Gruzini to wesoły naród? Nie wydaje mi się Gruzini to wesoły naród? Nie wydaje mi się
i
„Tancerka z kastanietami”, Muzeum Narodowe w Tbilisi, fot. Flickr (CC BY 2.0)
Opowieści

Gruzini to wesoły naród? Nie wydaje mi się

Rozmowa z Arczilem Kikodze
Stasia Budzisz
Czyta się 10 minut

O gruzińskich kompleksach, romantyzacji, toastach i mitach, które o Gruzji i Gruzinach powtarzają zarówno turyści, jak i sami zainteresowani, mówi gruziński prozaik, Arczil Kikodze.

Stasia Budzisz: W Słoniu południowym, powieści na wskroś tbiliskiej, napisałeś, że jeśli wsłuchać się w głosy przechodniów w Tbilisi to „nic sensownego i tak się nie usłyszy”. Gorzko się robi od tych słów. 

Arczil Kikodze: Niestety ludzie mają tendencję do gadania o niczym, ale mimo to fascynuje mnie gruzińskie społeczeństwo, uwielbiam się mu przyglądać, nasłuchiwać.

W swoich książkach poruszasz poważne tematy kompleksów Twojego pokolenia, którego młodość przypadła na lata 90., ciężkie w Gruzji. Żeby wprowadzić polskiego odbiorcę, trzeba dodać, że lata po upadku ZSRR to dla Twojego kraju czas wojen domowych, utraty Abchazji i tzw. Osetii Południowej, szalejącej korupcji, bezrobocia, biedy, bandyterki i braku prądu. Warto przypomnieć, że w Gruzji prąd 24/24 pojawił się dopiero po rewolucji róż w 2003 r., wcześniej władze sprzedawały energię elektryczną do Turcji, a Gruzini mogli się cieszyć elektrycznością po trzy godziny na dobę. Na ile w swojej ostatniej powieści skupiłeś się na kompleksach swojego pokolenia, a na ile ogólnogruzińskich?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To książka o kompleksach ludzi, którzy dziś są po czterdziestce, przechodzą kryzys wieku średniego. Główny bohater nosi w sobie ciężkie dziedzictwo: matka była gruzińską nacjonalistką, popierała rządy pierwszego prezydenta Zwiada Gamsachurdii, a ojciec się zawinął i nigdy nie czuł odpowiedzialności za rodzinę. On sam całe życie walczy z ciężarem gruzińskich tradycji, z którymi nawet w wielkim mieście trudno żyć. Nie piszę o tym wprost, daję do zrozumienia, ale to coś, co siedzi we mnie bardzo głęboko.

W jakiejś recenzji Słonia… przeczytałam, że piszesz o tzw. straconym pokoleniu. Nie zgadzam się z tym, nie za bardzo nawet rozumiem, co znaczy to pojęcie. 

To prawda, tak piszą i mówią, ale ja też się z tym nie zgadzam. Samo określenie „stracone pokolenie” mnie okrutnie drażni, zwłaszcza kiedy słyszę je z ust ludzi, którzy według samych siebie do niego należą. Takie podejście jest bardzo wygodne, bo uprawnia nas do nicnierobienia. Jestem stracony, więc nie muszę się starać. Z drugiej strony – bardzo często tak patrzą na nas młodzi ludzie. Mówią wręcz: zabijaliście się na ulicach w latach 90., a teraz chcecie nas uczyć, jak żyć. Na szczęście jestem daleki od tego, by uczuć kogokolwiek, jak żyć.

Bohater Słonia… nosi w sobie niezwykle dużo smutku i samotności, zmęczenia ciągłymi obowiązkami wobec innych ludzi. 

Ja sam jestem bardzo smutnym człowiekiem, więc smutek jest dla mnie czymś oczywistym i mi nie przeszkadza. Przeciwnie – pcha mnie do przodu. Umiem być wesoły, ale w środku jestem smutny. Przyjęło się na świecie mówić o Gruzinach, że jesteśmy wesołym narodem. Mnie się tak nie wydaje.

Gruzja w ciągu ostatnich 15 lat zmieniła się diametralnie. Które zmiany zachodzące w gruzińskim społeczeństwie Ci nie pasują?

Najbardziej mnie drażni pokazowa religijność Gruzinów. Nie mogę na nią patrzeć. To się stało bardzo modne, a jednocześnie śmierdzi populizmem. W książce, nad którą teraz pracuję, jest realna scena z mojego dzieciństwa, dotyczy Wielkanocy. Za komuny w święta pokazywali amerykański film, żeby ludzi zatrzymać w domu, by nie szli do cerkwi. Mój ojciec, który był darwinistą, do cerkwi chodził raz w roku, na Wielkanoc właśnie. Twierdził, że tak trzeba, bo to jest nasza tradycja i powinniśmy wciąż ją kultywować. A dziś mam przed oczami zupełnie inny obrazek, bo pierwszymi wierzącymi stali się wszyscy byli komuniści. Nie mam nic przeciwko wierze i religii samej w sobie, ale ta pokazówka, którą uprawiają ludzie, bardzo mnie mierzi.

Nie podoba mi się jeszcze powrót etnicznego nacjonalizmu i ten typ brutalnego kapitalizmu, z którym mamy do czynienia dziś w Gruzji. Ledwo zipiemy, w zasadzie to, co się dziś dzieje w Gruzji, to wegetacja, a nie życie. Nie sprzeciwiam się zmianom, które zachodzą w społeczeństwie, ale wiele osób z mojego pokolenia nie może się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć. Mój przyjaciel twierdzi, że potrzebna jest nam kulturowa rewolucja. Chociaż w jakimś stopniu to prawda, że przez ostatnie 100 lat straciliśmy wiele wartości. Zabrały nam je czasy komunizmu i szalone lata 90., i nic nie pojawiło się na ich miejsce. Pojawiła się za to wyrwa, wakat, którego nic nie wypełnia do dziś.

Kiedy czytałam Słonia…, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jesteś bardzo brutalny wobec Tbilisi. 

A to ciekawe, co mówisz. Moi koledzy i koleżanki powiedzieli, że je romantyzuję.

Trochę tak, zwłaszcza kiedy mówisz o mieście jako przestrzeni, ale kiedy przechodzisz do miasta jako wspólnoty, przestajesz je oszczędzać.

Tbilisi to przede wszystkim międzyludzkie relacje, plotki, zobowiązania wobec rodziny, klanu, sąsiadów, wszystkiego tego, co składa się w feudalną hierarchię funkcjonowania w ubani (gruzińskie określenie przestrzeni – wspólnoty, która zamieszkuje np. osiedle, ulicę, dzielącą wspólne podwórko – przyp. SB.) i zobowiązań wobec ubneli (mieszkańcy ubani, między którymi istnieje więź i wzajemne zobowiązania, często o charakterze hierarchicznym – przyp. SB.). W stosunku do Tbilisi chciałem być bardziej brutalny, bo mi się nazbierało. Ale podczas pisania, zauważyłem, że mam do tego miasta wielki sentyment i chyba okazało się, że nie mogę napisać za ostro. Ale cała społeczna tkanka miasta jest czymś bardzo gniotącym. Miażdżącym. Dlatego chciałem być brutalny, bo ciężko się żyje z tymi wszystkim zależnościami i zobowiązaniami.

Słoniu… skupiasz uwagę na współczesnych emigrantach. Wiadomo: w ZSRR i wcześniej Gruzja była krajem wielokulturowym. Teraz to się trochę zmieniło, choć macie do czynienia z nowym zjawiskiem, które nazywasz emigracją kulturową. To wszyscy ci zachodni, z reguły, ekspaci, którzy poszukują romantyki w Gruzji. 

Tak, tacy ludzie zaczęli się pojawiać w Gruzji w latach 90. XX w., a kulturalnymi emigrantami nazywał ich mój ojciec. Zresztą, od samego początku mam z nimi kontakt, ponieważ odkąd pamiętam, byli gośćmi w naszym domu. Mój ojciec, jako orędownik Zachodu, często ich zapraszał. Więc te historie także zbieram od lat i kiedyś chciałbym o tym napisać oddzielną książkę. Z reguły to, co łączy wszystkich tych ludzi, albo większość z nich, to romantyzacja mojego kraju. Wymyślają go sobie po swojemu, a potem ciężko im rozstać się ze swoimi wyobrażeniami na jego temat. Z drugiej strony jest im łatwiej to robić niż nam, bo na gościu z zagranicy nie ciążą społeczne zobowiązania jak na Gruzinie. Wyobrażam sobie, że życie bez tego całego ciężaru może być w tym kraju piękne.

Mówiąc o turystach i romantyzacji, nie można nie wspomnieć o toastach, które też w Słoniu… mają swoje pięć minut. Turyści są skłonni do tego, by wierzyć w gruzińskie toasty i przyjmować je jako najszczerszą szczerość.

Też lubię wygłaszać toasty. W ogóle, w Gruzji jest taka zasada, że jeśli Gruzin nie pije, to znaczy, że jest aspołeczny. Niemniej, co do nieszczerych toastów, to kiedyś słyszałem teorię, że supra, z którą dziś mamy do czynienia, tak wygląda od czasów terroru stalinowskiego, kiedy nie wiadomo było nawet, czy rodzinie można zaufać. W związku z tym wygłaszało się przyjemne toasty i pomijało się tematy niewygodne. Za stołem miało być przyjemnie, pozytywnie, bo wiadomo, że musi być spotkanie, bo to w końcu rodzina.

Jeden z polskich mitów na temat Gruzji dotyczy naszego wyobrażenia, że Gruzini nienawidzą Rosjan tak samo jak Polacy.

I to jest wielka nieprawda, Gruzini nie mają takiego nastawienia do Rosji jak Polacy, co prawda nie mamy tak strasznej historii jak wy. Niemniej, jest to wasze o nas wyobrażenie.

Ile jest Ciebie w Słoniu…?

Najprawdopodobniej dużo. Przede wszystkim główny bohater patrzy na świat tak samo jak ja, a to już wiele. Myślę, że jakieś 2/3 jest prawdą, a 1/3 moją wyobraźnią. Całe mnóstwo z tych rzeczy widziałem na własne oczy, a masą ktoś się ze mną podzielił, bo było to dla niego ważne. Zbieram różne opowieści i potem sklejam do kupy.

W tym, jak patrzysz na swoich bohaterów, jest coś zajmującego. Jak udaje Ci się z potencjalnie nudnych życiorysów wyciągać momenty, które czynią je niezwykłymi?

Wydaje mi się, że w życiu każdego człowieka zdarzają się takie momenty, które wpływają na całe jego późniejsze losy, kształtują go w różny sposób. Kiedy słucham ludzi, a słucham ich zawsze, często robi mi się przykro, że ktoś, nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakim stopniu ta historia, którą się ze mną podzielił, była ważna. To jest dla mnie paliwem do pisania. Każdego z moich bohaterów staram się doprowadzić do skrajnej sytuacji. A takie momenty wyciągają z nich coś nowego, niezwykłego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale od początku wiem, jaki będzie finał opowieści. Wiem, w jakim stanie psychicznym będą się znajdować moi bohaterowie, ale całą historię buduję na bieżąco. Jedno, co mi przyświeca, to koniec, do którego muszę ich doprowadzić.

Moją uwagę zwracają u Ciebie dialogi. Jest ich niewiele, ale – jak w kinie, a nie w prawdziwym życiu – są perfekcyjne. Gdzie szukasz inspiracji?

Namiętnie podsłuchuję ludzi, to po pierwsze. A po drugie najwięcej inspiracji czerpię z Facebooka. To jest dla mnie bezdenna studnia z historiami gotowymi do opowiedzenia. W Gruzji to narzędzie jest bardzo powszechne. W zasadzie, jeśli czegoś nie ma na fejsie, to nie istnieje. Facebook niemal kreuje rzeczywistość i jednocześnie jest kopalnią dla pisarza. Nigdzie nie ma chyba tak wiele samotności i smutku jak na profilach. Z ludzi można czytać jak z otwartej książki.

Zdradzisz, nad czym teraz pracujesz?

Teraz jestem pochłonięty historią mojego kraju, w której na potrzeby nowej książki musiałem trochę pogrzebać i zmodyfikować wiele rzeczy. Namieszałem w geografii i etnografii. Górskie prowincje sprowadziłem na niziny, niedaleko granicy z Rosją. Takie zabiegi zawsze stanowią problem w Gruzji, bo miejscowi często się obrażają, jeśli piszesz o nich coś, co im się nie spodoba albo nie tak jak było rzeczywiście, albo jakoś niekoniecznie dobrze. Dlatego tych prowincji, których położenie zmieniłem, nie nazywam konkretnie, a ich mieszkańców określam po prostu ludźmi gór. Podobnie podszedłem do etnografii gruzińskiej. Tu jest tak, że każdy region ma pewne swoje własne tradycje, a mi na potrzeby powieści potrzebne były elementy z różnych regionów. Muszę je więc mieszać. Ale kiedy zaczynałem to pisać, to sam nie mogłem się w tej sytuacji odnaleźć, musiało minąć trochę czasu, zanim uwierzyłem w tę historię. Ta nowa przestrzeń geograficzno-etnograficzna stała się dla mnie realna i już nie przeszkadza mi w pisaniu. Zdradzę jeszcze, że znów nie uciekam od pisania o kompleksach, choć te, z którymi mierzę się teraz, dotyczą chyba całej ludzkości.

Co powinna nam dawać literatura?

Pytania. Zdecydowanie.

Arczil Kikodze:

Pisarz, operator filmowy, scenarzysta, fotograf i obserwator ptaków. Jest autorem opowiadań, esejów i powieści. Dwie z nich zostały przetłumaczone na język polski – Ptaki i ludzie (nagroda 2013 SABA) oraz Słoń południowy (nagrody za najlepszą książkę roku LITERA 2017 oraz IliaUni 2017).

Czytaj również:

Fuzja z Gruzją Fuzja z Gruzją
i
zdjęcie: Wojtek Gumula
Opowieści

Fuzja z Gruzją

Wojtek Antonów

W poszukiwaniu dzikich gór i przygody trafił do Gruzji. Zafascynowany krajobrazem i kulturą tego kraju postanowił wrócić tam na dłużej. Jego historia dowodzi, że w życiu warto podjąć czasem ryzyko i pójść za głosem serca. Relację Sebastiana Czerniawskiego spisał nasz polsko-gruziński korespondent Wojtek Antonów.

Pochodzę z Gliwic. Nawet nie zorientowałem się, kiedy moje życie zaczęło się kręcić wokół deski i gór. Chciałem spędzać na śniegu jak najwięcej czasu. Tak zacząłem organizować wyjazdy dla znajomych i udało mi się odwiedzić większość alpejskich kurortów. W Europie nie brakuje dobrych miejsc do jazdy, ale wciąż szukałem czegoś innego: nowych tras i szczytów, z których można zjechać. Tak jak śpiewał Włodzimierz Wysocki: „Lepsze od gór są tylko góry, których jeszcze nie znamy”. Kiedy rozglądałem się za czymś trochę bardziej egzotycznym niż Austria, pierwszy raz usłyszałem o Gruzji.

Czytaj dalej