Historia jednej piosenki Historia jednej piosenki
i
ilustracja: Zosia Dzierżawska
Opowieści

Historia jednej piosenki

Joanna Jodełka
Czyta się 22 minut

Piosenka, która zaraz wybrzmi, to centralny motyw tego opowiadania. Rozlegnie się tu dwa razy, a potem jeden z bohaterów już nigdy więcej nie zaśpiewa. Los drugiego również zmieni się radykalnie. Który będzie którym?

To opowiadanie będzie poświęcone zbrodni. Nic w tym dziwnego, jest wyjątkowo duże zapotrzebowanie na kryminalne historyjki. Czasy takie, że nikomu nie są potrzebne latarnia, kamizelka czy pokład Idy. Czytelnicy prowadzą spokojne, dostatnie życie i są żądni silnych wrażeń, czytają więc opowieści z trupem w treści. Dlatego autor, wynajęty i dobrze opłacony, odpowiada na ten popyt, oddając głos narratorowi.

Jeśli chodzi o narratora, to autor jeszcze go nie zna. Skąd ma wiedzieć, kto najlepiej przedstawi historię o talencie, o poczuciu niższości i krzywdy, a także o frustracji. Kto opowie o piosence, o słowach i głosach, z których jeden niestety wybrzmi krzykiem? Kto dobrze odmaluje ten krzyk? Ostatni, śmiertelny, wydobyty z zaciśniętego gardła? I wreszcie, kto ukaże sedno tej opowiastki, czyli motyw? Nie jest to oczywiste, bo motyw okazuje się tak pokrętny i tak głęboko ukryty w zakamarkach duszy ludzkiej, że żaden śledczy z posterunku, żaden psycholog z poradni, żaden Holmes z książki nie odgadnie, co u zabójcy w sercu na dnie.

Autor zastanawia się więc, czy najlepszy nie byłby narrator ukryty. Taki, który się nie ujawnia. Być może tak. Zrelacjonowałby on przebieg koncertu w mieście i dobrze przedstawił skalę tego wydarzenia, które przeszło przecież najśmielsze oczekiwania organizatorów. Ale czy wyraziłby „tysięczny tłum spijający słowa z ust”? Czy wystarczyłaby chwila z telebimu, by odmalować emocje widoczne na twarzy głównego bohatera? Chyba nie. Potrzeba więcej wrażeń i przepływających myśli.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Autor rozmyśla dalej. Może ideal­­ny będzie narrator pierwszoosobowy? Wybór nie byłby tutaj zbyt skomplikowany. Występują tylko dwaj bohaterowie – zabójca i ofiara. Ale którego wybrać? Obaj są muzykami. Obaj grają na gitarze. Obaj śpiewają, ale żaden z nich nie wie, co się wydarzy, ani się tego nie spodziewa. Nawet w najbardziej mrocznym ze snów nie wymyśliłby tego, co się będzie działo na kolejnej stronie. Jeszcze nie przypuszcza, że wkrótce ich drogi się skrzyżują. Przecież się nie znają. Bo jak mieliby się poznać? Dzieli ich prawie wszystko. A przede wszystkim prawie półwieczna przepaść. Jeden jest młody, drugi stary, ale nawet w latach łatwo się pogubić, bo stary wygląda na starszego, niż jest w rzeczywistości, a młody – na młodszego. Może z powodu ubioru?

Wąskie, obcisłe spodnie na patykowatych nogach nie dodają młodemu ani lat, ani męskości. Do tego wielkie buty na grubej, obstalowanej podeszwie zdają się stabilizować rachityczną, chłopięcą budowę. Te ciężkie buty wyglądają tak, jakby miały powstrzymać noszącego je przed odlotem. Nawet biec nie pozwalają. Każą natomiast przy każdym kroku powłóczyć niedbale nogami. Kopnąć każdy, nawet najmniejszy kamyk leżący na drodze. Dodają też kilka centymetrów. Bo to nie za wysoki chłopak. Drobny raczej. Za duża, ciężka od metalowych suwaków kurtka wisi na nim jak na wróblanym strachu. Za to ciemne, lśniące włosy zdają się unosić i wywijają się we wszystkich kierunkach. Profesjonalnie przycięte w stylu „bałagan na głowie”, opadają na czoło, przysłaniając jedno oko, kręcą się przy policzku, zawijają za uchem i cienkimi, nierównymi pasemkami snują wokół szyi. Dziecięce są również jego wielkie niebieskie oczy, w których kochają się tabuny rozkrzyczanych nastolatek. Wszyscy, którzy widzą te oczy z bliska, dziwią się, że rzeczywiście są tak błękitne jak na plakatach, którymi oblepione jest całe miasto. Wyraźnie widać, że zostały obwiedzione mocną czarną kredką. Taki sceniczny makijaż. Zalecenie specjalistów od wizerunku? Chęć założenia maski? A może ucieczka przed tremą? Ale dosyć o nim. Jeśli to on opowie swoją wersję wydarzeń, to się tego dowiemy.

A jeśli narratorem będzie ten stary? To się tego nie dowiemy. Na pewno nie bezpośrednio. Stary może tylko popatrzeć na ten męski makijaż i pokiwać głową ze zrozumieniem: „Też byłem młody”. Albo z politowaniem: „Babogówniarz”. Być może zresztą nawet tych kresek nie zauważy. Jest w takim wieku, że raczej słabo widzi. Ma przymrużone, lekko przekrwione oczy. Już nie wiadomo, jakiego koloru, bo jakiekolwiek były, zbladły. Obwodzą je nie kreski, lecz zaczerwienione spojówki. Łzawią. Czasami mocno je zamyka, dociskając powieki, wtedy zawsze jakaś łza „zatrzęsie mu się na rzęsie”. To tak jak u tych, co za długo pracują na wolnym powietrzu albo za często wiatr im w oczy wieje. Zresztą te rzęsy mocno się już przerzedziły. Wytatuowana łezka na prawym policzku też wypłowiała i przypomina plamy wątrobowe, których stary ma na twarzy coraz więcej. I na rękach. Cienka, starcza, plamiasta skóra powleka napinające się bezwiednie ścięgna i nabrzmiałe, wyłupiaste żyły. Same palce są ciągle wygięte niczym szpony krogulca. Szponami za to nie można nazwać połamanych paznokci. Obgryzione tam, gdzie same się nie złamały albo nie zadarły. Opuszki nijak nie pasują do słowa „opuszki”. Są zdrewniałe od naciskania strun i to w różnych warunkach atmosferycznych. W podziemnych przejściach. I tam, gdzie przeciągu nie ma, bo długie korytarze, ale ciasne klitki i kraty w oknie.

Może właśnie ten stary człowiek powinien być narratorem. Wiele już widział, ale… zdaje sobie też sprawę, jak wiele już nie zobaczy. Zna siebie, wie, na co go stać. Dostrzeże młokosa. Odgarnie zgrabiałymi palcami strąki siwych włosów opadające na poorane bruzdami czoło. Przetrze te swoje załzawione oczy, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Chyba nie dojrzy kresek na powiekach, ale może zobaczy siebie sprzed lat. Powspomina. Może założy się w głowie z samym sobą o to, czy gówniarz rzuci mu w końcu jakiś grosz? Może podniesie głowę w chwili, gdy ten będzie wkładał rękę do kieszeni obcisłych spodni. Zobaczy, jak wypadają mu z nich papierowe, pogniecione banknoty, po które chłopak nawet się nie schyli. Zdziwi się, bo to masa pieniędzy. Będą leżały obok kosmicznych butów. Zaraz przeciąg je uniesie… A może wtedy właśnie go rozpozna? Czemu nie? Przecież śpiewa jego piosenkę.

Młody ma dziś koncert na stadionie. To wielkie wydarzenie. Miasto klei się od jego twarzy na słupach. Gwiazda! A on, stary, gra w przejściu pod ziemią. Z jednym śmierdzącym kocem pod tyłkiem i z drugim za plecami, bo go bolą. W prującym się swetrze, w poplamionych, wytartych, dziurawych dżinsach, nie od mody, tylko od starości. A, i jeszcze z psem, i miską. Jest zdziwiony tym spotkaniem. Wstydzi się? Ma to gdzieś? Stary może o tym wszystkim opowiedzieć, ale co z tego? To będzie tylko połowa historii.

Autor nie potrafi się zdecydować. Wybiera jednego, żal mu drugiego.

Jest jeszcze narrator świadek wydarzeń. Taki narrator może przyjrzeć się obu postaciom bezstronnie i z odpowiedniego dystansu. Tak się jednak składa, że akcja opowiadania dzieje się w dużym mieście, ale nie największym. W przejściu podziemnym – używanym, ale nie za często. O godzinie bardzo późnej, ale też nie nad ranem. Żadnego innego człowieka poza nimi dwoma tam nie ma. Nawet w kamerę skierowaną na tę część podziemia nikt w tym czasie nie patrzy. Zresztą ledwie co widać. Róg koca i leżącego na kocu psa.

ilustracja: Zosia Dzierżawska
ilustracja: Zosia Dzierżawska

Pies w sumie też może być narratorem. Wiele przecież czuje, wiele rozumie, może nawet wcześniej niż ludzie wywęszyć emocje, a wraz z nimi niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Może warknąć albo wyszczekać to, co nie zostało opowiedziane. I jest to świadek prawie bezstronny, bo choć od jakiegoś czasu tuła się ze starcem po różnych posadzkach, to ludzkie sprawy niezbyt go obchodzą. Jest mieszańcem jakichś azjatyckich ras, chyba pociągowych, wygląda więc jak prawdziwy pies, ale zachowuje się jak kot. Leży tu, bo odpowiada mu towarzystwo ulicznego grajka. Ale bez przesady. Lubi też koc, bo jest starym i trochę wyliniałym wygą. Ludzie litują się nad nim znacznie bardziej niż nad jego panem. Pan to wie, dlatego się go nie pozbywa. Jak nie chce mu się grać i śpiewać, to leżą tak razem. Pies dostaje na karmę, a pan też jest ze swoją karmą pogodzony. Ale jak taki psi narrator skomentuje to, co się wydarzy? Jaką pointę wymyśli? Zawyje? Zaskowyczy? A może odburknie tylko, zdziwiony, że ludzie jak wściekłe bestie rzucają się sobie do gardeł, że chcą się pozagryzać i na dodatek nie wiadomo, o co?

Czyj głos będzie więc lepszy dla opowiadania o zbrodni?

***

Cóż, kryminał to klasyczny gatunek. Opowiadanie kryminalne rządzi się oczywiście swoimi prawami, a autor może się skupić tylko na jednym wydarzeniu. Ale ktoś musi to wydarzenie odpowiednio przedstawić.

Ten ktoś właśnie zaskoczył autora!

Po długim namyśle autor decyduje, że narrator będzie wszechwiedzący. Ha! Być może nawet będzie wiedział więcej o piszącym, niż on sam o sobie wie. I autor się kiedyś zdziwi, co miał w tej chwili na myśli, kiedy w przyszłości będzie czytał recenzję tego tekstu albo własną biografię. Owszem, szanujący się poloniści nie pozwalają utożsamiać narratora z autorem, ale niby kto to wszystko pisze? Swoją drogą ciekawe, że narrator, który wszystko wie i rwie się, by o tym opowiedzieć, nie ma pojęcia, od czego powinien zacząć. Albo od kogo? Od młodego czy od starego?

Może od młodego? Jest bardziej widowiskowy. Właśnie stoi na scenie. Podnosi rękę do góry, a z tysięcy gardeł wyrywa się krzyk. Opuszcza ją powoli, a tłum karnie się ucisza. Powtarza tę zabawę kilka razy, ale tylko dlatego, by posterować tłumem. Zespołowi nie bardzo się to podoba, ale zespołem nie są już od dawna. Po koncercie każdy pójdzie w swoją stronę, a on nie pożegna się z nimi nawet machnięciem ręki. Nie podziękuje. Uważa, że nie ma za co. To jego teksty, jego muzyka.

A może jednak rozpocząć od starego?

Stary w tym samym czasie też odchodzi, nie oglądając się za siebie. W jego życiu skończyła się kolejna kobieta, czegoś tam nie wytrzymała. Już nawet nie zastanawiał się, czego, bo i tak nie bardzo rozumiał, o co tak naprawdę chodziło w ich związku. Już się nawet nie starał. Scenariusz był zawsze taki sam. Najpierw chciały, żeby śpiewał, potem mijał jakiś czas i nie miały ochoty go słuchać. Nawet gdy się nie odzywał, krzyczały: „Nie odzywaj się do mnie!”.

Tym razem nie było jeszcze tak źle. Mógł chyba ją nawet jakoś udobruchać, ale mu się nie chciało. I tyle. Po prostu zdarzyło się to, co i tak zdarzyłoby się później. Zmieniały się jak zwrotki w piosence. Refren był zawsze podobny. Od lat. Zabrał więc psa, gitarę i dwa stare koce. Napiłby się, ale nie miał już z kim, a i pić zbytnio nie mógł. Papierosy też mu zbrzydły. Jedzenie nie smakowało, a jak smakowało, to później odczuwał ból. Gdyby chodził do lekarza, wiedziałby, że to początek końca. Że przebieg lat, że eksploatacja… Ale nie chodził. Zresztą ci, co chodzili, też poumierali. Wiedział jedynie, że wszystko jakoś zbladło. Ale też nie oczekiwał, że w jego życiu wydarzy się jeszcze coś spektakularnego. Od wielu lat już niczego nie oczekiwał. Nawet nie pamiętał, kiedy przestał się łudzić, że jedna piosenka, jedno spotkanie, jeden koncert zagrany na scenie czy w spelunie nawet… i stanie się cud. Że będą laski i oklaski. Będzie wszystko. Już nawet nie pamiętał, czym to „wszystko” miałoby być. Teraz tylko szukał cienia, by rozłożyć swój koc. Zagrać kilka akordów.

Młody jest w zgoła odmiennej sytuacji. Na pewno w znacznie jaśniejszej, bo oświetlają go setki świateł. Długich, krótkich, stroboskopowych. Kolorowych. Feeria i szał! Szał, ponieważ prawie wszystkie światła gasną jednocześnie. Zostają tylko te niebieskie, skierowane na wokalistę. Na scenie nikt się nie rusza. Chłopak też stoi nieruchomo. Ma pochyloną głowę, włosy zasłaniają jego twarz, czeka w skupieniu. Widać go dokładnie na wielkim telebimie. Tłum się ucisza. Gdzieniegdzie ktoś krzyczy. A to tytuł, a to jakiś wołacz. Wszyscy wiedzą, że za chwilę rozlegnie się właśnie ten utwór, na który wszyscy czekają. Napięcie elektryzuje publiczność. Słychać szum. Puszczają dymy. Skłębiają się wokół nóg bohatera niczym mgła na manowcach. Tłum wyje, już wie, że za chwilę dostanie wszystko, czego chciał, że właśnie to się wydarzy. Młody ciągle patrzy w ziemię, gdy nagle rozlegają się te dwie naprzemienne nuty: i ta, i ta, i ta, i ta, i ta, i ta. Tak, to będzie ta piosenka.

I tu narrator pozwoli sobie na omówienie kilku kwestii technicznych. Za chwilę wyjaśni się, przynajmniej częściowo, tytuł opowiadania. Bo choć jest dwóch równorzędnych bohaterów, to historia kręci się właś­nie wokół jednej piosenki. Czy jednej? Dobre pytanie, może bez odpowiedzi, ale do przemyślenia później. Piosenka, która zaraz wybrzmi, to bowiem centralny motyw tego opowiadania. Według klasycznych teorii opisujących kompozycję noweli piosenka ta jest „sokołem”. Dla polskich czytelników piosenka i sokół to nieodłączny element biesiady, ale nie o to tutaj chodzi. Chodzi o Paula Heysego, który w 1871 roku zauważył, że w każdej dobrze skomponowanej noweli występuje wyróżniony, dominujący motyw. Najczęściej chodzi o konkretny przedmiot, któremu autor nadaje specjalne, symboliczne znaczenie. Może to być na przykład wspomniana wcześniej kamizelka. Heyse nazwał ten element sokołem noweli na cześć opowiadania Boccaccia Sokół. I sokół jest właś­nie sednem! Punktem kulminacyjnym jednowątkowej fabuły. W tym opowiadaniu to właśnie ta piosenka, zaczynająca się od dwóch pojedynczych nut. Rozlegnie się tu dwa razy, a potem jeden z bohaterów już nigdy więcej nie zaśpiewa. Los drugiego również zmieni się radykalnie. Który będzie którym?

***

Ale od początku. Na razie ciągle jeszcze wybrzmiewają te dwie nuty. Są bardzo charakterystyczne i aż dziwne, że nikt wcześniej nie umieś­cił ich obok siebie i nie kazał im tak na przemian rozbrzmiewać. Idealnie do siebie pasują. Nawet jak dołączą inne dźwięki, one długo jeszcze będą razem współgrać. Stały się tak charakterystyczne, że dwie wielkie firmy od telefonii komórkowej biją się o prawa, aby umieścić je w swoich reklamach, tak łatwo wchodzą do głowy. Wszyscy już wiedzą, że to wielki przebój, choć przecież napisany niedawno.

W tej chwili, na stadionie, te nuty są początkiem. Wstępem, który niemiłosiernie długo trwa. Niecierpliwi się tłum i niecierpliwą muzycy z zespołu. Patrzą po sobie. Ale lider nie pozwala im jeszcze grać dalej, nie daje znaku ręką. Nie ma sygnału, by wszystko z wielką mocą wrzasnęło jednocześnie. Trzy gitary, perkusja i wokal młodego, który zawyje tak, jakby go zarzynano. Tłum zaczyna buczeć, wtedy młody podnosi głowę i patrzy na wszystkich z góry karcącym wzrokiem. Publiczność rozumie, ucisza się sama. I czeka, kołysząc się z nogi na nogę. Pokornie. Jak w transie. Raptem pojawia się widoczna na gigantycznym ekranie zaciśnięta, uderzająca w powietrze pięść, a potem już wszystko naraz wybucha. Huk! Energia! Ze wszystkich głośników jednocześnie. Przez muzykę przebija się skowyt młodego, który z rozpostartymi rękami, z odchyloną do tyłu głową, wypiętą klatą, rozwartymi do granic ustami stoi samotnie na środku sceny. Wygląda doskonale, pełen władzy, siły, mocy! Niemal zwierzęcej! Ten moment pojawi się potem wielokrotnie na zdjęciach. Z czasem i na koszulkach. Gdy już oficjalnie zaginie. Ale teraz śpiewa – sobie i wszystkim na stadionie.

Dokładnie w tej chwili, w innym miejscu, straż miejska przepędza starego spod ściany. Akurat przy tej ścianie nie wolno siedzieć z psem na kocu. Kiedyś stary, gdy był trochę młodszy, wykłócał się z władzą. Zresztą całe życie kłócił się z różnymi władzami. Władzami rodzicielskimi, władzami ustrojowymi, władzami państwowymi, władzami kościelnymi i władzami więziennymi też. Władze miejskie nie stanowiłyby wyjątku. Ale teraz mu się zwyczajnie nie chce. Szkoda czasu, a i strażniczka miejska wydaje się nawet miłą dziewczyną. Zakłopotana, że musi przegonić dziadka ze starą gitarą i wyliniałym psem. Każe mu iść i przeprasza. „Nie przejmuj się tak”. Stary uśmiecha się tylko i kiwa głową. Wróci tu za chwilę. Dobrze mu w tym podziemiu. Dobra akustyka. Chce jeszcze trochę pograć. Może ten nowy kawałek. Zbierze jakiś grosz. Zobaczy, na co wystarczy.

Gdy stary zwleka się z posadzki, młody jest już w połowie pierwszej zwrotki. I czuje się wielki. Niczym Bóg. Panuje nad tłumem. Panuje nad głosem. Panuje nad wszechświatem! Śpiewa głośniej i ciszej. Krzyczy i szepcze, zaciskając z całej siły palce na mikrofonie. Całuje go i niemal dusi, miażdży. Odpycha i przyciąga, wyrzucając z siebie dźwięki. Co chwilę zamyka i otwiera oczy, patrząc na falujący tłum, który zdążył nauczyć się tekstu i wtóruje mu, powtarzając razem z nim słowa piosenki: o ranieniu się na złość całemu światu, o zbaczaniu z dróg właściwych, o tym, że nie ma wokół nikogo, że jest pustka, że leżenie na ziemi. Refren o tym, że jest nikim, młody śpiewa z bólem na twarzy. Każdy grymas widać na wielkim telebimie. Ludzie powtarzają wszystko za nim. Współodczuwają. „Jestem nikim”, zawodzi wokalista, wchodząc na wysokie tony, opada na kolana, z ręką wzniesioną do góry śpiewa najwyżej i najgłośniej, jak się da. Urywa i kuli się, jak małe kwilące dziecko. Jak ślimak, który chce do skorupy. Chowa głowę, twarz przytula do ziemi. Kładzie się.

Jest teatr. Tłum szaleje. Dostał spektakl, przeżył coś, o czym długo będzie się jeszcze opowiadało. Wszyscy klaszczą, piszczą. Młody leży, oddychając głęboko. Słyszy ten tłum. Jak to się stało? Próbuje sobie przypomnieć. Wtedy też leżał na ziemi. Gdy przyszły pierwsze słowa i te pierwsze dwie nuty. Po nocy. Po prochach. Po rzyganiu. Po tym, jak ją zobaczył. Od razu. Wszystkie słowa naraz. Wypluł je z siebie. Tak od niechcenia. Ale teraz nie ma to już znaczenia. Jest Bogiem. Stworzył coś wielkiego. On, tylko on. I nie chce się tym dzielić. Wstaje. Patrzy na tłum i schodzi ze sceny. W zespole konsternacja. Mieli zagrać jeszcze dwa kawałki. Tłum się domaga, ale już nie ma od kogo. Młody ucieka. Zgarnia kurtkę ochroniarza i wciska na głowę czapkę z daszkiem. Ktoś go próbuje zatrzymać, popycha go. On nie chce nikogo widzieć. Chce być sam. Chce być teraz tylko swoją własną legendą. Czuje to, choć w jego wnętrzu kłębią się na zmianę wielkość i pustka. Reszty uczuć nawet się nie da nazwać. Taka to mieszanka, podsypana adrenaliną i pewnie nie tylko. Jest już daleko, a ciągle słyszy głos tłumu.

***

Robi się późno.

Stary sika w bramie, patrząc na nikły strumień, w którym miesza się krew z moczem. Grymas bólu wykrzywia mu twarz. Na chwilę. Bo już nauczył się jakoś żyć z tym bólem. Ból to jedyne, co ostatnio czuje. Jest realny, reszta już nie. Stary wraca na swój koc. Siada obok psa. Patrzy na kilka groszy w misce. Gra parę starych kawałków. I wiele razy ten jeden nowy, co wpadł mu do ucha i nie chce wyjść. Czuje te słowa i tę melodię, jakby była jego własną. Jakby była o nim. Pasuje mu i uspokaja go. Nie musi myśleć o niczym innym. Brzdąka znowu przez chwilę. Nikogo od dłuższego czasu nie ma wokół niego. Przemyka tylko kilka osób. Gdzieś w oddali majaczy postać w odblaskowej kurtce. Przez chwilę myśli, że to znowu straż miejska, która wcześniej czy później się zjawi. Woli, żeby później. I myśli, że tym razem ma szczęście. To tylko chłopak z ochrony. Nie przeszkadza mu, więc zaczyna grać dwie nuty na przemian. Chłopak się zatrzymuje. Ma dziwny wyraz twarzy. Coś jakby półuśmiech. „Pewnie naćpany” – myśli stary. Może jednak coś rzuci?

Młody patrzy na starego z góry. Obserwuje, jak przebiera struny wykoślawionymi palcami. Zaraz pewnie prychnie śmiechem, gdy ten spróbuje wykrzyczeć początek… Zawyć tak jak on. Ale stary nie krzyczy. Nie podnosi głosu. Śpiewa jednym i tym samym tonem. Bez dramatyzmu. Bez uniesień. Bez emocji. Bez ruchu. Bez szarpania się. Ot tak. Snuje swoją opowieść i patrzy przed siebie. W przeszłość zapewne. Bo od czasu do czasu kiwa głową, jak to starzy ludzie, do siebie samego. Jakby na potwierdzenie: tak, tak, pamiętam, tak to było. I śpiewa: o ranieniu się na złość całemu światu, o zbaczaniu z dróg właściwych, o tym, że nie ma wokół nikogo, że jest pustka, że leżenie na ziemi.

I to wszystko jest takie prawdziwe, że młody nie może już tego znieść. Wkłada ręce do kieszeni, chce rzucić staremu jakieś pieniądze, wszystkie, jakie ma, i uciec jak najdalej. Ale nawet nie zauważa, jak wypadają mu z kieszeni pogniecione banknoty. Nie widzi, że leżą na ziemi, bo stary śpiewa refren: „Jestem nikim…”. Jakby opowiadał o życiu innych ludzi, o końcu wszystkich dróg, o końcu wszystkiego. I choć nie unosi głosu ani na chwilę, to i tak jest w nim to, co być powinno. Wzloty, upadki, nadzieje pochowane już dawno, nie wiadomo gdzie. Sam głos też jest historią, która się opowiada. Jest przepalony, zachrypnięty, słowa w nim grzęzną. Wychodzą z gardła już ściśnięte, przetrawione. Obleczone w znaczenie, które samo się rozumie. I tylko przez chwilę stary mocniej uderza w struny, jakby na sekundę przypominał sobie o szarpaniu się z życiem, które już minęło.

Młody słyszy to wszystko. Rozgląda się nerwowo wokół siebie, jakby się zorientował, że ktoś tu może być. Ktoś jeszcze może to słyszeć. Ktoś może się dowiedzieć, że stary dziad właśnie go okradł! Z jego włas­nej piosenki! Że on już nigdy nie będzie umiał jej zaśpiewać. Że jego własne słowa brzmią prawdziwiej w zachrypniętym głosie starucha niż w jego własnym krzyku. Że jest tylko gówniarzem, który myślał, że śpiewa coś wielkiego, a tak naprawdę tylko bredzi o życiu, którego wcale nie zna. Czuje się znowu tak jak wtedy, gdy pewien chłopak całował jego dziewczynę. Był pewien, że jest jego. Tylko jego! Nie spodziewał się, że ktoś będzie chciał ją przelecieć ­– tylko dlatego, że była jego! Teraz czuje to samo. Jak on śmiał! Oczywiście spodziewał się coverów, ale nie spodziewał się covera w dosłownym sensie. Nie spodziewał się, że czyjekolwiek wykonanie przykryje tak dokładnie pierwotną wersję. Że będzie takie… Popisy barowych wokalistów! Tak! Górki, doły, falsety mniej lub bardziej umiejętne… Ale nie TO! Wie, że więcej prawdy jest w jednej frazie starego niż w całym jego wykonaniu. Może jest jedyną osobą na świecie, która to wie. Ale wie to! I nigdy nie przestanie tego wiedzieć. Myśli kłębią mu się w głowie, gdy wybrzmiewają ostatnie takty. Jeszcze tylko kilka ostatnich nut… jeszcze tylko jeden chwyt…

Stary kończy grać. Tak zwyczajnie. Odkłada gitarę.

Patrzy na młodego i zastanawia się, skąd go zna. A zna na pewno. Przygląda mu się. Młody schyla się. „Może po pieniądze?” – myśli stary, widząc, jak walają się obok jego nóg. Patrzy na pomięte banknoty. I na chłopaka, którego nie interesują. I odgaduje! Nie tylko to, kogo właś­nie spotkał. Widzi jego minę i odgaduje, co młody myśli. Że on, ten dziad na kocu, zaśpiewał to lepiej! Stary uśmiecha się. Przejrzał go. Wie, co młody teraz czuje. I że jest zazdrosny. Przebój wyszedł młodemu spod palców. Sam do końca nie miał pojęcia, jak to się stało. Teraz na nic mu to pozerskie wykonanie. Wiedział, że musi pokazywać emocje, tak aby inne dzieciaki zrozumiały. Musi kiwać głową, machać rękami, giąć się i krzywić. I cały czas udawać wielkość, żeby ktoś nie zauważył, jak bardzo się boi, że jest nikim. Dokładnie tak. Jak w refrenie. Stary to rozumie. Też był kiedyś młody. Może nawet dokładnie taki sam. Ale… nie zamierza mu nic ułatwiać. Nie chce mu się też z nim gadać. Chce go przepędzić stąd, chce, żeby z jego twarzy znikła ta mieszanka podziwu i pogardy. Ma jej dosyć na co dzień. Już od bardzo dawna. Za długo ją znosił. Chce, żeby młokos sobie poszedł, a najlepiej bez leżących na ziemi pieniędzy.

– Tak to trzeba grać, synku – wyrzuca przez ledwie otwarte usta. Potem spluwa przed siebie, jakby chciał się pozbyć czegoś, co przykleiło mu się do zębów.

– Nieźle – mówi młody, ale w jego twarzy nie ma już podziwu. Patrzy staremu w oczy. Przydeptuje butem jeden banknot i podsuwa go nogą w kierunku starca. Zagarnia nogą niczym śmieć i wrzuca na koc.

– Może kiedyś też ci się uda tak zagrać – mówi stary. Patrzy, jak młody zaciska zęby i pięści. Zna tę pozę. – Ale dopiero wtedy, gdy będziesz miał taką scenę – dodaje, pokazując otwartą ręką śmierdzący koc, miskę i wyliniałego psa. – A wiem, że będziesz – prowokuje.

– Nie! – wyje młody niczym ranne zwierzę. Gniew zalewa mu oczy.

Pies, który do tej pory spał, budzi się. Ale nie od krzyku. Jest głuchy od dawna. Krew ochlapuje mu pysk. „Ludzie skoczyli sobie do gardeł” ­– myśli. Właściwie jeden skoczył, bo jego pan leży. Wielki but masakruje mu twarz, a potem kopie w brzuch. Pan zwija się w kłębek. Pies też podkula ogon, jest niżej w hierarchii, więc tylko zlizuje krew z pyska. Nie wie, co będzie z nim dalej, ale nad tym psy się nie zastanawiają.

I w tym przypadku dobrze, że narrator nie jest tylko biernym świadkiem. Kopanie jednego człowieka przez drugiego to straszne bestialstwo. Nawet patrzeć na to nie można, a co dopiero opisać. Lepiej więc, że narrator obserwuje całą sytuację z pozycji Boga. Może na tę historię spojrzeć szerzej, bez skupiania się na drastycznych szczegółach, bo to krótki odcinek czasu, i jakoś zgrabnie podsumować opowieść.

***

Jako że to opowiadanie kryminalne, wypadałoby jeszcze poświęcić kilka słów śledztwu toczonemu w sprawie. Najpierw „o pobicie”, a potem „o pobicie ze skutkiem śmiertelnym”. Śledztwo było dosyć krótkie. Bo choć starzec odzyskał przytomność na jakiś czas i mógł mówić, to nic nie powiedział. Jednemu ze śledczych zdawało się, że ofiara może znać sprawcę, może też coś ukrywać. Śledczy poszedł nawet tym tropem, przesłuchał kilka osób, ale bezskutecznie. Poszkodowany zmarł po kilku dniach, a dochodzenie utknęło w martwym punkcie. Wprawdzie na kamerach było widać wyrostka w czapeczce i ochroniarskiej kurtce, ale w mieście działało przecież wiele firm ochroniarskich. Poza tym tego dnia organizowano duży koncert i zjechało się wielu przyjezdnych. Mógł to być ktoś z nich. Ponieważ ofiarą nie był nikt ważny, media nie poświęciły mu zbyt wiele uwagi. Ktoś tam co prawda mówił, że stary grał w jakiejś lokalnej grupie rockowej, ale nie było tego na YouTubie, więc kto by o tym pamiętał.

Więcej uwagi gazety poświęciły odbywającemu się koncertowi. Wspominano go zresztą nieraz, bo wkrótce okazało się, że to ostatni koncert tego zespołu. Wśród jego członków doszło do jakichś nieporozumień. Jeszcze tego wieczoru zawiadomiono policję, że lider gdzieś zaginął. Policja, w przeciwieństwie do gazet, nie przejęła się kaprysem gwiazdy, która mogła wylądować w obcym mieszkaniu, obcym mieście czy na obcej planecie. Po jakimś czasie oczywiście się znalazł. Na którymś z plotkarskich portali. Jeden ze śledczych widział zdjęcia, jak gwiazdor wychodzi z pobliskiego szpitala psychiatrycznego. Widział, bo żona mu pokazała, a nie dlatego, że połączył w jakikolwiek sposób obie sprawy. Na portalu plotkowano, czy to kuracja odwykowa od narkotyków, alkoholu czy seksu. I nawet informacja rzecznika o załamaniu psychicznym hospitalizowanego nie zmieniła toku plotkarskich rozważań, idących wyraźnie w kierunku kobiet i używek. Rozważania te nie trwały jednak zbyt długo, bo gwiazdor nie dostarczał żadnych nowych medialnych szczegółów. Żadnych zdjęć, komentarzy, notek prasowych. Po jakimś czasie znikł zupełnie. Nie zagrał już żadnego koncertu, nie wydał żadnej płyty, nie udzielił żadnego wywiadu.

Minęło sporo czasu, nim pojawiła się jakaś niesprawdzona informacja, że widziano go, jak gra w przejściu podziemnym. Ktoś zrobił zdjęcie, ktoś to nagrał. Krążyło po Internecie jakieś niewyraźne i słabo słyszalne nagranie. Rzekomo jego, jak śpiewa ciągle jedną i tę samą piosenkę, siedząc na kocu, z gitarą w ręku i psem przy boku. Ale śpiewał jakoś inaczej, dlatego mało kto uwierzył, że ten zarośnięty dziad pod ścianą to niegdysiejsze bożyszcze tłumów.

I teraz jest ten moment, kiedy narrator patrzący na świat z pozycji Boga może całą tę opowieść jakoś skwitować. Może powiedzieć coś o winie i karze. O twórcy i jego dziele. Lub o tym, że młody poczuł się jak Bóg, a bogowie nie lubią, gdy ludzie mają takie samopoczucie. A może autor powinien się teraz przyznać, że boi się, iż ktoś ukradnie mu pomysł? I, nie daj Boże, opisze to wszystko lepiej? Może powinien napisać właśnie o tym lęku?

 

Czytaj również:

Ich przewodnikiem jest słońce Ich przewodnikiem jest słońce
i
rys. Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

Ich przewodnikiem jest słońce

Aleksandra Lipczak

Do niedawna słowem „Majowie” posługiwali się głównie historycy i archeolodzy. Teraz – wraz z majańskim kalendarzem, tradycjami i światopoglądem – wchodzi ono do powszechnego użytku. W Ameryce Południowej mieszka dziś 20–30 milionów dumnych potomków prekolumbijskiego imperium.

 „Kandydaci powinni urodzić się pod znakiem B'atz [małpy] lub Kam [jaszczurki]” .
 „Dzień obejmowania funkcji powinien zostać skosultowany z Ają'ijab [przewodnikami duchownymi]”.
 „Przedstawianie sprawozdań powinno odbywać się wtedy, kiedy według kalendarza Majów wypada Waqxaqi B'arz [Nowy Rok]”.  

Czytaj dalej