Kazał im się ustawić do zdjęcia. Nie tam. Tam. Bliżej burty.
– Ważne, żeby wszyscy patrzyli w obiektyw. Pamiętajcie, żeby się nie ruszać.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… I pstryk.
Na fotografii jest załoga statku, siedzą pochyleni. Pośrodku najstarszy mężczyzna na pokładzie, z twarzy schowanej pod czapką widać tylko długą białą brodę. Dalej: młodziutkie buzie, chłopcy w tym wieku widocznie nie chcą być na brzegu, każdego z nich ciągnie na morze. Za nimi nieprzyjazne wody zlewają się z niebem.
Wszystkie 11 twarzy skupione, zapatrzone w tego, który jak od linijki ustawia ich w zwartą grupę. Każda z nich ma niejasną historię, dla oglądających je dzisiaj są one białą plamą. Obrazek może pochodzić z końcówki XIX w. Ktoś odnalazł go po latach gdzieś na Islandii, w starej drewnianej skrzyni razem z innymi zdjęciami. Reszta też pozostaje tajemnicą.
Wysoki mężczyzna z wąsami pozujący na tle spływającego z gór wodospadu.
Duża grupa ludzi, a za nią szkielet z drewnianych belek.
Brunetka na białym koniu, na plaży. Koń prawym przednim kopytem dłubie w piachu.
Na fotografiach są góry, doliny, polany; zmieniają się pory dnia i roku, świeci słońce, czasem wszystko rozmywa się w śnieżnej przestrzeni, a przynajmniej tak rekonstruuje je islandzki reżyser Hlynur Pálmason w swoim filmie Godland. Na początku czarna plansza i informacja: wszystkich odnalezionych zdjęć było siedem, wykonał je nieznany duński pastor. Na Islandii odwiedzał różne niedostępne dla obcych miejsca, robił portrety, zapewne w celu udokumentowania tamtejszego życia. Były to pierwsze obrazy południowo-wschodniego wybrzeża wyspy. Posłużyły one za inspirację do tego filmu.
Skąd wziął się ten człowiek w tym miejscu? Historia kilku fotografii od razu mnie zaciekawia, pragnę poznać losy tych ludzi, tych zdjęć. Po seansie szukam śladów, drążę, bo chcę dowiedzieć się jak najwięcej. Długo badam sprawę. Przeszukuję internetowe artykuły, sięgam do katalogów bibliotecznych, słowa klucze tłumaczę na islandzki w translatorze. Informacji jest niewiele – tak naprawdę zupełnie ich brak. Nikt zdjęć nie widział, nikt nie słyszał, żeby ktoś je znalazł, same domysły i niedopowiedzenia. Robię research raz, drugi. I trzeci, żeby się upewnić, czy czegoś nie przeoczyłem. Ani śladu. Mam teorię, że Pálmason musiał spędzić kilka miesięcy w jednym z archiwów na wyspie, w jakimś pokoju bez okien, ze ścianami teczek i pudeł, gdzie deponuje się takie okazy. Najpierw trop podsunięty w filmie, wart podjęcia – fotografie wykonano XIX-wieczną techniką. Ta metoda to mokry kolodion, skomplikowany i powolny proces. Fotografia była bowiem niegdyś jak alchemia.
Historia fotografii w skrócie: w 1848 r. Frederick Scott Archer, angielski złotnik i rzeźbiarz, odkrył metodę mokrego kolodionu. Swój wynalazek trzy lata później upublicznił i oddał do użytku, ale celowo nie opatentował, sam z dumą nazywając go „darem dla świata”.
Zmarł w biedzie.
Bo nie opatentował odkrycia.
Najnowsze osiągnięcie techniki fotograficznej to rzecz niełatwa i czysta chemia. Fotograf potrzebuje kilku rzeczy. Po pierwsze, szklanych negatywów. Po drugie, kolodionu, czyli roztworu nitrocelulozy, eteru i alkoholu. Proporcje są różne. Mówi się, że receptur koloidowych jest tyle, ile osób, które w ten sposób robią zdjęcia. Wiadomo natomiast, że szklaną płytkę macza się w miksturze i uczula cząsteczkami srebra, po czym wkłada do aparatu. Od tego momentu zostaje 10 minut na naświetlenie, wywołanie obrazu, dopóki negatyw wciąż jest mokry. Anachroniczna konstrukcja tego cudu techniki w erze aparatów cyfrowych i zdjęć bez fizycznej wagi ma w sobie coś ujmującego, ale też bolesnego. Kto chciał zrobić takie zdjęcie poza atelier, oprócz ciężkiego aparatu z gumowym kołnierzem i statywu musiał taszczyć ze sobą podręczną ciemnię, podręczne laboratorium, a także zestaw chemikaliów.
Nie lepiej wygląda pastor w filmie Godland, objuczony pakunkami.
Na razie pozostaje bezimienny.
Kraina lodu
W czasie, kiedy wykonano te zdjęcia, Islandia jest pod panowaniem Danii.
Pastor w tym świecie to od wieków wieloznaczna figura.
Intruz, kolonizator, krzewiciel wiary.
Źródła mówią, a ja dla porządku przypominam: Islandia to najpóźniej zasiedlony obszar Europy. Według Landnámabók [Księgi o zasiedleniu], spisanych w średniowieczu opowieści o kolonizacji wyspy, pierwsi ludzie przypłynęli tam około 800 r. Kto postawił stopę jako pierwszy, nie jest do końca jasne – wśród badaczy nie ma zgody w tej kwestii. Coś jednak wiadomo, np. to, że wyspa zawdzięcza swoją nazwę wyprawie Flókiego Vilgerðarsona. Ekspedycja ruszyła z Norwegii, zacumowała aż w okolicach Vatnsfjörður, w Fiordach Zachodnich. Misja nie zakończyła się pełnym sukcesem. Flóki źle rozeznał sytuację, nie przygotował zapasów na zimę, musiał wracać. Na pożegnanie wspiął się na najwyższy szczyt w okolicy, skąd dostrzegł ziemię skutą lodem i kry dryfujące na wodzie.
Islandia to dosłownie kraina lodu.
W Landnámabók pisze się również o wyprawie Ingólfura Arnarsona. Norweskiego wikinga wraz z jego przyrodnim bratem oskarżono o zabójstwo, tuż po przejęciu władzy w Norwegii przez Haralda I Pięknowłosego. Niedawno odkryta wyspa, wyludniona, na peryferiach świata, z dala od nadgorliwych i surowych rządów, doskonale nadawała się na azyl. Bracia pożeglowali do Islandii. Kiedy brzeg był w zasięgu wzroku, Ingólfur nakazał załodze wyrzucić za burtę ciężkie drewniane filary podtrzymujące jego tron i zaklinał się, że osiedlą się w miejscu, które wskażą bogowie. Na wyspie dwóch niewolników trzy lata przeszukiwało wybrzeże, zanim udało im się znaleźć słupy wyrzucone przez morze na brzeg.
Ingólfur, zgodnie z obietnicą, założył tam osadę.
Podobno dziś w tym miejscu znajduje się Reykjavík.
Był rok 874, gdy wyspa z eksploatacyjnej zmieniła się w osiedleńczą. Na podstawie zapisów w Landnámabók można się dowiedzieć, że w ślad za Ingólfurem na Islandię przypłynęło ponad 400 mężczyzn – w większości szlachetnie urodzonych. Liczba rosła, każdy sprowadzał ze sobą krewnych, przyjaciół, służbę, przerzucano tam niewolników. Pod koniec 930 r. w różnych częściach wyspy mogło żyć około 20 tys. osób. W tym samym roku zaczęli uważać się za Islandczyków. Temu wszystkiemu sprzyjało powstanie Althingu.
Althing uznawany jest też za pierwszy na świecie parlament.
Tu zaczyna się państwo islandzkie, a także proces chrystianizacji zasiedlających wyspę wikingów. Na Islandii żywe są pogańskie wierzenia, a natura otoczona jest kultem. Świat bogów zaklętych w prastarych wulkanicznych skałach, wodospadach i magicznej zorzy musi ustąpić w końcu pod krucyfiksami przywiezionymi przez misjonarzy.
Do umocnienia nowej religii na Islandii dochodzi w 1000 r., to wydarzenie poprzedza wybuch wulkanu Eldgjá. O kataklizmie opowiada się jako o jednym z najczarniejszych dni w historii wyspy. Zdaniem naukowców wulkan wypluł z siebie 20 kilometrów kwadratowych magmy, na powierzchnię wydostały się miliony ton tlenku siarki. Kroniki średniowieczne – od krajów europejskich aż po Azję – powielają niemal identyczny obraz: słońce zmienia kolor, robi się krwistoczerwone. Utrzymują też zgodnie, że na różne rejony świat spadły biblijne plagi: nieurodzaj, głód, inwazja szarańczy, długa i ciężka zima, a także susze w porze letniej. Jedna erupcja na nowo odkrytej wyspie pchnęła ku górze wskaźnik śmiertelności w Europie, Iraku oraz Chinach, a na samej Islandii zamknęła przy okazji jeden z rozdziałów historii.
Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło, ale żywioł musiał zostawić po sobie pogorzelisko i przepełnić niepokojem pierwsze pokolenie kolonistów. Niewykluczone, że groza ta była podsycana i wykorzystywana przeciwko nim przez misjonarzy – tak przynajmniej po latach pisze o tym część historyków. Teza bierze się stąd, że tuż po wybuchu powstaje Völuspá [Przepowiednia wieszczki], jeden z kluczowych tekstów mitologii nordyckiej. Mowa tam o ragnaröku, czyli wielkiej wojnie między bogami a olbrzymami, w której stary świat ma ulec zagładzie, by potem – okupiony krwią – mógł odrodzić się na nowo. Ci, którym fikcja nie wystarcza, dopatrują się w tym opisie ścisłego związku z kataklizmem, ale też wpływów chrześcijańskich. Völuspá kończy się śmiercią pogańskich bogów i zstąpieniem nowego, wszechmocnego bóstwa. Misjonarze, powołując się na tekst, mieli wmawiać miejscowym, że wulkan Eldgjá właśnie domknął pierwsze tysiąclecie, co może łączyć się z przyjściem Chrystusa. Abstrahując od prawdopodobieństwa takiej manipulacji, stare manuskrypty mówią o tym, że przyjęcie chrześcijaństwa poprzedziły burzliwe obrady Althingu.
Decydujący głos ma Thorgeir Thorlaksson, pogański kapłan i wódz północnych klanów, który wybiera drogę kompromisu. Nade wszystko boi się, że rozdzielenie prawa na pogan i chrześcijan mogłoby doprowadzić do podziału raczkującego państwa. Po kilku dniach decyduje, że wszyscy Islandczycy zostaną ochrzczeni, jednak robi także ukłon w stronę obrońców dawnej wiary, którzy nie chcą zmieniać poglądów, i pozwala im na parę wyjątków. Pogańscy bogowie nadal mogą być na wyspie czczeni, można nawet składać im ofiary, ale w sekrecie, kiedy nikt nie patrzy. Wywołuje to wielkie zdziwienie, lecz jest to mieszkańcom wyspy na rękę.
Thor Vilhjálmsson, islandzki pisarz, prawie tysiąc lat później podsumuje to takim zdaniem: „Wygląda na to, że staliśmy się lepszymi poganami po tym, gdy zostaliśmy chrześcijanami”.
Echa tego okresu znajdują odbicie w Godland. Od ponad 800 lat chrześcijaństwo jest obecne na Islandii, ale specyficzna aura wciąż daje o sobie znać. Ludzie nadal wierzą po swojemu i w różne rzeczy, w moc islandzkich ziół i starych zaklęć. Pálmason wyobraża sobie, że pastor od koloidowych fotografii został na Islandię wysłany z misją zbudowania tam Kościoła. Sam przebieg wyprawy jest fikcyjny, powstał na potrzeby filmu, lecz kontekst jest faktem. Minęły wieki od kolonizacji, chrystianizacji, a Islandia dla ludzi kontynentu ciągle pozostaje zagadką. Na wschodnim wybrzeżu potrafi być okrutna, siły natury przerażają i zaskakują niezrozumiałymi anomaliami. W 1875 r. erupcja wulkanu Askja prowadzi do zatrucia ziemi, wód gruntowych oraz fali masowej migracji Islandczyków do Ameryki. Ci, którzy zostają, mają setki lat doświadczenia w walce z żywiołami; wiedzą, jak przewidzieć, w jaki sposób zachowają się wielkie zdradliwe rzeki, które zmieniają bieg, i jak przeżyć w warunkach wręcz nie do zniesienia. Tamtejsi ludzie, pogoda, zima – wszystko jest zupełnie inne. Mieszkańcy Islandii byli dla ludzi z XIX-wiecznej Danii niczym mityczne istoty: kryjący głębię, tajemnicę. Może pastor był ich ciekaw – chciał spojrzeć na te twarze? Może pragnął pozachwycać się pejzażem, poznać jego sekrety i nawrócić w drodze jakąś zbłąkaną duszę?
A może popłynął, aby to wszystko okiełznać i zawłaszczyć?
Film pokazuje, że mógł się przeliczyć. Na początku podróży pastor dowie się, że w islandzkiej tradycji istnieje wiele określeń na złą pogodę: rigning, suddi, úði, vatnsveður, úrhellisrigning, úrhelli… Fale uderzają w statek. Nie może już dłużej tego słuchać. Natura na skrawku lodowatej wulkanicznej ziemi szybko weryfikuje romantyczne wyobrażenia, ideały, zachwyty. Obnaża ignorancję tych, którzy przybywają z „lepszego” świata i niczego nie rozumieją.
Doświadczenie pustki
Nadal nie mogę się dogrzebać do najmniejszych informacji na temat samych zdjęć. Trafiam na trop innych fotografii, które powstały nieco później. Im dłużej się w nie wpatruję, tym głębiej jestem przekonany, że podobne mógł wykonać pastor.
Kilka słów o ich autorze. Daniel Bruun, oficer duńskiej armii, etnograf, archeolog i kartograf. Prowadził wykopaliska w Tunezji oraz Algierze, lata 1894–1910 spędził na Islandii. Szukał grobów islandzkich wikingów. Badał kadłuby dawnych łodzi. Zgromadził setki zdjęć Islandczyków, prawdopodobnie jest to jeden z najpotężniejszych, najbardziej przemyślanych cykli fotograficznych tamtego czasu. Pozwala przyjrzeć się czyimś codziennym drobnostkom. Bruun musiał mieć świadomość, że zarejestrowanie tego może być jedyną formą przetrwania, jaka będzie dana tym ludziom.
Najczęściej są to niepozowane, wyrwane z kontekstu sceny, które można też znaleźć na stronie Muzeum Fotografii w Reykjavíku. Pierwsza z brzegu odbitka: dwie kobiety w polu, z grabiami, w spódnicach, przepasane zapaską, w białych chustkach na głowach. W głębi, na jasnym niebie, odcina się miękki zarys gór, wydają się odległe. Jest chyba lato, ale dzień raczej z tych chłodniejszych. Patrzę na kolejną: kilkuletni chłopiec na koniu odwraca się w siodle i przez prawe ramię patrzy w stronę fotografa, przed nim otwiera się rozległa polana. Widać kawałek wzgórza. Całkiem możliwe – przynajmniej według tego, co sugeruje opis – że chłopiec jest synem Bruuna. I tyle komentarza. Na innej fotografii stoi z rówieśnikiem na posępnej, jałowej ziemi. Księżycowy krajobraz. Można sobie wyobrazić, że te dzieci wylądowały na Srebrnym Globie i nie mogą stamtąd wrócić. To ujęcie, ten sygnał z przeszłości robi na mnie hipnotyczne wrażenie. Ma pokazać, że świat człowieka w otoczeniu bezkresu przyrody, nad którą nie można zapanować i która będzie istnieć na wieki, jest słaby i kruchy. Pociąga również jako opowieść o poczuciu samotności, doświadczeniu spokoju, pustki; o tym, że życie na Islandii to nie biwak.
A przy okazji uporczywe pytanie: czy te same refleksje motywowały pastora?
Gdy już myślę, że ten wywód nie skończy się puentą, najciekawsze – jak to często bywa – zjawia się znienacka. Na wywiad (w ostatniej chwili, tuż przed złożeniem tekstu do redakcji) zgadza się Pálmason, który te fotografie musiał widzieć, posłużyły mu przecież za inspirację. Kiedy pytam, gdzie je wyszperał, w jego jaskrawoniebieskich oczach pojawia się uśmiech.
– Nie ma żadnych zdjęć. Nie było pastora.
– Ale przecież…
– Tekst na początku filmu? To zmyślenie. Fikcja. Historię o odnalezionych fotografiach stworzyłem dla siebie, była to moja motywacja do pisania tego filmu. Dzięki tym „fałszywym faktom” mogłem wyobrazić sobie, jakie właściwie zdjęcia mój bohater mógłby zrobić, gdzie i komu. To kłamstwo miało być zaczepką dla wyobraźni, miało ją rozpalać. Powiedziałem je mojej obsadzie, ekipie, sponsorom; przez długi czas wszyscy w to wierzyli. A ja w końcu zapomniałem ich uświadomić, że nie było ani pastora, ani zdjęć.
Kiedy myślę o tym koncepcie, ciśnie mi się na usta słowo „oszustwo”, ale sam po chwili dochodzę do wniosku, że to oszustwo z rodzaju tych usprawiedliwionych i potrzebnych.
Kto wie, może po to właśnie jest kino, żeby zmyślać, kłamać i tym kłamstwem wydobywać jakieś ukryte prawdy? Skoro kilka ostatnich dni spędziłem nad fotografiami Bruuna, zagłębiałem się w islandzkie historie, to może warto było dać się oszukać.
*
Przy okazji rozmowy z Pálmasonem dowiedziałem się kilku rzeczy:
- Fotografia na plakacie Godland została wykonana metodą mokrego kolodionu. Potrzebne do ich zrobienia chemikalia mogą być dla człowieka niebezpieczne, a nawet śmiercionośne.
- Zdjęcia do filmu powstawały na południowym wschodzie Islandii. To okolica, w której reżyser się wychowywał i gdzie mieszka wraz z rodziną. W miejscu, w którym umiera pastor, Pálmason co roku zbiera jagody.
- Koń, którego rozkładające się zwłoki reżyser sfilmował w jednej ze scen, należał do jego ojca. Pálmason wracał w to miejsce z kamerą tak długo, że z truchła zaczęły wyrastać kwiaty. „Nagle zobaczyłem tyle życia w śmierci…” – powiedział.
Oprócz tego poznałem nowe islandzkie słówka opisujące złą pogodę.
Pálmason nie potrafi się ich doliczyć.
Film „Godland” miał kinową premierę 13 stycznia 2023 r.