
Kazał im się ustawić do zdjęcia. Nie tam. Tam. Bliżej burty.
– Ważne, żeby wszyscy patrzyli w obiektyw. Pamiętajcie, żeby się nie ruszać.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… I pstryk.
Na fotografii jest załoga statku, siedzą pochyleni. Pośrodku najstarszy mężczyzna na pokładzie, z twarzy schowanej pod czapką widać tylko długą białą brodę. Dalej: młodziutkie buzie, chłopcy w tym wieku widocznie nie chcą być na brzegu, każdego z nich ciągnie na morze. Za nimi nieprzyjazne wody zlewają się z niebem.
Wszystkie 11 twarzy skupione, zapatrzone w tego, który jak od linijki ustawia ich w zwartą grupę. Każda z nich ma niejasną historię, dla oglądających je dzisiaj są one białą plamą. Obrazek może pochodzić z końcówki XIX w. Ktoś odnalazł go po latach gdzieś na Islandii, w starej drewnianej skrzyni razem z innymi zdjęciami. Reszta też pozostaje tajemnicą.
Wysoki mężczyzna z wąsami pozujący na tle spływającego z gór wodospadu.
Duża grupa ludzi, a za nią szkielet z drewnianych belek.
Brunetka na białym koniu, na plaży. Koń prawym przednim kopytem dłubie w piachu.
Na fotografiach są góry, doliny, polany; zmieniają się pory dnia i roku, świeci słońce, czasem wszystko rozmywa się w śnieżnej przestrzeni, a przynajmniej tak rekonstruuje je islandzki reżyser Hlynur Pálmason w swoim filmie Godland. Na początku czarna plansza i informacja: wszystkich odnalezionych zdjęć było siedem, wykonał je nieznany duński pastor. Na Islandii odwiedzał różne niedostępne dla obcych miejsca, robił portrety, zapewne w celu udokumentowania tamtejszego