Sudański jazz, algierska elektronika, libańskie reggae, a przede wszystkim soul i funk nagrywany z reguły w języku arabskim dobre pół wieku temu – to wszystko znajdziemy w katalogu niemieckiej wytwórni Habibi Funk.
„Wszystko zaczęło się od przypadku – wspomina jej współzałożyciel, Jannis Stürtz. – Blitz the Ambassador, artysta związany z prowadzoną przeze mnie wytwórnią Jakarta, został zaproszony na wielki marokański festiwal Mawazine, a ja poleciałem z nim jako tour manager. Po koncercie zostałem jeszcze przez kilka dni w Rabacie, gdzie odwiedzałem sklepy muzyczne. W pewnym momencie wpadła mi w ręce płyta marokańskiego zespołu Fadoul, na której autorstwo jednego z utworów przypisano Jamesowi Brownowi. I od tego się zaczęło”.
Kolejne wizyty w północnoafrykańskich sklepach, a także rozmowy z muzykami z krajów Bliskiego Wschodu często prowadziły wydawcę do nagrań twórców, o których Stürtz nie mógł znaleźć żadnych informacji w sieci. Niezależnie od tego, czy posługiwał się alfabetem łacińskim, czy arabskim – tak jakby ich twórczość w ogóle nie przedostała się do cyfrowego obiegu danych. To odkrycie wzbudziło u wydawcy nie tylko ekscytację, ale też poczucie misji.
Od czasu wydania płyty Fadoul w 2015 r. Habibi Funk nie tylko wypuściło kolejnych kilkanaście tytułów, ale także edukowało słuchaczy dzięki towarzyszącym opowieściom o fenomenie libijskiego reggae, o niezwykłej karierze „algierskiego Ennio Morricone” czy sytuacji sudańskich jazzmanów w obliczu islamskiej rewolucji. „Poprzez muzykę można dostrzec pewne zmiany następujące w krajach, z których pochodzi – tłumaczy wydawca. – Na przykład sudański jazz stracił część swojej siły po islamskiej rewolucji w połowie lat 80. Jednak niekoniecznie dlatego, że ta muzyka została zakazana, ale ze względu na to, że znikały sale koncertowe, kluby czy bary, w których ci artyści występowali. Wykonywanie tej muzyki nie zostało bezpośrednio zakazane, ale zniknęło ich ekonomiczne zaplecze”.
Stürtz zgłębił tę historię, pracując nad wydaniem płyty Sharhabila Ahmeda, który po wygraniu krajowego konkursu w latach 70. do dziś oficjalnie tytułuje się „Królem sudańskiego jazzu” – nawet jeśli jego elektryzująca muzyka to raczej zwariowana mieszanka rock’n’rolla, surf-rocka i etiopskiego jazzu. Wiele z tych informacji poznajemy z perspektywy pierwszoosobowej, ponieważ wydawcom zależy nie tylko na przybliżeniu kontekstu, ale też oddaniu głosu samym muzykom. W ten sposób znika ryzyko popadnięcia w klisze czy postkolonialne stereotypy, które wciąż dają o sobie znać na okładkach płyt z muzyką afrykańską wyglądających jak stopklatki z „Pustyni i w puszczy”.
Budowanie siatki
Habibi Funk nie przedstawiłoby zachodniemu słuchaczowi wielu świetnych artystów, gdyby Stürtz prowadził swoją pracę zza berlińskiego biurka. Jej nieodłączną częścią są jednak dni spędzone na wertowaniu nagrań w afrykańskich i azjatyckich sklepach muzycznych. Choć eleganckie wznowienia albumów sprzed wielu dekad sprzedają się głównie na winylach, Stürtz przegląda przede wszystkim stare kasety. W przeciwieństwie do czarnej płyty kaseta ma niską barierę wejścia, na jej nagranie mogło sobie pozwolić wielu artystów spoza głównego nurtu, których nie było stać na wytłoczenie swojego albumu.
Oczywiście, wydając płytę na podstawie archiwalnego materiału zachowanego na taśmie, trzeba się liczyć z jej brzmieniowymi niedostatkami. Mamy jednak do wyboru albo je przecierpieć, albo w ogóle nie poznać dorobku artystów wydawanych w Habibi Funk. „Gdyby nie kasety, wiele tych nagrań w ogóle by się nie ukazało, bo wytwórnie nie ryzykowałyby inwestowania w winyl – tłumaczy Stürtz. – Szczególnie w krajach takich jak np. Sudan, w których w ogóle nie było tłoczni, więc trzeba się było kontaktować z firmami tureckimi czy indyjskimi. Dobrym przykładem jest też Liban, skąd pochodzi ogromna liczba niezwykłych kaset, które ukazywały się w czasie tamtejszej wojny. W okresie, kiedy w niektórych dzielnicach Bejrutu mogłeś się poruszać w zasięgu maksymalnie dziesięciu ulic, by nie trafić na starcia. A kasety można było nagrywać i kopiować w domu, a potem dystrybuować je w najbliższym otoczeniu”.
Problem polega na tym, że trafić na kasetę wydaną w taki sposób 50 lat temu, to jak znaleźć igłę w stogu siana. Takie chałupnicze wydawnictwa miały mniejszy nakład niż winyle, a ich posiadacze dbali o nie znacznie mniej niż o drogie czarne płyty. Stąd w całym tym procesie śledczo-wydawniczym niezwykle ważną rolę odgrywają lokalni muzycy. Dzięki nim można ustalić, do kogo należą prawa autorskie do utworów, gdzie mieszkają spadkobiercy, a czasem i sam autor. „Obecnie posiadamy siatkę kontaktów, która sprawia, że nasza praca jest znacznie łatwiejsza – przyznaje szef Habibi Funk. – Nawet jeśli muzycy nie utrzymują już kontaktów z kolegami z dawnych lat, to zazwyczaj potrafią szybko do nich dotrzeć. Albo w ostateczności znają kogoś, kto jest w stanie nam pomóc. Wydanie trzeciego czy czwartego albumu z danego miasta jest więc znacznie łatwiejsze i mniej czasochłonne niż praca nad pierwszą płytą pochodzącą z danej sceny muzycznej”.
Ten sposób działania jest kluczowy dla wytwórni także ze względu na etyczne standardy i wynikający z nich model biznesowy.
„Jedna z naszych pierwszych decyzji dotyczyła tego, czy będziemy wydawać muzykę, do której są ustalone wszelkie prawa, czy zadowolimy się tłumaczeniem, że dotarcie do jej autorów często graniczy z niemożliwością. Dla nas to było oczywiste, że wybieramy to pierwsze rozwiązanie. Tym bardziej że mamy świadomość długiej historii zachodnioeuropejskich biznesów czerpiących profity z wykorzystywania pracy i dziedzictwa krajów afrykańskich i azjatyckich, w którą absolutnie nie chcieliśmy się wpisywać” – mówi mi Stürtz.Uczciwe reguły gry (wytwórnia dzieli się z twórcami lub ich spadkobiercami zyskami po połowie) i bezpośredni, partnerski kontakt z artystami przynosi czasem niespodziewane owoce. Kiedy Stürtz pracował nad wznowieniem albumu Mouasalt Ila Jacad El Ard libańskiego barda Issama Hajaliego, ten kazał mu zwrócić uwagę na solową twórczość jego przyjaciela, Rogera Fakhra. Enigmatycznego gitarzysty, którego nazwisko powracało niejednokrotnie podczas rozmów wydawcy o muzycznej scenie Bejrutu lat 70. Zawsze towarzyszyły temu wyrazy najwyższego uznania. Kiedy wreszcie Stürtz usłyszał jego piosenki, zrozumiał dlaczego.
Bejrut tropem hippisów
Fakhr dorastał w kraju zwanym Szwajcarią Bliskiego Wschodu, w nowoczesnej, porównywanej do Paryża metropolii. Największe światowe gwiazdy przylatywały, by występować w prestiżowym Cassino du Liban, które gościło zarówno Charlesa Aznavoura, jak i Milesa Davisa. Fakhra najmocniej ciągnęło w stronę hippisów z Woodstocku i anglosaskich singer-songwriterów: Boba Dylana, Joan Beaz, Paula Simona czy Jima Croce’a. Oprócz nich najważniejsi byli Beatlesi, którzy pomogli mu z nauką języka angielskiego. „Wiele zmieniło się w moim życiu wraz z pojawieniem się płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band – wspomina libański artysta. – To był pierwszy album, jaki znałem, który miał teksty piosenek wypisane na tylnej okładce. Zajechałem tę płytę na śmierć. Puszczałem ją w kółko, trzymając teksty przed oczami i śpiewając razem z zespołem”.
Jednak to nie za sprawą świetnej dykcji jego Fine Anyway brzmi jak zapomniany brylant amerykańskiego czy brytyjskiego folku lat 60. Gdyby ktoś mi powiedział, że są to niepublikowane wcześniej kompozycje Jamesa Taylora czy Neila Younga, to pomimo obecnych tu delikatnych bliskowschodnich akcentów, najpewniej bym w to uwierzył. Szkoda, że utwory te nie weszły do kanonu folk-rocka, tak samo jak szkoda, że kariera ich autora nigdy na dobre się nie rozkręciła, choć na początku zapowiadała się dobrze. W 1974 r. utwór Lady Rain został zarejestrowany w studio jako nagroda za zwycięstwo w telewizyjnym konkursie na najlepszą piosenkę. W tym czasie Fakhr triumfował też jako autor najlepszej interpretacji wokalnej. „Dzięki tym nagrodom zacząłem zyskiwać pewną rozpoznawalność w Libanie – przyznaje artysta. – Jeździłem w trasy, grałem w pubach i naprawdę wszystko zaczynało się układać. Ale w 1975 r. wybuchła wojna. A nie masz szans na rozwijanie artystycznej kariery w państwie, w którym trwa wojna domowa”.
Mimo tych dramatów Fakhr skupia się na pozytywnym wpływie, jaki Liban odcisnął na jego twórczości. Wspomina lokalny folklor, godziny spędzone na wygrzewaniu się na słońcu, wreszcie obowiązującą tam zasadę łapania dystansu do wszystkiego, co złe. Być może bez takiego podejścia Fakhr nie podjąłby decyzji o nagraniu płyty w wojennym okresie. Tymczasem wynajął wówczas studio i w ciągu jednego dnia (na więcej nie wystarczyło pieniędzy) zarejestrował wszystkie piosenki.
„Nagranie trwało po 18 minut na jedną stronę kasety – wspomina Fakhr. – Standardowe nośniki, do których mieliśmy dostęp, były dłuższe, więc musiałem 200 zakupionych egzemplarzy przyciąć w ten sposób, by odpowiadały długości materiału. Później wymyśliłem prosty obrazek na okładkę, który musiałem narysować i pomalować oddzielnie. Skopiowałem materiał na kasety i zaniosłem do pobliskich sklepów. Nie wiem, czy ktokolwiek je kupił, ale jeśli tak, to na pewno dostał kolekcjonerski egzemplarz”.
Jedną z kaset Fakhr wysłał do Abidżanu, gdzie zamieszkiwał wówczas jego libański przyjaciel, producent Raymond Sabbah. Po kilku seansach z Fine Anyway zadzwonił do gitarzysty, by zaproponować zasponsorowanie dodatkowej sesji nagraniowej w Paryżu. To tam artysta zarejestrował kilka bardziej przebojowych, rozbudowanych aranżacyjnie utworów. Dysponując potencjalnymi singlami, Fakhr odwiedził przedstawicieli znaczących wytwórni we Francji. „Rozmawiałem z Polydorem czy CBS – wspomina. – Niektóre piosenki im się podobały, ale chcieli też wprowadzać do nich zmiany. Uważali na przykład, że Lady Rain ma potencjał, ale muszę śpiewać po francusku. Nie pasowała mi ta korporacyjna mentalność. Chciałem, aby moja sztuka pozostała moja”.
Taka postawa sprawiła, że przez niemal pół wieku Fine Anyway pozostawało nieodkrytym skarbem. Nienachalnym arcydziełem, którego najpewniej nie poznalibyśmy do dziś, gdyby nie kolejny dramat, który rozegrał się w sercu Libanu. Początkowo Fakhr nie zareagował bowiem entuzjastycznie na wydawniczą propozycję Habibi Funk. Uznał, że za bardzo zmienił się od tamtego czasu, więc nie widzi powodów, by wracać do piosenek, które dziś zagrałby zupełnie inaczej. „Wtedy jednak doszło do wielkiej eksplozji w porcie w Bejrucie – wspomina Fakhr. – Ogromne straty, wiele ofiar. Jannis napisał znowu, że razem z Issamem, Mounirem Khauli i Abboudem Sadi przygotowują składankę, z której wpływy zostaną przeznaczone dla Czerwonego Krzyża w Libanie. Zapytał, czy nie wziąłbym udziału w takiej inicjatywie, a ja oczywiście się zgodziłem. Gdy płyta się już ukazała, zacząłem dostawać sporo wiadomości, że koniecznie powinienem zaprezentować więcej kompozycji. Ostatecznie uznałem więc, że opublikuję te nagrania i tym samym zakończę ten etap”.
Eklektyczne kompilacje, egzotyczne koalicje
Nie mam wątpliwości, że z piosenkami takimi jak Fine Anyway czy Gone Away Again nie będę się rozstawał przez najbliższe miesiące. Wiele wskazuje jednak na to, ze Habibi Funk będzie próbowało mnie od nich skutecznie odciągać. Za dwa miesiące nakładem wytwórni ukaże się następczyni świetnie przyjętej składanki Habibi Funk: An Eclectic Selection of Music from the Arab World.„Wiele osób nie ma potrzeby, by zagłębiać się w daną scenę czy środowisko, ale chętnie sprawdzi, jak brzmiał arabski funk czy soul lat 70. – tłumaczy Stürtz. – Myślę, że dlatego nasza pierwsza kompilacja radziła sobie bardzo dobrze. Za sprawą tych składanek można też poznać artystów, których albumy zamierzamy wydać w przyszłości. Wiem już, że trójka czy czwórka muzyków, których nagrania trafią na drugą część An Eclectic Selection… wyda u nas swoje archiwalne albumy”.
Założyciel Habibi Funk zdradza, że tym razem będą to przede wszystkim nagrania weterenów libijskiego reggae. „Mamy już w naszym katalogu płytę Ahmeda Ben Aliego, a tym razem przybliżymy jeszcze wcześniejsze nagrania z tego kraju – wyjawia Stürtz. – Okazuje się, że w połowie lat 70. reggae zaczęło cieszyć się w Libii wielką popularnością. Jeden z artystów tłumaczył mi, że jego charakterystyczny rytm jest bardzo bliski temu, który jest obecny w tradycyjnej muzyce libijskiej. Jamajska twórczość trafiła więc na podatny grunt”.
Na inne zaskakujące muzyczno-geograficzne połączenie trafiam, śledząc wpisy w mediach społecznościowych Habibi Funk. To album Oghneya zespołu Ferkat Al Ard, którego liderem był znany mi już Issam Hajali. Tutaj jednak wpływy jazzu i muzyki arabskiej towarzyszą brazylijskiej bossa-novie czy tropicálii. Fakt, że wytwórnia pracuje nad wznowieniem i tego albumu oznacza, że choć ostatnio nigdzie specjalnie się nie ruszam, to z Libanu wrócę nieprędko.