu, należy to zrobić, gdyż znoszenie niepotrzebnego cierpienia nie należy do sensu życia, tylko świadczy o masochizmie. Podoba mi się ogromnie architektoniczna metafora, którą stosuje Frankl, pisząc o tym, że pytania o sens życia warto zadawać także osobom neurotycznym: „Gdy architekci chcą wzmocnić osuwający się łuk, przykładają nań od góry większy nacisk, aby tworzące go elementy lepiej do siebie przylegały. Podobnie, chcąc zadbać o zdrowie psychiczne pacjenta, terapeuta nie powinien obawiać się prowokowania silnych napięć poprzez zwrócenie pacjentowi uwagi na sens jego życia”.
Tym, co może być dla wielu czytelników atrakcyjne w podejściu Frankla, jest jego dosadność. Kiedy pisał o pacjencie – amerykańskim dyplomacie sfrustrowanym swoją pracą – zauważył, że jego poprzedni terapeuta namawiał go na poprawę stosunków z ojcem, gdyż rząd Stanów Zjednoczonych miał stanowić symboliczny obraz ojca. Pacjent ten przez pięć lat „patrząc na las, nie widział drzew, lecz same symbole i obrazy”. Kiedy trafił do Frankla, ten polecił mu zmianę zawodu – „rezultaty tej decyzji były więcej niż zadowalające”. Osoby, które zgłaszały się do niego z depresją, potrafił zapytać: „Dlaczego nie popełnił pan/popełniła pani samobójstwa?”. Odpowiedź, którą podawał pacjent (z powodu dziecka/rodziców/pragnienia stworzenia dzieła etc.) rzucała światło na jego życie i tym samym wskazywała jego sens. Jedną z najkrótszych terapii, jakie przeprowadził Frankl, było spotkanie ze starszym panem opłakującym śmierć ukochanej żony. Zapytany o to, co by było, gdyby to on umarł pierwszy, starszy pan przyznał, że wdowieństwo byłoby dla jego żony wielkim cierpieniem. W ten sposób – zauważa Frankl – pacjent dostrzegł sens cierpienia i choć obiektywnie jego sytuacja się nie zmieniła, to radykalnie zmieniło się jego nastawienie do niej.
Wdzięczność
Jako chłopiec Viktor Frankl pragnął napisać opowiadanie, w którym bohater gorączkowo szukał zaginionego zeszytu. Kiedy w historii tej zeszyt zostaje odnaleziony, znalazca pyta właściciela, dlaczego jest on dla niego tak cenny i co oznaczają notatki, które się w nim znajdują: „tajemnicze wakacje, stacja kolejowa, Brünn”. Właśnie na stacji Brünn dwuletni wówczas Viktor, korzystając z chwili nieuwagi rodziców, wymknął się i stanął na torach, tuż przed czołem pociągu. W ostatnim momencie, już po sygnalizującym odjazd gwizdku maszynisty, tata zdążył to zauważyć i zabrać chłopca z torów. Zeszyt, tak cenny dla właściciela – bohatera autobiograficznego opowiadania – był zapisem takich chwil, a jego lektura służyć miała wzmacnianiu uczucia wdzięczności.
Swoje dzieciństwo Frankl wspominał jako bardzo pogodne, doświadczał w tym czasie poczucia bezpieczeństwa, radości. Wielką miłością darzył rodziców – Elsę i Gabriela. Po matce, pochodzącej z poważanej patrycjuszowskiej rodziny z Pragi, odziedziczył głęboką emocjonalność. Po ojcu – religijnym, obowiązkowym – perfekcjonizm, wierność zasadom, ideały spartańskie i stoicyzm. Później, na krótko przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do drugiej wojny światowej, Frankl otrzymał wizę wjazdową do Ameryki, którą mógł odebrać w Konsulacie Amerykańskim w Wiedniu. Zadał sobie wówczas pytanie, czy może wyjechać, by zajmować się pracą i rozwijaniem logoterapii kosztem pozostawienia w Austrii rodziców, którym groziło zesłanie do obozu koncentracyjnego. Tego dnia jego ojciec przyniósł do domu kawałek marmuru ze spalonej przez narodowych socjalistów synagogi – fragment tablicy z Dekalogiem, a dokładnie z czwartym przykazaniem: „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Dla Frankla był to znak, żeby pozostać z rodzicami, nie korzystać z wizy. Później, w obozie Theresienstadt, przebywał razem z ojcem, a kiedy ten zachorował na zapalenie płuc, Frankl był w stanie mu pomóc – podał mu morfinę (cudem przeszmuglowaną przez siebie do obozu). Zapewnienie ojcu bezbolesnej śmierci było dla niego jedną z tych rzeczy, które nadały jego życiu sens.
Jako młody lekarz odbywający praktyki w szpitalach psychiatrycznych Frankl zobowiązany był w nich nocować. Bardzo tęsknił wtedy za domem swoich rodziców, w którym starał się spędzać jak najwięcej czasu. Nie chciał go opuszczać, tak jak nie chciał opuszczać Wiednia – miasta, które kochał i z którego nie wyprowadził się po wojnie. Symboliczne – dom, w którym urodził się Frankl, znajduje się bardzo blisko tego, w którym Johann Strauss skomponował nieformalny hymn Austrii – Nad pięknym modrym Dunajem. Podobnie blisko znajduje się inna wiedeńska ikona – Café Siller. To w tej kawiarni matka przyszłego psychiatry poczuła pierwsze bóle porodowe, gdy miał się urodzić, i to w niej swój stolik miał Alfred Adler – nauczyciel Frankla (do czasu zaistnienia różnicy poglądów między nimi). Kawa zresztą była jego wielką pasją, a zapach świeżo zmielonych ziaren – jedną z większych przyjemności. Viktor wspominał poranki z czasów młodości (choć jak zastrzegał, zdawał sobie sprawę, że brzmi to pretensjonalnie), kiedy siedząc w łóżku, pił kawę i rozmyślał o sensie swojego życia. Gdy już jako sławny autor i lekarz jeździł po świecie z wykładami, zawsze miał przy sobie tabletki kofeinowe, na wypadek gdyby podano mu lurowate cappuccino.
Miłość
Kariera naukowa Frankla była bardzo błyskotliwa i już jako młody praktyk oraz myśliciel wykładał w wielkich audytoriach. Korzystając z tego faktu, oczarowywał dziewczęta – umawiał się z nimi „na wykład sławnego Frankla”: siadali razem z brzegu, w pierwszym rzędzie, i gdy wykład miał się zacząć, on wstawał i podchodził do katedry. Robiło to wrażenie.
Pierwsza żona Frankla, Tilly Grosser, była pielęgniarką o urodzie hiszpańskiej tancerki. Tilly zaczęła umawiać się z Viktorem, ponieważ chciała przytrzeć mu nosa po tym, jak przestał się spotykać z jej najlepszą przyjaciółką. Plan się nie powiódł, bo Tilly i Viktor zakochali się w sobie. Frankl podkreślał, że urzekła go jej dobroć i zdolność empatii. Któregoś dnia, gdy Tilly przygotowywała obiad w domu jego rodziców, zadzwoniono ze szpitala, w którym pracował. Przywieziono pacjenta po próbie samobójczej, potrzebna była szybka interwencja i liczono na umiejętności Frankla. Wybiegł z domu w pośpiechu, a kiedy wrócił, Tilly czekała na niego i nie narzekała, tylko zapytała z troską o pacjenta. „Wtedy zrozumiałem, że chcę, żeby została moją żoną” – pisze Frankl. Tilly i Viktor byli jedną z dwóch ostatnich par wiedeńskich Żydów, którym władze pozwoliły się pobrać.
Tilly zaszła w ciążę, ale musiała ją usunąć – ciąża była jednym z powodów natychmiastowej deportacji do obozu koncentracyjnego. Splotem szczęśliwych wydarzeń Franklowi udało się opóźnić wysłanie tam rodziny, ale nie był w stanie temu zapobiec. W Theresienstadt był wraz z Tilly, rozdzieleni zostali po przewiezieniu do Auschwitz. „Tilly, przeżyj za każdą cenę. Słyszysz? Za każdą cenę” – powiedział, kiedy się rozstawali. Tilly umarła z wyczerpania tuż po wyzwoleniu Bergen-Belsen, Frankl dowiedział się o jej śmierci dopiero, gdy wrócił do Wiednia w sierpniu 1945 r. Myśli o Tilly towarzyszyły mu w obozie, pozwalały odczuwać szczęście, mieć poczucie kontaktu z ukochaną osobą. Do bardziej poruszających fragmentów książki Człowiek w poszukiwaniu sensu należy wspomnienie jednego z dni morderczej pracy, kiedy mimo wszystko udało mu się stworzyć w swojej głowie przestrzeń na myślenie o Tilly. W pewnym momencie dostrzegł przyglądającego mu się ptaka, który przysiadł nieopodal (ptak przycupnięty na drucie kolczastym jest na okładkach większości wydań tej książki). Człowieka w poszukiwaniu sensu podyktował w ciągu dziewięciu dni, niedługo po powrocie do Wiednia, i początkowo chciał tę książkę wydać anonimowo.
We Wspomnieniach pisze, że niedługo po wyzwoleniu, w Bawarii, spotkał innego byłego więźnia. Trzymał on w ręku wisiorek – kulę ziemską, na której morza i oceany przedstawione były za pomocą niebieskiej emalii, a lądy – za pomocą złota. Złoty też był napis: „Miłość wprawia cały świat w ruch”. Taki wisiorek Frankl podarował Tilly na pierwsze urodziny, które świętowali jako para. Być może był to ten sam wisiorek, bo niedaleko znajdował się magazyn, w którym SS trzymało biżuterię zarekwirowaną w obozach zagłady. Frankl odkupił go. „Był trochę wgnieciony, ale miłość wciąż wprawiała świat w ruch”.
Eleonora Katharina Schwindt została drugą żoną Viktora Frankla w 1947 r. Także pielęgniarka, o zachwycających oczach. Frankl pisze o niej jako o wspaniałej towarzyszce życia, która podzielała jego pasje (w tym jedną z najważniejszych: chodzenie po górach), dawała mężowi przestrzeń do pracy, była – jak mówili przyjaciele pary – „ciepłem, które towarzyszy blaskowi”.
Szma Israel
Kiedy Viktor Frankl został przewieziony z Theresienstadt do Auschwitz, w podszewce płaszcza ukryty miał manuskrypt swojej książki Lekarz i dusza. Jego płaszcz był w dobrym stanie, musiał go więc oddać – w zamian dostał sfatygowany po kimś, kto zginął w komorze gazowej. W kieszeni tego zniszczonego płaszcza Frankl znalazł wydartą z modlitewnika kartkę z tekstem Szma Israel (Słuchaj, Izraelu) – jednej z ważniejszych modlitw w judaizmie, która odgrywa rolę wyznania wiary (to fragmenty z Biblii hebrajskiej: Pwt 6, 4–9; Pwt 11, 13–21; Lb 15, 37–41). Franklowi udało się tę kartkę zatrzymać.
Pytany o swoją wiarę, Frankl mówił, że odpowiedź zależy od tego, czy mówi jako psychiatra, filozof, lekarz, czy też jako człowiek. Jego rodzinny dom był religijny i jako dziecko Frankl również był religijny. W czasie dorastania przeszedł przez etap ateistyczny, później zaznaczał, że odpowiedź na pytanie o wiarę zależy od tego, do jakich słuchaczy się mówi. „Nie zamierzam wyznawać mojej osobistej wiary, kiedy wykładam zasady logoterapii, to nie przysłużyłoby się rozpowszechnianiu moich naukowych teorii, a to jest moja podstawowa odpowiedzialność”. Nie sposób jednak nie zauważyć, jak często w jego tekstach pojawia się temat koincydencji i pytania o to, czy coś, co nam się zdarza, jest przypadkiem, czy wyrazem wyższego, głębszego porządku. Jedną z tych koincydencji była modlitwa, którą znalazł w kieszeni przydzielonego mu płaszcza. Teoretyczną część swojej książki Człowiek w poszukiwaniu sensu kończy słowami: „Nasze pokolenie cechuje realizm, ponieważ mieliśmy okazję przekonać się, jaki naprawdę jest człowiek. Jest on wszak istotą, która skonstruowała komory gazowe w Auschwitz, a zarazem tą samą istotą, która wchodziła do owych komór z podniesioną głową i modlitwą Pańską – Szema Jisrael – na ustach”.
Artykuł ukazał się wcześniej pod tytułem „Głos nadziei”