Obrazy Olgi Boznańskiej pomagają w kontemplacji, wyciszeniu, otwarciu się na świat wewnętrzny, są zaproszeniem do introspekcji. Wymuszają skupienie, być może dlatego, że jej portrety to portrety psychologiczne. Z Angeliką Kuźniak, autorką książki Boznańska. Non finito rozmawia Agnieszka Drotkiewicz
Agnieszka Drotkiewicz: W książce Boznańska. Non finito piszesz, że trzeba skorygować powszechne przekonanie o tym, że Olga Boznańska jest „malarką szarości”. Wymieniasz pigmenty, których użyła Boznańska, malując sławną Dziewczynkę z chryzantemami (1894). Ile kolorów składa się na szarość?
Angelika Kuźniak: Najprostsza wydawałaby się odpowiedź, że czerń i biel, a tymczasem – moim zdaniem – wcale tak nie jest. Dla mnie szarość zawsze przechodzi w jakiś kolor, np. w róż świtu. Moje książki piszę intuicyjnie, jestem też wyczulona na szczegół. Na wykładzie towarzyszącym wystawie Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym w Warszawie zanotowałam, że badania jej obrazów i palet metodą XRF pozwoliły zidentyfikować 28 pigmentów. Malując Dziewczynkę…, o której wspomniałaś, użyła 11 czystych pigmentów, 12. był cynober zielony, który uzyskała, mieszając na palecie błękit pruski i żółć chromową. Do malowania samej tylko źrenicy dziewczynki użyła siedmiu pigmentów, w tym: czerń kostna, błękit kobaltowy, dwa rodzaje bieli, żółć chromowa… Ta informacja dla mnie – reporterki – była rodzajem obietnicy, czymś, co mówi: pisz.
Jednym z twoich zamiarów w tej książce jest rozliczenie się ze stereotypowym postrzeganiem Boznańskiej jako melancholiczki snującej się w niemodnej, pocerowanej sukni.
Ta książka to eksperyment – postawiłam sobie w niej kilka zadań. Jedno dotyczyło narracji: jakim językiem opowiedzieć tę historię? Zainspirowała mnie technika, z której korzystał Heinrich Böll w swojej powieści Portret grupowy z damą, czyli wprowadzenie świadków, którzy opowiadają historie protagonistów. Zmodyfikowałam tę technikę, myślę, że obecność świadków dodaje narracji dynamiki.
Od początku wiedziałam, że osią narracyjną tej książki będzie miejsce: paryska pracownia Boznańskiej przy Boulevard du Montparnasse 49. To było centrum jej życia przez ponad 30 lat, jej świat, do którego przychodził świat zewnętrzny. Jesteśmy zatem z Boznańską w jej pracowni – od rzedniejącego mroku, przez cały dzień aż do nocy. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy nie mogłabym pisać szybciej? Mogłabym, mam taki warsztat, ale dla mnie najważniejsze jest to poczucie, że się rozwijam. Że mimo osobistej, znanej już „pieczęci” daję czytelnikowi za każdym razem coś nowego.
W rozdziale Non finito piszesz: „Mózg potrafi dokończyć dzieło. Dopowiedzieć to, czego ludzkie oko nie widzi. Dzięki pracy oka i mózgu plama na obrazach Boznańskiej i Velázqueza zamienia się w kwiat. Z oddalenia obraz nabiera spójności. Z bliska jest abstrakcją. Trzeba więc podejść do obrazu, żeby »posmakować«. I oddalić się, żeby ocenić”. Mam wrażenie, że to jest także technika, jaką napisałaś tę książkę. Jej współautorem staje się czytelnik, musi dać coś z siebie, aby ją zrozumieć.
Tak, w książce są wszystkie informacje. Czasem jednak czytelnik musi zostawić jakiś wątek na chwilę, zrobić te trzy kroki w tył. Zatrzymać się. Dzięki temu może zrozumieć coś lepiej. To wymaga uważności od czytelnika, nieśpiesznego czytania. Non finito – ten tytuł przyszedł mi do głowy bardzo szybko. Wywodzi się oczywiście z techniki rzeźbiarskiej, malarskiej. I o tym piszę opowiadając o Boznańskiej i Veláazquezie. O pracy mózgu i oka, którą muszą dokonać, żeby dokończyć dzieła. I chciałabym, żeby moja książka była dla czytelnika takim wyzwaniem. Zostawiam przestrzeń do tego, żeby sobie pewne rzeczy samemu zinterpretować i samemu zrozumieć – nie podaję gotowych odpowiedzi.
Jeśli miałabym zrobić parę kroków w tył, tak jak robi się, oglądając obrazy impresjonistów, i spojrzeć na twoje książki jako na całość, to mam wrażenie, że styl każdej z nich jest ukłonem w stronę temperamentu bohaterki: Marlene to pruska dyscyplina, Papusza płynie, Stryjeńska to szalone staccato, Boznańska odbija się echem. Dla każdej komponujesz inną melodię, a jednocześnie wszystkie mają punkty wspólne – są artystkami, płacą za to dużą cenę: są samotne, nie radzą sobie z pieniędzmi – nawet Marlene.
Przyjaciółka powiedziała mi kiedyś, że wszystkie moje bohaterki mają coś ze mnie. Jak mówiła o Boznańskiej piekielnie złośliwa Zofia Stryjeńska: „model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, okocił, schudł, ona jeszcze odnajdywała nowe finezje kolorystyczne, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł”. To odnajdywanie „nowego” jest mi bliskie. Są pewne cechy, które łączą moje bohaterki: one są bardzo silne, ale nie boją się słabości, są wrażliwe, są bardzo „osobne” – mają mocno wytyczone granice, świat przychodzi do nich tylko wtedy, kiedy one na to pozwolą. Wybieram moje bohaterki podświadomie – albo któraś do mnie przemawia, albo nie.
Pisząc o Boznańskiej, tworzysz ramy dla jej historii – opowiadasz o świecie, w którym żyła. Był to świat, w którym kobiety nie miały dostępu do publicznej wyższej edukacji.
Boznańska i jej siostra Iza miały dużo szczęścia i uważnych rodziców, rodziców, którzy pozwalali córkom rozwijać ich talenty. Iza grała na pianinie, potem została chemiczką. Talent Olgi do malowania został wcześnie zauważony. Rodzice wspierali jej rozwój, ojciec do końca życia pomagał jej finansowo. W Krakowie uczyła się na Wyższych Kursach dla Kobiet Adriana Baranieckiego, zresztą szkice, które cięgiem tam musiała wykonywać, nudziły ją. Potem, jako młoda, 21-letnia dziewczyna pojechała do Monachium, uczyła się w prywatnych pracowniach, po jakimś czasie założyła własną. Oczywiście malowała już wtedy portrety, które sprzedawała, ale pomoc finansowa ojca zapewniała jej stosunkowo komfortowe warunki pracy. Stryjeńska na przykład miała dużo trudniej. Nie było jej stać na prywatne lekcje. Pojechała do Monachium przebrana za mężczyznę, swojego brata (kobiet nadal nie przyjmowano do Akademii Sztuk Pięknych, a był 1910 r.). Także później, gdy Boznańska mieszkała już w Paryżu i przyjeżdżała do Krakowa co jakiś czas, narzekała na Kraków, ale zawsze mogła tam malować, miała tu pracownię, pozował jej między innymi Sienkiewicz. Portrety Boznańskiej wypadało mieć.
Paryż, do którego Boznańska przeprowadziła się w 1898 r. był wówczas kulturową stolicą Europy.
Często pada pytanie – czemu Boznańska nie została w Monachium? Czemu przeprowadziła się do Paryża? Paryż był wtedy centrum wydarzeń. Wprawdzie nie lubiła być porównywana do impresjonistów, ale oglądała ich obrazy, mieszkała w mieście, w którym dokonywała się wielka zmiana w sztuce.
Na impresjonistów wielki wpływ miał japonizm, którego centrum był właśnie Paryż.
W malarstwie Boznańskiej japonizm pojawił się już wcześniej, w Monachium namalowała Japonkę. W tłach jej obrazów pojawiają się japońskie figurki, nie mówiąc o chryzantemach – japońskim symbolu cesarza i słońca, była temu wierna. Japonizm był dla niej bardzo istotny, znane też jest jej zdjęcie z japońską parasolką, zrobione w Krakowie w 1893 r., umieściłam je w książce.
Poplotkujmy o życiu miłosnym Olgi Boznańskiej.
Miała powodzenie, to na pewno. Jej uroda była nieoczywista, intrygująca. Jedynym jej narzeczonym był Józef Czajkowski. Trudność w odtworzeniu ich relacji była taka, że dysponowałam jedynie jego listami do niej, i tylko jednym jedynym – ostatnim – listem Boznańskiej do Czajkowskiego. Ich związek trwał osiem lat, w dużej mierze był to związek na odległość, chociaż on odwiedzał ją w Monachium, a ona jeździła do Krakowa. Jednak nie była w stanie zdecydować się, aby do Krakowa wrócić na stałe. Miała w Krakowie dom, proponowano jej prowadzenie kursów dla kobiet w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. Odrzuciła tę propozycję. Powtarzała, że małżeństwo uważa za udrękę dla kobiety, a rodzenie dzieci za torturę. Być może rozumiała, że decydując się na stały związek, musiałaby (przynajmniej w jakiejś mierze) zrezygnować z malarstwa, a to malarstwo uważała za najważniejsze. „W momencie, kiedy przestanę malować, mogłabym przestać żyć” – powtarzała.
Pracownia na Montparnasse była punktem spotkań, goście przychodzili obserwować, jak Boznańska maluje, pili herbatę. Rubinstein grał na fortepianie i pożyczał od Boznańskiej pieniądze na hazard.
Tak, świat przychodził do Boznańskiej, a nie ona do świata. Pracownia była jej bezpieczną przestrzenią, takim azylem. Po pracowni biegały myszki – na początku kupiła trzy czy pięć, a one rozmnożyły się i stworzyły „latający dywan”. Biegały po podłodze, po udrapowanych na ścianach materiałach, wchodziły na gości. To, jak ludzie, którzy przychodzili do pracowni, reagowali na myszy, było testem. Jeśli reagowali źle – byli w oczach Boznańskiej straceni. Poza myszami miała też kanarki, papugę, sporo psów (w tym Bobby La Beauté, którego wypchała po śmierci); kota z wiadomych względów nie miała …
Opowiedz proszę o tym, co należało do ducha ówczesnych czasów – czyli o wywoływaniu duchów.
O tak, seanse spirytystyczne, na które wszyscy chodzili, i w które wierzyli – to był zdecydowanie duch czasów. Czasów, w których szukało się wielu odpowiedzi. Boznańska wierzyła w życie po życiu, w duchy, bywała na seansach spirytystycznych, podczas których hrabia Pusłowski próbował ożywić kościotrupa ubranego w kontusz, ze szmaragdami w oczach… To było modne – kiedy czyta się stare gazety, co chwilę znajdujemy sprawozdania z seansów spirytystycznych, pisał o nich między innymi Bolesław Prus. Bardzo mnie zdziwiło to, że w wywoływanie duchów wierzyli także ludzie, którzy zajmowali się nauką na przykład Maria Skłodowska-Curie i jej mąż Piotr. Wśród postaci zajmujących się spirytyzmem sławna była Eusapia Palladino, bardzo popularna w Paryżu. Szalenie ciekawa jest także postać Ochorowicza – medium, takiego polski Tesli, który wynalazł wiele rzeczy. Co ciekawe, to jego pomysłem było umieszczenie na wieży Eiffla głośników, przez które można było słuchać opery. Dzięki temu wieży nie rozebrano.
Brytyjski filozof Alain de Botton ma bardzo ciekawą koncepcję, „art as therapy”, w myśl której sztuka może pomagać nam w rozwiązywaniu wielu problemów – napięcia, niepokoju, znużenia partnerem czy partnerką. Lekarstwem na co mogą być obrazy Boznańskiej? Pomocą w czym?
Myślę, że mogą pomagać w kontemplacji, wyciszeniu, otwarciu się na świat wewnętrzny. Patrzę na portret Dziewczynki z chryzantemami i zaczynam myśleć o sobie – jej obrazy są zaproszeniem do introspekcji. Wymuszają skupienie, być może dlatego że jej portrety to portrety psychologiczne. Miała tego świadomość, pisała w liście do ojca: „Niech Tato mi wierzy, że nie bardzo się mylę w moim sądzie o ludziach, wiem i poznaję ich zalety, ale widzę także bardzo dobrze ich ujemne strony. Jest to niekorzystne dla mnie i dla nich”.