Iblis ukazał swą twarz Iblis ukazał swą twarz
i
fot. Piotr Krawczyk
Doznania

Iblis ukazał swą twarz

Piotr Krawczyk
Czyta się 9 minut

Mężczyzna miał wyciągniętą przed siebie rękę, rozwiany długi włos, wyglądał jak bohaterski wojownik. Ale prawda zdawała się bardziej prozaiczna, chyba miał to być kupiec wiozący owoce na targ. Marcin sfilmował dziwne dzieło z każdej strony i postanowił później rozpracować w Internecie, co to właściwie jest i dlaczego.

Kątem oka dostrzegł mężczyznę odzianego na czarno, który najpierw ukradkiem, a potem coraz bardziej otwarcie popatrywał na niego, kiedy filmował rzeźbę. Mężczyzna stał kilkanaście metrów dalej i przyglądał się coraz bezczelniej, z wyraźnym zainteresowaniem, ale i z nieskrywaną niechęcią. Kijem, na którym wcześniej się opierał, zaczął stukać w swój but, coraz mocniej, jakby chciał pobudzić skórę buta do wydawania głośniejszego dźwięku, co w jakiś niezrozumiały sposób mu się udawało. Stukanie poczęło przybierać nienaturalne brzmienie.

Kiedy Marcin wyłączył kamerę, jeszcze raz rzucił na niego okiem i dopiero wtedy zobaczył, jak mocno ów człowiek jest poruszony jego obecnością. Pomrukiwał, wyginał się i nienaturalnie wykręcał ciało. I tłukł kijem w stopę, coraz szybciej i mocniej, a przecież musiało go to boleć! Chyba ogarniał go jakiś chorobliwy przymus, a w każdym razie – stan odmiennej świadomości. Wydawał z siebie pomruki gniewu, jakby bezsłownie złorzeczył. Wzmagający się dźwięk uderzeń kija o stopę też był zastanawiający. Speszony Marcin odwrócił się i zaczął odchodzić, ale po dwóch krokach rzucił spojrzenie w tył. Brodacz ewidentnie wpadł w szpony irracjonalnego szału. Jedno wydawało się pewne – potok chrapliwych okrzyków był przesycony nienawiścią skierowaną jasno i wyraźnie w stronę Marcina. Mężczyzna coraz gwałtowniej gestykulował. I choć jego ruchy były na pozór bezładne i nieskoordynowane, można było zauważyć, że rękami macha dokładnie w jego kierunku. Przekleństwa również ciskał dokładnie w jego stronę.

Marcin wycofywał się, bacznie obserwując mężczyznę. Czuł się fatalnie. Nie miał bladego pojęcia, czym tak rozwścieczył tego człowieka. Czy, filmując osobliwą rzeźbę, popełnił jakieś świętokradztwo? Czyżby to był posąg świętego męża? A może to jego panama na głowie była niestosowna? Zachowanie człowieka napawało go lękiem. Marcin oczywiście rozumiał, że ma do czynienia z osobą chorą umysłowo, nie potrafił więc przewidzieć, do czego ów nieszczęśnik jest w stanie się posunąć. I jak wobec niego zachowają się inni ludzie obecni na placu. Zastanawiał się, czy biedaka nie ogarnia ciężki atak epilepsji. Po kilkunastu sekundach z niekłamaną ulgą odnotował fakt, że mężczyzna za nim nie idzie. Stał ciągle pod drzewem, na gliniastym wydeptanym kawałku trawnika. Sam na sam z demonami, które wredny cudzoziemiec najwidoczniej w nim rozbudził. I nie miało tu żadnego znaczenia, że zrobił to zupełnie nieświadomie, niechcący.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Marcin lustrował otoczenie rzucanymi na boki spojrzeniami. Bezwiednie ulegał rytmowi uderzeń kija, coraz głośniejszych i gwałtowniejszych. To, co dyskretnie obserwował wokół, wzbudzało w nim ulgę, choć i pewne zaskoczenie. Wszystko wskazywało na to, że nikt na placu nie zwraca uwagi na złowrogi trans. Jedynie chłopiec, który kucał przy matce sprzedającej małe roślinki w plastikowych doniczkach, równie uważnie, co Marcin, obserwował gwałtowne ruchy mężczyzny. W jego wzroku nie było jednak współczucia ani lęku czy poczucia zagrożenia. Jego spojrzenie przepełniała doskonała obojętność, która niczym nie różniła się od reakcji pozostałych świadków ataku, poza tym jedynie, że chłopiec ciągle jeszcze przyglądał się tańcowi obłędu, a pozostali, usłyszawszy pierwsze bulgoty i stukot kija, rzucili przelotne spojrzenie, by potem ze spokojem powrócić do swoich spraw. Chłopiec widocznie się jeszcze z tym nie zetknął, więc przyglądał się z ciekawością. Tak samo, jak pewnie patrzyłby na przykład na startujący samolot.

Rytmiczny stukot przyśpieszał, wzmagał się niczym zgiełk pędzącego pociągu. Marcin zaczął się zastanawiać, z czego zrobiony jest but nałożony na tę nieszczęsną prawą stopę, tak niemiłosiernie okładaną kosturem. Hałas był niesamowity, zwykły but z pewnością takiego odgłosu by nie wydawał, nie mówiąc o stopie, która musiała już przypominać obtłuczony kawał mięsa. Gdy Marcin znowu się odwrócił, mężczyzna wyginał się tak gwałtownie, że każdy jego ruch groził wywrotką. W jakiś niebywały sposób brodacz ciągle jednak zachowywał równowagę, co więcej, pozornie bezładną motaninę umiejętnie wpisywał w rytm uderzeń, jakby odgórnie kierował nim jakiś narzucony porządek. Jakby on sam był tylko karnym tancerzem, wbrew sobie tańczącym w rytm czyjejś muzyki. Marcin czuł ciarki krążące po plecach i sztywnienie włosków na ramionach i karku. Przepełniała go groza. I choć zachowanie mężczyzny mocno na niego zadziałało, nie chodziło wyłącznie o to, co Marcin widział i słyszał. Z całych sił starał się odrzucać drugie dno okropnej sceny, napierające nań pytania, dlaczego to akurat on sprowokował ten przerażający atak? I jak to w ogóle wszystko razem jest możliwe? Pot spływał mu po całym ciele. Ta scena rozgrywała się teraz, naprawdę, na jego oczach. A on to już przecież kiedyś przeżył.

Kiedy oddalił się o kilkadziesiąt metrów i przed wejściem do hali zbliżył się do swoich towarzyszy, którzy ku jego zdumieniu również nie zwrócili najmniejszej uwagi na całe zajście, odwrócił się ostatni raz. Spostrzegł, że brodacz osiągnął taką dzikość ruchów, że nogawka spodni rozdarła mu się aż do uda. I wtedy ukazał się spod niej koszmarny widok. Zamiast stopy i buta nieszczęśnik, w którym czarny iblis ciskał się jak w niewidzialnej klatce, miał wyzierającą z rozdartych spodni protezę. Była prastara, drewniana, sięgała aż pod kolano. Kolano i pół uda pokryte były plecionką skórzanych pasków ze sprzączkami, pourywanych i połatanych parcianymi tasiemkami, które ktoś grubymi supłami niechlujnie powiązał z rzemieniami. Plecionka utrzymywała sztuczną nogę na miejscu, dzięki tym paskom wisiała przytroczona do uda. Proteza przypominała nogę Pinokia albo wielkie szewskie kopyto. Na dole drewno wystrugane było w kształt buta, pomalowane na ciemnobrązowo, dzięki czemu wyglądało jak stopa w skórzanym trzewiku. I faktycznie, przecież dopiero teraz, kiedy rozdarta nogawka powiewała na wietrze jak rozdęte poły płaszcza, Marcin zorientował się, że to nie but, lecz kawał drewna. Pod wpływem uderzeń proteza przekręciła się pod kolanem i sztuczna stopa wykręciła się nienaturalnie w bok. Mężczyzna tracił panowanie nad rytmem drgawek i niekontrolowanych skrętów tułowia. Wyglądał strasznie. Apogeum było tuż-tuż.

Starając się nie myśleć i nie dopuszczać do świadomości przeżytej sceny, Marcin dołączył do grupy. Siłą odwrócił wzrok i wcisnął ten epizod głęboko, bardzo mocno zatrzaskując za nim drzwi. Za nic w świecie nie chciał pozwolić niepokojowi zatriumfować. Ale rzeczywistość była inna, w środku cały dygotał. Zbliżając się do wejścia, starał się ukryć swój ciężki oddech. Postanowił skoncentrować wszystkie siły, by nie okazać koleżeństwu swego poruszenia. To, co tak brutalnie zostało wywleczone na wierzch, usiłował z powrotem wtłoczyć w głąb siebie, zmienić tok myśli.

[…]

Dziesięć tygodni wcześniej, pod koniec marca, Marcin niespodziewanie przypomniał sobie swój koszmarny sen z dzieciństwa, o którym przez całe życie starał się zapomnieć…

Strzelanie rozregulowanego gaźnika starego moskwicza, który przejechał mu nagle przed oczami i zasłonił dymem spalin niknący na rondzie wehikuł, przywiódł mu przed oczy inny obraz. Tym razem bardzo wyraźny. Nosił go w sobie od wielu lat, bo sen był bardzo nieprzyjemny i zapadł mu w pamięć głęboko. Pogrążony w mroku i w tajemnicy słyszał w nim rytmiczny stukot, tak głośny, że mogący rozerwać bębenki. Lecz ilekroć próbował ustalić, skąd bierze się ten hałas, czuł, że nie powinien ani otwierać oczu, ani się ruszać. Trwał nieruchomo w ciemnościach, starając się nie oszaleć od tego metalicznego zgiełku. Po pewnym czasie zrozumiał, że jego głowa, tak jak i reszta ciała, została zakuta w żelazne blachy i obręcze i że każdy ruch jest niebezpieczny, bo zewsząd sterczą zardzewiałe szpikulce z zaschniętą starą krwią, czuł jej zatęchłą woń. Natychmiast wyobraził sobie więźniów straszliwie cierpiących wewnątrz tego stalowego pancerza, godzinami dokonujących w nim żywota. Uświadomił sobie, że znalazł się we wnętrzu żelaznej dziewicy, potwornego narzędzia tortur z najczarniejszego średniowiecza. Nikt nie dokręcał śrub w mechanizmie, lecz odgłos uderzeń, potęgowany odbiciem dźwięku od metalowych półkul tuż przy uszach, rozsadzał mu czaszkę. Ktoś walił i walił. Musiał się przemieszczać, bo stukot dobiegał najpierw zza pleców, a potem z boku. Źródło hałasu zataczało krąg, aż w końcu znalazło się wprost przed nim. Ostrożnie uchylił jedną powiekę, starając się uniknąć zetknięcia z końcem zaostrzonego żelaza, którego złowrogą obecność wyczuwał rzęsami, kilka milimetrów od oka. Przez szparkę dostrzegł zamazaną w szybkim ruchu sylwetkę. Ktoś wykonywał dziki, rytualny taniec. Skakał jak po rozżarzonych węglach, wyginał ciało niczym wąż. Wszystko w tym obrazie ruszało się, drgało, szamotało. Ruch ciała zmuszał do podrygiwania w odrębnym tańcu płachty skór i rzemienie powiewające wokół postaci.

Jedna rzecz była niezmienna. Ten ktoś bez końca walił okutą laską w swój żelazny but, który nienaturalnie odginał się w bok, coraz bardziej i bardziej, przy każdym uderzeniu.

*

Fragmenty niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. „Dziewiętnaście tygodni” (rozdziały 5 i 17).

Czytaj również:

Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie
i
fot. Christopher Rose
Doznania

Z opowieści przewodnika Dżahongira – o szeleszczącym skarbie

Piotr Krawczyk

Podczas ich pierwszej wspólnej niedzieli, Dżahongir przywiózł Marcina w bardzo ciekawe miejsce, do wioski leżącej kilka kilometrów na wschód od centrum Samarkandy. Właściwie było to miasteczko, które z czasem połączyło się ze swoją wielką siostrą i przekształciło w przedmieście. Leżało w zakolu wschodniej obwodnicy aglomeracji i nosiło nazwę Koni Ghil. Tam to, w 2001 roku, przy wsparciu UNESCO odtworzona została jedna ze znanych w całym średniowiecznym świecie wytwórnia papieru samarkandzkiego.

Pan Dżahongir był specyficznym osobnikiem. Był i czuł się stuprocentowym Uzbekiem, o czym świadczył nie tylko jego wygląd i sposób bycia, ale i wiele opinii, które padały z jego ust. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wyglądał dość niepozornie, choć uważnemu obserwatorowi jego rysy twarzy mogły jawić się jako nieprzeciętne. Z jednej strony zachowały trudno uchwytny ślad dzieciństwa, twarz Dżahongira przypominała troszkę twarz chłopca, z drugiej strony jego czarne przenikliwe oczy znamionowały szczególnie wysoki poziom inteligencji i dojrzałości.  Podczas sezonu turystycznego Dżahongir pracował w Grupie jako przewodnik oprowadzający Francuzów i czynił to od szeregu lat, z roku na rok doskonaląc się w swoim zawodzie. Jego opowieści były coraz ciekawsze i wygłaszane coraz lepszą francuszczyzną. Mówił w tym języku bardzo dobrze, ale, rzecz jasna, o wiele swobodniej czuł się w rosyjskim. Kiedy zorientował się, że Marcin też go zna, skusiło go to i zaczął wszystko opowiadać w języku Dostojewskiego. Szybko się jednak okazało, że francuskie passusy miał Dżahongir utrwalone na tyle mocno, że samoistnie wskakiwały mu niemal w każde zdanie. Mieszając języki, tworzył zdania nasycone zaskakującym wewnętrznym czarem. Bardzo chciał swojemu turystycznemu podopiecznemu jak najlepiej wszystko wytłumaczyć, przedstawić, opisać i to jego emocjonalne zaangażowanie przydawało wypowiedziom dodatkowego uroku. Wypowiadał więc zdania typu – Wsio nacziałos’ w wasmom wiekie, cziut cziut posle une grande bataille entre deux armées. Czynił to bezwiednie, więc brzmiało to zupełnie naturalnie, a jego rozmówca, jako że porozumiewał się w obu tych językach, bez trudu wszystko rozumiał. Ba! Po pewnym czasie sam odkrył, że to po prostu niezwykle wygodne w rozmowie i podjął tę samą konwencję. Jeśli zabrakło słowa w jednym języku, natychmiast pojawiało się w drugim. Paka – c’est comme ça. Albo – etot dom był pastrojen tak tocz’na, kak ils construisaient des maisons de ce type en Moyen Âge.

Czytaj dalej