O gruzińskich kompleksach, romantyzacji, toastach i mitach, które o Gruzji i Gruzinach powtarzają zarówno turyści, jak i sami zainteresowani, mówi gruziński prozaik, Arczil Kikodze.
Stasia Budzisz: W Słoniu południowym, powieści na wskroś tbiliskiej, napisałeś, że jeśli wsłuchać się w głosy przechodniów w Tbilisi to „nic sensownego i tak się nie usłyszy”. Gorzko się robi od tych słów.
Arczil Kikodze: Niestety ludzie mają tendencję do gadania o niczym, ale mimo to fascynuje mnie gruzińskie społeczeństwo, uwielbiam się mu przyglądać, nasłuchiwać.
W swoich książkach poruszasz poważne tematy kompleksów Twojego pokolenia, którego młodość przypadła na lata 90., ciężkie w Gruzji. Żeby wprowadzić polskiego odbiorcę, trzeba dodać, że lata po upadku ZSRR to dla Twojego kraju czas wojen domowych, utraty Abchazji i tzw. Osetii Południowej, szalejącej korupcji, bezrobocia, biedy, bandyterki i braku prądu. Warto przypomnieć, że w Gruzji prąd 24/24 pojawił się dopiero po rewolucji róż w 2003 r., wcześniej władze sprzedawały energię elektryczną do Turcji, a Gruzini mogli się cieszyć elektrycznością po trzy godziny na dobę. Na ile w swojej ostatniej powieści skupiłeś się na kompleksach swojego pokolenia, a na ile ogólnogruzińskich?
To książka o kompleksach ludzi, którzy dziś są