Podczas ich pierwszej wspólnej niedzieli, Dżahongir przywiózł Marcina w bardzo ciekawe miejsce, do wioski leżącej kilka kilometrów na wschód od centrum Samarkandy. Właściwie było to miasteczko, które z czasem połączyło się ze swoją wielką siostrą i przekształciło w przedmieście. Leżało w zakolu wschodniej obwodnicy aglomeracji i nosiło nazwę Koni Ghil. Tam to, w 2001 roku, przy wsparciu UNESCO odtworzona została jedna ze znanych w całym średniowiecznym świecie wytwórnia papieru samarkandzkiego.
Pan Dżahongir był specyficznym osobnikiem. Był i czuł się stuprocentowym Uzbekiem, o czym świadczył nie tylko jego wygląd i sposób bycia, ale i wiele opinii, które padały z jego ust. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wyglądał dość niepozornie, choć uważnemu obserwatorowi jego rysy twarzy mogły jawić się jako nieprzeciętne. Z jednej strony zachowały trudno uchwytny ślad dzieciństwa, twarz Dżahongira przypominała troszkę twarz chłopca, z drugiej strony jego czarne przenikliwe oczy znamionowały szczególnie wysoki poziom inteligencji i dojrzałości. Podczas sezonu turystycznego Dżahongir pracował w Grupie jako przewodnik oprowadzający Francuzów i czynił to od szeregu lat, z roku na rok doskonaląc się w swoim zawodzie. Jego opowieści były coraz ciekawsze i wygłaszane coraz lepszą francuszczyzną. Mówił w tym języku bardzo dobrze, ale, rzecz jasna, o wiele swobodniej czuł się w rosyjskim. Kiedy zorientował się, że Marcin