W ostatnich dniach sierpnia na pierwsze miejsce listy najlepiej sprzedających się w Polsce płyt wskoczyła niespodziewanie Ariana Grande. Co prawda w Stanach Zjednoczonych Sweetener debiutował w żółtej koszulce lidera, ale rodzime zestawienie OLiS to zupełnie co innego. Tutaj królują polska muzyka, składanki i ewentualnie jakiś rockowy dinozaur. Wynik Ariany, swoiste „Grande Prix”, bardzo mnie więc zaskoczył. I jest to zaskoczenie niesłychanie pozytywne.
To moje zadowolenie wynika również z potrzeby istnienia jakiejś formy sprawiedliwości. Otóż jeśli myślicie, że ostatni rok był dla was fatalny, cóż, współczuję, ale istnieje spora szansa, że Grande was przebije. W końcu to jej koncert zakończył się detonacją bomby i śmiercią 23 fanów (139 osób zostało rannych), kiedy zamachowiec samobójca zdetonował się w manchesterskiej hali. Do tamtych tragicznych wydarzeń wokalistka nawiązuje w singlowym No Tears Left To Cry, które, o dziwo, nie jest liryczną balladą obliczoną na wyciskanie łez. Przeciwnie – to rozpędzony pop położony na surowym, wyrazistym rytmie w stylu UK garage. W warstwie tekstowej Grande deklaruje, że nie zgadza się na życie w strachu i nienawiści. Obecny rok również nie obchodzi się lekko z piosenkarką, która po nagłej śmierci rapera Maca Millera została oskarżona przez wielu jego fanów o pośrednie przyczynienie się do tej tragedii. Dlaczego? Bo z nim zerwała. Choć rzadko dopuszczamy do siebie takie myśli w kontekście absolutnych gwiazd popu, wygląda na to, że życie nie oszczędza bohaterki dzisiejszej recenzji.
Wysoka ocena najnowszej płyty Grande nie jest jednak podyktowana współczuciem. Arianie już wcześniej trafiały się przyzwoite single, ale skłamałbym, twierdząc, że odliczałem dni do jej kolejnych wydawnictw. To, czym zaskakuje Sweetener, to równy poziom całego materiału. Z pewnością duży w tym udział współpracowników. Szczególnie Pharrella Williamsa, którego muzyczne pomysły starzeją się równie dobrze, jak on sam. Jest to tym bardziej zaskakujące, że producent powtarza przecież swoje stare triki, ale co z tego, jeśli ten jego syntetyczny, minimalistyczny funk działa w piosenkach Grande (Blazed, Successful) i sprawdza się tak samo świetnie, jak kiedyś w przebojach Justina Timberlake’a czy Kelis. Wśród dość nielicznych gości warto zwrócić uwagę na obecność Missy Elliott. Nawet nie tyle ze względu na bardzo udane Borderline z jej udziałem, ile dość nieoczywisty zwrot albumu w kierunku hip-hopu, R&B czy garage z lat 90. Dość mocno basowe, niebojące się metalicznych brzmień God Is A Woman czy Light Is Coming przypominają epokę świetności Timbalanda i brzmią niecodziennie w czasach prymatu EDM-u. Jeśli to anachronizm, jednak naprawdę bardzo przyjemny.
Sweetener ma kilka mielizn (np. nieznośne intro) i nie zapisze się raczej złotymi zgłoskami w historii popu, ale to niezwykle solidny, dość zróżnicowany muzycznie album, którego po prostu bardzo dobrze się słucha. Pod czym podpisuję się nie tylko ja sam, lecz także tłum polskich słuchaczy.