Pewien dyrektor wielkiej korporacji przez całe życie drwił z wszelkich form duchowego rozwoju. Któregoś razu dał się namówić żonie na udział w kursie jogi. Jedna asana, druga, trzecia: nagle doznał oświecenia. Zrozumiał, że do tej pory nie „kultywował” siebie, przez co był mniej efektywny. Zdał sobie sprawę, że jeśli chce pracować na wyższych obrotach i dzięki temu zarabiać jeszcze więcej, powinien pielęgnować ciało i umysł.
Otworzył się przed nim świat nowych możliwości. Ćwiczenia oddechowe. Wystawianie się na ekstremalne zimno. Trenerzy personalni. Wkrótce jego mózg działał jak brzytwa. Zrelaksowany i silny bezbłędnie ogrywał konkurencję. W środowisku z niepokojem zaczęto mówić o „człowieku w szarawarach”, który opanował rynek. Umiejętnie wciskał społeczeństwu najbardziej niepotrzebne przedmioty wykonane z najtańszego materiału przez najtańszą siłę roboczą. Sprzedawał i medytował, sprzedawał i medytował. Dzięki niezwykłemu opanowaniu technik jogicznych w ciągu zaledwie kilku lat dziesięciokrotnie pomnożył swój majątek.
„Skoro odniosłem sukces – wnioskował dyrektor korporacji – inni powinni brać ze mnie przykład”. Wygłosił parę wykładów podczas konferencji TED. Kiedy tylko miał okazję, starał się pokazywać światu, że powinien być taki jak on. Nigdy już nie śmiał się z duchowości.
Gdy dowiedział się, że jego ojciec poważnie zachorował, postanowił go nie odwiedzać, aby nie rozpraszać swojej uważności. Żona nie podążała za rozwojem duchowym dyrektora, więc ten podjął decyzję o rozstaniu.
Pewien dziennikarz zapytał go, czy wierzy w Boga.
– To zabawne, że pan o to pyta – odparł.
– Dlaczego? – dopytywał dziennikarz.
Dyrektor wyjaśnił z uśmiechem:
– Bo Bóg to ja.